O strategicznym znaczeniu ropy naftowej nasze władze przekonały się właściwie już po wybuchu II wojny światowej. Były to już działania całkowicie spóźnione i dla toczącej się wojny nie miały żadnego znaczenia – mówi prof. Piotr Franaszek. Wywiad ukazał się w najnowszym wydaniu kwartalnika „Polska Zbrojna. Historia”.
W latach dwudziestych ubiegłego wieku II Rzeczpospolita plasowała się na trzecim miejscu w Europie pod względem wydobycia ropy naftowej. Jednak największe zyski z tego tytułu czerpali Francuzi. Czym było spowodowane to, że tylko niewielka część strategicznej gałęzi przemysłu była kontrolowana przez państwo polskie?
Prof. Piotr Franaszek: Statystyki, niestety, lepiej wyglądają od rzeczywistości. Naprawdę szczyt wydobycia ropy naftowej na ziemiach polskich przypadł na 1909 r. Wtedy to w Galicji wydobyto ponad 2 mln ton ropy. Po tej dacie zaczęła się tendencja spadkowa. Szybko zostaliśmy w wydobyciu przegonieni chociażby przez Rumunię, nie mówiąc już o Związku Sowieckim. W Rumunii wielkość wydobycia ropy naftowej po I wojnie światowej wzrosła sześciokrotnie i był potencjał do kolejnych wzrostów. Nasze złoża natomiast zaczęły się wyczerpywać, a co istotne: nie mieliśmy zbyt dużego wpływu na produkcję ropy naftowej. Po I wojnie światowej większość produkcji naftowej na ziemiach polskich, czyli szczególnie w Galicji, przejął obcy kapitał, przede wszystkim francuski. Przed Wielką Wojną, kiedy pokłady roponośne były jeszcze dość spore, pojawiły się tutaj kapitały amerykański i kanadyjski, ale wydobycie należało zwłaszcza do spółek austriackich i niemieckich. Po przegraniu wojny przez państwa centralne ententa wprowadziła zasadę przymusowego wykupu tych przedsiębiorstw, wyłączając z tego Republikę Weimarską. Należy też zwrócić uwagę na to, że Anglicy i Francuzi nie byli zainteresowani podziałem Ukrainy właśnie ze względu na zachowanie integralności przemysłu naftowego. W tym celu w Londynie zawiązał się specjalny komitet, który miał służyć porozumieniu między Francją a Wielką Brytanią co do galicyjskich rafinerii, ale to Francuzi okazali się szybsi w działaniu i zaraz po zakończeniu walk na froncie zaczęli wykupywać niemieckie i austriackie spółki naftowe. Jednocześnie też naciskali na polskie władze, by im stwarzały w związku z tym preferencyjne warunki. W wyniku tego już na początku lat dwudziestych ogromna część przedsiębiorstw naftowych w Galicji – nie tylko austriackich czy niemieckich, lecz także częściowo polskich – znalazła się pod kontrolą wielkiego francuskiego koncernu naftowego „Dąbrowa”.
Nazwa dość swojska…
Tak. Kolejna także brzmiała swojsko – bo „Małopolska”. W dużej mierze były to działania spekulacyjne. „Dąbrowa” radziła sobie na rynku dość kiepsko, gdyż jej akcjonariusze ponosili ogromne straty i w 1928 r. przejął ją znacznie większy koncern „Małopolska”. Konsorcjum to nie tylko przejęło „Dąbrowę”, ale i rozszerzyło stan posiadania. W związku z tym ponad połowa wydobycia ropy naftowej w Polsce należała do Francuzów, więc władze polskie miały niewielki wpływ na jej eksploatację.
Panie Profesorze, a czy my w 1918 r. sami nie zaniedbaliśmy tej sytuacji?
Wiele czynników się na to złożyło. Po pierwsze, teren Galicji Wschodniej, na którym znajdowały się najważniejsze złoża ropy naftowej, objęty był konfliktem polsko-ukraińskim. Ukraińcy pozajmowali obszary naftowe i okrutnie obeszli się z polskimi inżynierami. Część robotników opuściła te tereny i przeszła do zagłębia zachodniogalicyjskiego, głównie w okolice Jasła i Krosna. Słowem, przez toczącą się wojnę nie mogliśmy być aż tak zaangażowani w przejęcie kontroli nad przemysłem i wydobyciem naftowym, chociaż jednocześnie Fabrykę Olejów Mineralnych „Polmin” w Drohobyczu, która powstała w 1910 r., czyli jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, już w grudniu 1918 r. zajęły oddziały polskie. Dzięki temu, że opanowali ją żołnierze polscy, została ona w polskich rękach i szybko stała się dumą polskiego przemysłu naftowego. „Polmin” kontrolowany był całkowicie przez polskie Ministerstwo Przemysłu i Handlu. Mieliśmy jednak zbyt mało siły i za wiele innych problemów po odzyskaniu niepodległości, by przejąć i utrzymać w rękach znacznie więcej gałęzi przemysłu naftowego. Francuzi mieli po prostu znacznie większe możliwości, które wykorzystali bez żadnych sentymentów.
Do połowy lat trzydziestych w przemyśle naftowym panował swoisty chaos. Było bardzo wiele podmiotów, które naftę wydobywały, przerabiały, transportowały i magazynowały. Oblicza się, że w całym zagłębiu działało ponad 3100 szybów należących do wielu przedsiębiorstw, wśród których nierzadkie były firmy jednoszybowe. Władze polskie pod koniec lat dwudziestych podjęły próbę zapanowania nad tym, co, niestety, się nie udało. Ale jednocześnie skutecznie zapanowaliśmy nad przemysłem gazowym. Tę gałąź produkcji udało się zdominować polskim spółkom – wspomnianemu już państwowemu „Polminowi” i prywatnej „Gazolinie”. Kiedy w 1926 r. Eugeniusz Kwiatkowski został ministrem przemysłu i handlu, podjął próbę uporządkowania sytuacji w przemyśle naftowym. Powstał między innymi Syndykat Przemysłu Naftowego, który próbował zmusić rafinerie do spójnej polityki produkcji i sprzedaży ropy naftowej. Gdy to nie do końca się udało, powstał w 1933 r. Polski Eksport Naftowy. Jak sama nazwa organizacji wskazuje, chodziło o zapanowanie nad eksportem ropy naftowej i produktów ropopochodnych – asfaltu, benzyny, nafty i smarów. Paradoksalnie ropy i wymienionych produktów mieliśmy za dużo w stosunku do potrzeb krajowych, co wynikało z bardzo niskiego stopnia zmotoryzowania kraju. Często przy tym stosowaliśmy damping, czyli sprzedawaliśmy te surowce po cenach niższych, a ceny krajowe były wyższe, co dla wielu rafinerii było nieopłacalne. Jednak władze wprowadziły przymus przynależności do Polskiego Eksportu Naftowego, co nieco poprawiło sytuację państwa. Ale o strategicznym znaczeniu ropy naftowej nasze władze przekonały się właściwie już po wybuchu II wojny światowej, kiedy na początku września 1939 r. Polski Eksport Naftowy przekształcono w Wojenny Związek Naftowy, który w założeniu miał przestawić przemysł naftowy na potrzeby wojska. Były to już działania całkowicie spóźnione i dla toczącej się wojny nie miały żadnego znaczenia.
Warto wspomnieć, kto był przed wojną największym odbiorcą naszych produktów naftowych. Na pierwszym miejscu – Czechosłowacja, a na drugim – Wolne Miasto Gdańsk. Gdańsk leżał w polskim obszarze celnym, więc produkty naftowe bez problemu można było dostarczać; tam też „Polmin” i „Gazolina” założyły pierwszy punkt ekspedycyjny. Także port w Gdyni stał się szybko ważnym punktem przeładunkowym naszej ropy. Miało to również poważne znaczenie dla naszej floty wojennej, którą zaopatrywały tam w paliwa polskie rafinerie.
Sporo benzyny odbierali od nas także Niemcy. Były one też głównym odbiorcą naszego asfaltu. Nawierzchnie ówczesnych niemieckich autostrad w dużej mierze były wykonane z polskiego asfaltu. Doszło tutaj znowu do paradoksalnej sytuacji, kiedy zaczęto budować Centralny Okręg Przemysłowy. Okazało się, że mimo iż mieliśmy nadprodukcję asfaltu, musieliśmy go sprowadzać z zagranicy do tworzonej wokół COP infrastruktury drogowej. Tak dużo eksportowaliśmy, że zabrakło go na własne potrzeby.
I tutaj dotykamy problemu świadomości naszego dowództwa wojskowego, co do strategicznego znaczenia przemysłu naftowego w czasie nowoczesnej wojny. Jak Pan ocenia jej stan?
Muszę stwierdzić, że przebieg kampanii w 1939 r. wskazuje, iż była ona bardzo niska. Mówiąc inaczej, Wojsko Polskie nie potrzebowało wielu produktów ropopochodnych z tego prostego powodu, że poziom jego zmotoryzowania był niewielki. Jednakże w drugiej połowie lat trzydziestych ta świadomość zaczęła rosnąć, co związane było pośrednio z sześcioletnim planem modernizacji polskiej armii. To, niestety, wydarzyło się zbyt późno, by mogło przynieść realne efekty. Taką zapowiedzią zmian było przeformowanie10 Brygady Kawalerii w oddział pancerno-motorowy, który umieszczono w Rzeszowie, a więc blisko naszych rafinerii. Za kolejny symptom zmian podejścia decydentów wojskowych do przemysłu naftowego można uznać fakt, że gen. Stanisław Szeptycki od 1935 r. był prezesem Związku Polskich Przemysłowców Naftowych, a ponadto ostatnim prezesem Krajowego Towarzystwa Naftowego i praktykującym nafciarzem, gdyż posiadał niewielką kopalnię ropy naftowej pod Sanokiem.
Sercem polskiego przemysłu naftowego było Borysławsko-Drohobyckie Zagłębie Naftowe, które we wrześniu 1939 r. zostało przez Luftwaffe bez trudu zbombardowane. Zagłębie nie miało ponoć żadnej obrony przeciwlotniczej. Czy rzeczywiście było aż tak dramatycznie?
Niestety, nie istniały plany obrony naszych terenów roponośnych – nie tylko przeciwlotniczej, ale i lądowej. W tym rejonie nie ulokowano żadnych jednostek wojskowych, których zadaniem byłaby obrona zagłębia. Do feralnego bombardowania doszło 10 września. Niemcy zniszczyli wtedy jedną z największych i najnowocześniejszych rafinerii w Europie, jaką była Fabryka Olejów Mineralnych „Polmin” w Drohobyczu. Bodajże płonęła ona przez trzy tygodnie, zanim ugasili ją okupanci sowieccy, którzy zajęli te tereny po 17 września. Jej ówczesny dyrektor Zygmunt Bilutowski został przez Sowietów aresztowany i prawdopodobnie w 1940 r. zamordowany albo w więzieniu w Moskwie, albo w Kijowie – co do tego istnieje w źródłach rozbieżność. Zagłębie – według ustaleń zawartych w pakcie Ribbentrop-Mołotow – przypadło Sowietom, ale po wznowieniu wydobycia i produkcji pracowało na rzecz Niemiec. W tym miejscu w pełni objawił się sojusz Stalina z Hitlerem, gdyż borysławsko-drohobycka ropa w całości była wywożona do III Rzeszy i zasilała armię niemiecką. Kiedy ten sojusz się skończył wraz z niemieckim atakiem na Związek Sowiecki 22 czerwca 1941 r., Wehrmacht szybko zajął zagłębie. Wtedy też – choć nie były to już tak roponośne obszary jak wcześniej – Niemcy przystąpili do odbudowy zniszczeń i poczynili nowe inwestycje. Niemiecki dyrektor stwierdził wówczas, że nalot Luftwaffe z września 1939 r. był złym posunięciem, można było przewidzieć, że nowoczesne zakłady i rafineria wpadną w ręce Niemców, a w 1941 r. zaoszczędziliby oni sił i środków na ich odbudowę.
Kolejny raz rafineria została doszczętnie zniszczona 26 czerwcu 1944 r., tym razem przez naszych sojuszników, Amerykanów. W ramach operacji „Frantic” na celowniku amerykańskich bombowców znalazło się między innymi Borysławsko-Drohobyckie Zagłębie Naftowe. Superfortece po zrzuceniu ładunku bomb lądowały zgodnie z umową na sowieckich lotniskach, skąd wracały do baz. Nalot na zagłębie Amerykanie przeprowadzili precyzyjnie, na rafinerię spadło ponoć 140 ton bomb, co spowodowało ogromne zniszczenia i śmierć ponad 120 jej pracowników, pomimo że londyńskie radio nadawało ostrzeżenia o planowanym bombardowaniu. Po tym bombardowaniu rafineria nie uzyskała już tego potencjału, który miała przed wojną.
Czy w zagłębiu działała nasza konspiracja?
Była próba zawiązania konspiracji jeszcze pod rządami Sowietów, a następnie Niemców, ale została ona bardzo szybko rozbita. Niemcy przywiązywali bardzo dużą wagę do przemysłu naftowego i kontrola obszarów roponośnych była znacznie staranniejsza niż gdzie indziej. W zagłębiu mieszkała też spora mniejszość niemiecka, co dodatkowo utrudniało funkcjonowanie konspiracji. Słowem, system infiltracji i donosicielstwa był bardzo mocno rozbudowany. Mimo to działał tutaj, związany przede wszystkim ze Stanisławowem, 48 Pułk Piechoty Armii Krajowej wchodzący w skład 11 Karpackiej Dywizji AK, którego żołnierze uczestniczyli w akcji „Burza”, mieli też za zadanie ochronę urządzeń technicznych i szybów w rejonie Drohobycza i Sambora. W Drohobyczu istniała również drużyna harcerska „Orlęta”, ale szybko została zlikwidowana w wyniku aresztowań jej członków.
Piotr Franaszek, profesor doktor habilitowany, profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 2002 r. kierownik Zakładu Historii Gospodarczej i Społecznej w Instytucie Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 2002–2008 dyrektor Instytutu Historii UJ. Jego zainteresowania badawcze to dzieje społeczne i gospodarcze Polski i świata w XIX i XX w. oraz zagadnienia inwigilacji wyższych uczelni przez UBP/SB w czasach PRL-u. Członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej oraz Rady Programowej Muzeum Żup Solnych w Wieliczce i Rady Muzeum Pamięci Mieszkańców Ziemi Oświęcimskiej.
autor zdjęć: NAC
komentarze