Pierwsze spotkanie prezydenta Joe Bidena i przywódcy Chin Xi Jinpinga, przy okazji szczytu G-20, wywołało dyskusję o normowaniu relacji mocarstw. Przynajmniej w niektórych kwestiach. Wielu komentatorów zwracało uwagę na pojednawczy ton obydwu przywódców i wyrażoną wolę wzajemnego zrozumienia swoich racji. Tyle można było wyczytać z oficjalnych przekazów. To, na czym jednak ta poprawa miałaby się zasadzać, pozostaje w sferze niedopowiedzianej. Nie bez powodu.
Świat stanął na rozdrożu, Chiny i Stany Zjednoczone powinny właściwie ułożyć wzajemne relacje i wspólnie rozwiązywać globalne problemy – takie stwierdzenia niewiele za sobą niosą. Zdecydowanie więcej można wyczytać z różnic dzielących obydwa mocarstwa. Ze strony Joe Bidena padły na Bali słowa krytyki postępowania władz chińskich wobec Hongkongu, mniejszości etnicznych w Tybecie i Xinjiangu (region autonomiczny) oraz generalnie praw człowieka. Xi Jinping uznał z kolei, że Tajwan (uważany przez Pekin za zbuntowaną prowincję) jest najbardziej istotnym spośród obszarów kluczowych dla interesów Państwa Środka oraz czerwoną linią we wzajemnych relacjach, której nie można przekroczyć. To m.in. nawiązanie do niedawnej wizyty na Tajwanie spikerki Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi i deklaracji USA dotyczących ewentualnej obrony wyspy. Przywódca Chin zwrócił również uwagę na konieczność wzajemnego poszanowania różnic dotyczących systemów ustrojowych między ChRL i USA, tj. socjalizmu i kapitalizmu.
Spotkanie prezydenta USA Joe Bidena i przywódcy Chin Xi Jinpinga przy okazji szczytu G-20.
Nie mniej ostrożnie należy podchodzić także do faktu, że Pekin skrytykował pojawiające się po stronie rosyjskiej aluzje dotyczące użycia broni jądrowej. Wynika to głównie z kalkulacji – Chiny nie chcą sytuacji, w której po użyciu przez Rosję broni jądrowej kolejne państwa zdecydują się na rozwój atomowego arsenału. Tym bardziej, że w bezpośrednim sąsiedztwie ChRL są co najmniej dwa kraje, które byłyby w stanie szybko rozpocząć takie działania. I oba, chodzi o Japonię i Republikę Korei, są najbliższymi sojusznikami Stanów Zjednoczonych w regionie. Tak więc stanowisko Chin wobec konfliktu ukraińskiego jest, podobnie jak cała polityka tego kraju, pełne niuansów. Nie ma w nim pełnego poparcia dla działań Rosji, ale brakuje również krytyki jej działań. I to także wynika z wewnętrznych uwarunkowań polityki chińskiej, związanych z kwestią Tajwanu, granic morskich oraz polityki wobec mniejszości narodowych i etnicznych. A także mniej lub bardziej zawoalowanej woli podważenia globalnej hegemonii amerykańskiej.
Nietrudno więc zauważyć, że w relacjach chińsko-amerykańskich istnieje co najmniej kilka obszarów, które z dzisiejszej perspektywy wydają się niemożliwe do przezwyciężenia. To m.in. wspomniana kwestia Tajwanu czy jurysdykcja nad spornymi obszarami morskimi i znajdującymi się na nich wyspami. Z jednej strony jest to akwen Morza Wschodniochińskiego i archipelag Senkaku/Diaoyu, z drugiej tzw. linia dziewięciu kresek na Morzu Południowochińskim i archipelag Spratly (a także Wyspy Paracelskie). Kwestie praw człowieka są raczej papierkiem lakmusowym w tych relacjach niźli realnym problemem strategicznym (choć oczywiście i one odgrywają swoją rolę). Tym zaś wciąż pozostają sprawy dominacji w regionie. Chiny dążą do przewagi na wodach tzw. pierwszej i drugiej linii wysp, Stany Zjednoczone nie mogą zaś do tego dopuścić. Oznaczałoby to bowiem utratę przez nie pozycji globalnego hegemona. Konflikt ukraiński jest z perspektywy Pekinu postrzegany jako próba (jak dotąd udana) wyeliminowania Rosji z grona mocarstw. A to spowoduje, że przestanie się ona liczyć w rywalizacji chińsko-amerykańskiej. Z tych właśnie powodów trudno dziś oczekiwać, by w relacjach ChRL – USA nastąpił w najbliższym czasie jakikolwiek przełom. Można co najwyżej spodziewać się swoistej pauzy, podczas której każda ze stron będzie wyczekiwała na następny ruch tej drugiej. Pytanie tylko, jak długo taka pauza potrwa. I kto umiejętnie z niej skorzysta.
autor zdjęć: Twitter/ President Biden
komentarze