Amerykanie takich problemów nie mieli w tym regionie od czasu japońskiej inwazji na Filipiny w grudniu 1941 roku. Powodem są kolejne deklaracje Rodriga Dutertego, sprawującego od 30 czerwca 2016 roku urząd prezydenta. Wywodzący się z wyspy Mindanao kontrowersyjny polityk pragnie rozluźnić powiązania polityczne i wojskowe z dawną metropolią kolonialną – Stanami Zjednoczonymi. Co gorsze, Duterte jako nowych sojuszników postrzega Chiny i Rosję, czyli głównych rywali Ameryki.
Zero dyplomacji
Rodrigo Duterte już w czasie kampanii prezydenckiej zasłynął z ostrych wypowiedzi o osobach, które mu się nie podobają. Choć Filipiny są najbardziej chrześcijańskim i katolickim państwem w Azji, dostało się wówczas np. papieżowi Benedyktowi. Nowy prezydent, niestety, nie zmienił swego zachowania po objęciu urzędu, czym już wywołał skandale dyplomatyczne. Baracka Obamę, dotąd najbliższego sojusznika Filipin, nazwał sk…nem. I nie był to jego jedyny antyamerykański występ. W Pekinie, w czasie jednej z pierwszych podróży zagranicznych stwierdził: „W tym miejscu ogłaszam separację od Ameryki. Może nie społeczną, ale militarną i ekonomiczną”. Z jego ust padła wówczas jeszcze jedna mocna deklaracja. „Może pojadę też do Rosji i powiem Putinowi, że teraz jest nas trzech przeciwko światu: Chiny, Filipiny i Rosja”.
Pod koniec października 2016 roku Daniel Russel, asystent amerykańskiego sekretarza stanu ds. Azji Wschodniej i Pacyfiku, przyznał, że wypowiedzi prezydenta Filipin stworzyły „klimat prawdziwej niepewności” wokół zamiarów jego rządu. W pekińskich deklaracjach Rodrigo Duterte zdawał się sugerować, że jego administracja jest gotowa wypowiedzieć podpisany w 1951 roku traktat z USA o wzajemnej obronie. Po powrocie do kraju polityk jednak stonował antyamerykańskie wypowiedzi. Tłumaczył, że nie chodziło o zerwanie stosunków dyplomatycznych, a jedynie o zmodyfikowanie polityki zagranicznej, dotąd zbyt mocno ukierunkowanej na Waszyngton: „Nie powinno być żadnych obaw o zmianę sojuszy. Nie muszę ich zawierać z innymi narodami”, zapewniał Duterte japońskich dziennikarzy przed wizytą w Tokio. Wyjaśnił również, że bliskie relacje z Chinami i Rosją mają dotyczyć kwestii gospodarczych.
Duterte chce, aby z południa Filipin wycofały się amerykańskie wojska specjalne, które szkoliły miejscowych i doradzały im w kwestii zwalczania islamskich grup terrorystycznych. Amerykanie pojawili się tam w 2002 roku i w szczytowym okresie na Mindanao było ponad tysiąc specjalsów. W 2015 roku siły te jednak zostały zredukowane. Japońskim dziennikarzom Duterte powiedział, że nie może się doczekać chwili, gdy w jego kraju nie będzie innych żołnierzy oprócz filipińskich.
Inna wypowiedź prezydenta postawiła pod znakiem zapytania przeprowadzanie w przyszłości dużych ćwiczeń amerykańsko-filipińskich. Perfecto Yasay, szef filipińskiej dyplomacji, twierdzi jednak, że Duterte został źle zrozumiany, a jego uwagi wyjęto z kontekstu. Podjęto jedynie decyzję o wycofaniu się Filipin ze wspólnych z USA patroli poza pasem ich wód terytorialnych, żeby nie zostały wciągnięte w konflikt z Chinami. Z drugiej strony, sam prezydent Duterte ujawnił, że polecił sekretarzowi obrony Delfinowi Lorenzanie, by wojskowi nie przygotowywali przyszłorocznych manewrów z Amerykanami. Może to oznaczać, że choć Duterte nie wypowie traktatu z 1951 roku, to wycofa się z podpisanej 28 kwietnia 2014 roku w Manili umowy o zwiększonej współpracy obronnej, dzięki której amerykańskie okręty, samoloty i żołnierze mogą korzystać z filipińskich baz. Na początku 2016 roku pojawiły się informacje, że poprzedni rząd Filipin zaoferował Amerykanom trzy bazy, w tym lotniczą Clark i morską Subic Bay, na wyspie Luzon, a także dostęp do znajdujących się na niej trzech cywilnych lotnisk i portów. Oferta obejmowała również dwie bazy na wyspie Palawan.
Na razie jednak za zapowiedziami o wycofaniu się ze współpracy wojskowej nie poszły żadne formalne decyzje. Gdyby jednak Rodrigo Duterte zrealizował deklaracje o zmianie aliansów, oznaczałoby to poważny problem dla Stanów Zjednoczonych, bo Filipiny były pewnym sojusznikiem w rywalizacji z Chinami. Spory z Pekinem o przebieg granicy na Morzu Południowochińskim zbliżyły znowu Manilę do Waszyngtonu po latach ochłodzonych relacji z dawną metropolią. Chińczycy roszczą sobie prawa do większości akwenu i nie przejmują się niekorzystnymi dla nich wyrokami międzynarodowych sądów. W lipcu 2016 roku trybunał arbitrażowy w Hadze uznał rację Filipin w sporze o wyspę Scarborough Shoal, którą Chiny kontrolują od 2012 roku. Tymczasem Duterte jest gotowy na ustępstwa w tej sprawie. Jeszcze jako kandydat na prezydenta sugerował Chińczykom, że rozwiązanie sporów terytorialnych może być kwestią ustalenia konkretnej ceny. Ustępstwa terytorialne z jego strony mogą jednak doprowadzić do wewnętrznego kryzysu politycznego, bo zrazi sobie mających duże wpływy nacjonalistów.
Polityczny wyłom
Dlaczego prezydentowi Filipin bliżej jest do Chin i Rosji niż USA czy Unii Europejskiej? W pewnym stopniu decyduje o tym jego osobowość i lewicowe sympatie polityczne. Jego ojcem jest Vicente Gonzales Duterte, gubernator prowincji Davao w latach 1959–1965. Niektórzy źródeł jego antyamerykańskich poglądów upatrują w kontaktach z czasów studiów prawniczych na uniwersytecie w Manili, gdzie wykładowcą był Jose Maria Sison, założyciel powstałej 28 grudnia 1968 roku maoistowskiej Komunistycznej Partii Filipin (jej zbrojne ramię Nowa Armia Ludowa prowadzi wojnę partyzancką z państwem filipińskim od 1969 roku).
Sam Rodrigo Duterte nigdy formalnie nie związał się z komunistami, a karierę polityczną zrobił, kreując się na silnego człowieka, przestrzegającego prawa, ale tylko wtedy, gdy uzna to za korzystne. Takie podejście prezentował, kiedy był zastępcą burmistrza i burmistrzem stolicy Mindanao. W tym czasie rozpoczął krucjatę przeciwko narkomanii, uciekając się do zabijania bez wyroków sądowych. Organizacja Human Right Watch oszacowała, że za jego rządów w Davao policja oraz szwadrony śmierci zabiły ponad 1400 osób uznanych za przestępców, nawet nieletnich. Za siłową rozprawą z narkomanią Duterte opowiada się też jako prezydent kraju, co ściągnęło na niego krytykę państw zachodnich i ONZ. „Mój rozkaz brzmi – zabić. Nie obchodzą mnie prawa człowieka. Mam gdzieś to, co o mnie mówią”, zapewnia. To jednak nie do końca prawda, bo wulgaryzm wobec Obamy był odpowiedzią na krytykę takich, niezgodnych z prawem działań Dutertego. Prezydent Filipin nie widział natomiast nic złego w tym, by porównać swe postępowanie do tego, co robił Adolf Hitler.
Rozprawienie się z narkobiznesem popiera jednak większość Filipińczyków, którzy widzą w prezydencie człowieka spoza dotychczasowej elity, zwanej tu „konyo”. Ludzie nie zwracają uwagi na dyplomatyczne gafy czy strategiczne wolty. Nie przeszkadzają im też chamskie odzywki. Postrzegają go jako twardego bojownika w walce z przestępczością. Stąd jeden z jego przydomków to „Duterte Harry”, nawiązujący do „Brudnego Harry’ego” (Dirty Harry), filmowego, bezwzględnego amerykańskiego policjanta. Filipińczycy, z których co czwarty żyje na granicy nędzy, wiążą z Dutertem również nadzieje na poprawę swego bytu i sprawiedliwszy podział dochodu narodowego.
Nie sposób nie zauważyć, że spore znaczenie w zmianie frontu mogą mieć chińskie pieniądze. Władze w Pekinie okazały się bardziej szczodre niż Waszyngton. W czasie wizyty w stolicy Państwa Środka Duterte uzyskał pożyczki w wysokości 9 mld dolarów oraz promesy umów handlowych na kolejne 13,5 mld dolarów. Niemniej jednak teraz głównymi partnerami gospodarczymi Filipin są Amerykanie i ich azjatyccy sojusznicy, tacy jak Singapur czy Japonia. Do tego znaczącą część produktu krajowego brutto Filipin stanowią pieniądze przesyłane przez diasporę w Stanach Zjednoczonych, która liczy prawie 2 mln ludzi.
Co więcej, większość Filipińczyków, mimo pewnych antyamerykańskich resentymentów, ma zupełnie inny stosunek do USA niż ich prezydent. Z sondażu przeprowadzonego w 2015 roku roku przez Pew Research Center wynikało, że pozytywnie do Stanów Zjednoczonych odnosi się aż 92% mieszkańców Filipin. Na drugim miejscu była Ghana (89%), a Polska razem z RPA na 13 miejscu (74%). Tym samym Filipińczycy są najbardziej proamerykańską nacją na świecie. I te nastroje Duterte musi uwzględnić w swych politycznych rachubach.
Amerykańscy politycy starają się zachować spokój i, mimo obraźliwych wypowiedzi Dutertego, podkreślają wolę dalszej współpracy politycznej i militarnej ze starym sojusznikiem. Przejawem dobrej woli są także takie gesty, jak przekazanie filipińskim siłom powietrznym kolejnego samolotu transportowego C-130.
autor zdjęć: Matthew Troyer/USMC