moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

Dni Huty Pieniackiej były policzone

Wieś w nocy została otoczona przez batalion SS-Galizien. Oficerami byli Niemcy, a żołnierzami Ukraińcy, przedwojenni obywatele polscy. Wspomagały ich oddział UPA i ukraińskie bojówki. Na sygnał zaczęli zacieśniać pierścień… – mówi Franciszek Bąkowski, ocalały z pogromu w Hucie Pieniackiej. O wspomnieniach sprzed 75 lat opowiada w rozmowie z Łukaszem Zalesińskim.

Kiedy pan zaczął się bać?

Franciszek Bąkowski: Pamiętam alarm. Mama łapie mnie za rękę i biegniemy. Do kościoła albo szkoły, bo ludzie mieli przykazane, by w razie niebezpieczeństwa tam właśnie się gromadzić. A potem czekanie, strach o to, co będzie dalej. Wreszcie wiadomość: już wszystko dobrze, możecie wracać do domów. Ze trzy razy tak biegaliśmy. To się zaczęło w 1943 roku. Słyszeliśmy o banderowcach, którzy napadali na wioski. Najpierw na Wołyniu, a potem z każdym dniem coraz bliżej Huty Pieniackiej, coraz bliżej nas...

Koniec dzieciństwa?

Nie zastanawiałem się nad tym. Zresztą, co ja tam mogłem wtedy wiedzieć… Miałem tylko siedem lat, byłem najmłodszy z całego rodzeństwa. Rodzice jak tylko mogli, starali się mnie chronić przed złem. Pierwsze lata życia kojarzą mi się raczej z beztroską…

Ile was było w domu?

Ośmioro: oprócz mnie mama, tata, bracia.

Władysław, Józef i Kazik, no i siostry Aniela i Stefcia. Powodziło nam się nieźle. W czasie I wojny światowej tato służył w austriackiej armii. Potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Tam się trochę dorobił, wrócił i otworzył warsztat kowalski. Miał też osiem mórg pola, ale ludzie znali go przede wszystkim jako dobrego rzemieślnika.

Był jedynym kowalem we wsi?

Nie, w pewnym momencie mieliśmy ich w Hucie Pieniackiej pięciu! Ogromna konkurencja. Tato jednak zawarł niepisaną umowę z prof. Edwardem Dubanowiczem, dziekanem wydziału prawa na Uniwersytecie Lwowskim. Profesor był zamożnym człowiekiem. Ożenił się z hrabianką Magdaleną z Cieńskich, mieli dwór w oddalonej o 3 km Hucie Szklanej, 1400 ha lasu, do tego młyn, tartak, zabudowania folwarczne, dwa stawy rybne. Tato regularnie świadczył dla niego usługi i to dawało nam pokaźny zastrzyk gotówki. Stać nas było na drewniany dom z podmurówką, w obejściu mieliśmy jeszcze oborę, stodołę, kuźnię.

A sama Huta Pieniacka? Jak wyglądała?

To była duża miejscowość, położona w powiecie brodzkim, na granicy Wołynia i Podola. Według ostatniego spisu z 1939 roku miała 760 stałych mieszkańców, 173 gospodarstwa, do tego szkołę i kościół – murowany, kryty blachą, duży.

Wśród mieszkańców przeważali Polacy?

Zdecydowanie. Do tego jeden Czech, kilku Żydów, były dwie rodziny polsko-ukraińskie, ale one wyjechały w 1939 roku, kiedy weszli Rosjanie. Prócz nich – sami Polacy. Choć trzeba pamiętać, że zarówno w Hucie Pieniackiej, jak i sąsiednich miejscowościach mieszkało też trochę spolonizowanych potomków osadników z Niemiec, którzy ściągali w tamte strony, by wytwarzać szkło.

Jak wam się układały stosunki z Ukraińcami?

Początkowo nie najgorzej. Huta była miejscowością otwartą. Ukraińcy przyjeżdżali do nas w interesach, choćby po to, by u taty podkuć konie, ale też na zabawy. Mieliśmy w wiosce świetlicę, w której regularnie były organizowane
potańcówki. Od starszych hutniaków wiem, że pomiędzy chłopakami polskimi i ukraińskimi dochodziło do animozji. Ponoć często spoglądali na siebie krzywo, byli zazdrośni o dziewczyny. Ale te waśnie raczej nie miały związku z narodowością. To były raczej typowe utarczki pomiędzy miejscowymi a przyjezdnymi. Zresztą Polacy też nie zamykali się w gronie swoich. Jeździli do ukraińskich wiosek – na zabawy albo do pracy.

I nigdy nie usłyszał pan: „Polacy, nie jesteście u siebie”?

Ja byłem zbyt mały, aby gdziekolwiek bywać. O świecie wiedziałem tyle, ile podsłuchałem z rozmów starszych. Wiele historii docierało do mnie dopiero po latach. Nie słyszałem jednak, by przed wojną w Hucie i okolicach dochodziło do jakichś poważnych narodowościowych zatargów. Wrogość Ukraińców zaczęła narastać dopiero po wkroczeniu Rosjan. A problemy jeszcze się spotęgowały, gdy w 1941 roku Armia Czerwona została wyparta przez Niemców.

Pamięta pan wybuch wojny?

Jak przez mgłę. Pamiętam napięcie, atmosferę niepewności. Potem wkroczyła Armia Czerwona. Żołnierze nie stacjonowali w Hucie Pieniackiej, ale pojawiali się tam od czasu do czasu po należny im kontyngent – rodzice musieli im dawać kury, kaczki… Wkrótce zniknęło dwóch leśniczych i listonosz. Rosjanie ich aresztowali i wywieźli na Sybir. Kontakty z Ukraińcami się rozluźniły. Skończyły się zabawy. Polacy czuli, że zbliża się coś niedobrego.

Co się zmieniło po przyjściu Niemców?

Zwiększył się kontyngent. Miałem wrażenie, że niemieckie wozy pojawiają się we wsi każdego dnia. Żołnierze brali, co tylko się dało. No i wywieźli na roboty brata Władysława i siostrę Anielę. Żyło się coraz trudniej.

Głodowaliście?

Przyznam, że tego nie odczuwałem. Tacie udało się utrzymać kuźnię. Pracował, a część klientów uiszczała zapłatę w naturze. W kopcach mieliśmy zapasy ziemniaków, warzyw... Choć, jak zima się trochę przedłużała, jedzenia zaczynało brakować. A zimy potrafiły być u nas naprawdę srogie. 28 lutego 1944 roku, w dniu pacyfikacji, temperatura spadła do minus 20ºC, a wszędzie wokół zalegały zwały śniegu.

A kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o UPA i banderowcach?

To był chyba rok 1943. Do Huty Pieniackiej zaczęli ściągać uciekinierzy z Wołynia. Coraz więcej i więcej. W dniu zagłady we wsi było 1500 osób. Uciekinierzy spali po domach i opowiadali straszne rzeczy. Rodzice oczywiście nie pozwalali mi tych historii słuchać, ale czasem udawałem, że śpię i nadstawiałem ucha. Tortury, morderstwa, podpalenia. Baliśmy się, że wkrótce może to spaść także i na nas.

Wtedy w Hucie Pieniackiej pojawiła się kierowana przez Armię Krajową samoobrona.

Właściwie jej zalążek powstał jeszcze za czasów okupacji sowieckiej, ale dopiero po przyjściu Niemców rozrosła się i przerodziła w trwałą organizację. Komórką dowodził przysłany ze Lwowa inż. Kazimierz Wojciechowski. W skład samoobrony wchodziło około 60 mieszkańców. Niektórzy z nich walczyli we wrześniu 1939 roku. Inni mieli broń, którą uciekający na Węgry i do Rumunii żołnierze ukryli w Hucie. Wioska była nieźle uzbrojona. Kiedy zaczęły do nas docierać wieści o masakrach na Wołyniu, członkowie komórki trzymali ciągłą straż.

W dniu pacyfikacji samoobrona nie podjęła walki?

Krótko przed zagładą mieszkańcy dowiedzieli się, że do wsi zbliża się batalion SS. Łącznik AK zasugerował Wojciechowskiemu, by nie podejmował walki, schował broń i rozpuścił ludzi. W starciu z tak silną formacją samoobrona nie miała szans. Jednocześnie mieszkańcy wspominali sytuację, do której doszło w pobliskim Majdanie Pieniackim. Tam też wkroczyli esesmani. Były aresztowania, ale kiedy nie znaleziono broni, wszyscy zatrzymani wyszli na wolność. Hutniacy liczyli, że u nas będzie tak samo.

Pomylili się…

Tak, bo w Hucie Pieniackiej sytuacja była inna. Wcześniej w wiosce zatrzymał się oddział sowieckich partyzantów, dowodzonych przez człowieka o nazwisku Krutikow. Było ich około 400. Rozeszli się po domach, u nas też mieszkali. Oczywiście wiele szczegółów tej historii poznałem dopiero po latach. Otóż partyzanci opuścili wioskę bodaj 23 lutego. Niedługo potem w jej okolicy pojawili się ludzie w białych kombinezonach. Zaczęli atakować mieszkańców, doszło do potyczki z naszymi akowcami. Dwóch napastników zginęło. Byliśmy przekonani, że to upowcy. Szybko się jednak okazało, że mamy do czynienia z Ukraińcami służącymi w SS. Niemcy urządzili im w pobliskich Brodach pokazowy pogrzeb. Dni Huty Pieniackiej były już wówczas policzone.

Ile pan pamięta z dnia masakry?

Tylko przebłyski. Nasz dom był położony na skraju wsi. Czuwający w nim wartownicy jeszcze przed świtem schowali broń i poszli do swoich rodzin. Rodzice byli na nogach, czekali, co się wydarzy. Pamiętam tatę, jak stoi na podwórzu, w głębokim śniegu naprzeciwko oficera, który przyszedł do nas z dwoma żołnierzami, i rozmawia z nim po niemiecku. Język znał z austriackiej armii. Potem wraca do domu i przekazuje nam, że każą nam wszystkim iść do kościoła. Wtedy mama mówi do mnie i rodzeństwa, żebyśmy uciekali do sąsiadki, na drugą stronę ulicy. Idę tam ja, idzie Kazik. Stefcia i Józek wolą zostać z rodzicami. Ale u sąsiadki też pojawia się żołnierz i wygania do kościoła. Po chwili jednak przychodzi następny i mówi: „Matka, schowaj się z tymi dziećmi”. Po polsku. Poszliśmy więc na tyły domu. Tam był kopiec z ziemniakami. W lutym całkiem sporo zostało już wybranych, wewnątrz było więc miejsce. Siedziałem tam kilka godzin.

Coś pan z tego kopca słyszał?

(Długa cisza) Tak. Jak się uspokoiło, sąsiadka powiedziała: „Idziemy”. Uciekliśmy do lasu, i lasem przeszliśmy do Majdanu Pieniackiego. Tam mieszkała nasza ciotka. Potem do mnie i do Kazika dołączyła Stefcia. Okazało się, że uciekła z płonącej stodoły. Dotarła do Huty Werchobuskiej, ale następnego dnia też przyszła do Majdanu. Mieszkaliśmy tam trochę, ale było ciężko. Ciotka miała swoje dzieci i jeszcze naszą trójkę. Dlatego ksiądz Jan Cieński wziął mnie pod opiekę i skierował do ochronki w Złoczowie. Tak rozpoczęła się…

Bardzo przepraszam, wiem, że nawet po latach jest to dla pana niezwykle bolesne… Ale czy pańscy rodzice zginęli?

(Długa cisza, w oczach pojawiają się łzy, które ściekają po policzkach, wreszcie szeptem mówi) Spaleni. Spaleni w stodołach. Mąż cioci ich znalazł. Tatę poznał po wąsach, bo tata wąsy miał. Po kształcie głowy go poznał. Wszyscy troje byli w siebie wczepieni: brat Józek i rodzice.

Kiedy pan uciekał do lasu, wioska płonęła?

Płonęła… Kilka dni później jechałem z Majdanu do Złoczowa przez Hutę. Boże…

Wszystko zostało spalone?

Szkoła i kościół ocalały. I trzy domy na skraju wsi: nasz, sąsiadki, do której pobiegliśmy z Kazikiem, i jeszcze jeden. Nie spłonęły, ale zostały doszczętnie ograbione. A pozostałe… Tylko kominy sterczały.

Później dowiadywał się pan, co dokładnie zaszło we wsi?

Dorośli unikali rozmów przy dzieciach. Emocje trudno jednak było ukryć. Po latach słuchałem historii ocalałych, czytałem… Huta Pieniacka jeszcze w nocy została otoczona przez batalion SS-Galizien. Oficerami byli Niemcy, a żołnierzami Ukraińcy, przedwojenni obywatele polscy z Tarnopola, Stanisławowa, Wołynia. Wspomagały ich oddział UPA i ukraińskie bojówki. Na sygnał zaczęli zacieśniać pierścień, potem wkroczyli między domy. Zaczęły się mordy. Mieszkańców zagnali do kościoła. Dzielili ich na 30-, 40-osobowe grupy, wyprowadzali do stodół, budynków gospodarczych, ryglowali wrota i podpalali. Tak właśnie miała zginąć moja siostra. Tyle że Stefcia dobrze znała stodołę, w której ją zamknęli, bo wcześniej wiele razy bawiła się tam z koleżanką. Wiedziała, że tam jest drugie wyjście. Kiedy do środka zaczęły się wdzierać języki płomieni, wybuchła panika. Ludzie krzyczeli, płakali, mdleli. I w tej ciżbie Stefcia zdołała się przecisnąć do drzwi. Otworzyła je i wybiegła. Siostra schowała się w lesie, przeczekała kilka godzin w parowie, a później dotarła do nas, do Majdanu Pieniackiego. Niewiele mówiła, zacięła się w sobie, zapadła… Tego dnia zginęły setki mieszkańców, ocalała garstka. Ludzie mieli schrony na podwórkach, pod gnojownikami, w kopcach, w piwnicach murowanych domów. Jeden z sąsiadów opowiadał, że u niego w piwnicy siedziało kilka osób. On sam zagrzebał się w śniegu koło obory i stamtąd obserwował gospodarstwo. Przyszli Ukraińcy. Chcieli sprawdzić piwnicę, wyważyli drzwi do domu, a ze środka wypadło stado gęsi. Ukraińcy rzucili się je łapać i o piwnicy zapomnieli. Stanisława Sitnik, wówczas dziewczynka, wspominała, że była w takim schronie z mamą, maleńką siostrzyczką i sąsiadami. Dziewczynka zaczęła płakać. „Uduś!”, syczą ludzie. „Bo nas wszystkich wyda!”. Ona nie mogła tego zrobić, zemdlała. Ktoś miał kromkę chleba, wcisnął dziecku w usta, zaczęło jeść, uspokoiło się, ocaleli. Około 25 osób przetrwało w podziemiach kościoła. Była taka pani Kobylańska, która podtrzymywała płytę zakrywającą wejście. U góry tłoczyli się ludzie, nacisk był ogromny, płyta mogła w każdej chwili pęknąć. Pani Kobylańska mdlała z wysiłku, ale trzymała. 14 osób uratowało się na dzwonnicy kościoła. Widzieli stamtąd, jak Ukraińcy wyprowadzają na plac dowódcę AK Wojciechowskiego, na rozkaz oficera oblewają go benzyną i podpalają. Niektórzy schowali się w szkole. Siedzieli na dole, a na górze oficerowie się bawili, jedli, pili alkohol. W pewnej chwili jeden z nich zainteresował się piwnicą. Stanął w drzwiach. Wcześniej jednak ludzie… no… załatwiali się na podeście schodów. Niemiec wciągnął powietrze, odór go odrzucił, wrócił do swoich. Tak, różnie to wówczas bywało…

Rozmawiał: Łukasz Zalesiński

autor zdjęć: Łukasz Zalesiński

dodaj komentarz

komentarze

~karolinamaly
1647858900
Dzień dobry, czy jedyny Czech, o którym Pan wspomina to był Josef Mały? Poszukuje informacji na temat mojego dziadka, który tragicznie został zamordowany w Hucie Pieniackiej. Pozdrawiam
04-17-F3-A4

SOR w Legionowie
 
25 lat w NATO – serwis specjalny
Gen. Kukuła: Trwa przegląd procedur bezpieczeństwa dotyczących szkolenia
Wojna w świętym mieście, część druga
Front przy biurku
Przełajowcy z Czarnej Dywizji najlepsi w crossie
Sandhurst: końcowe odliczanie
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Wojna w świętym mieście, epilog
Ramię w ramię z aliantami
Sprawa katyńska à la española
Morska Jednostka Rakietowa w Rumunii
Kadisz za bohaterów
W Rumunii powstanie największa europejska baza NATO
WIM: nowoczesna klinika ginekologii otwarta
Wojna w Ukrainie oczami medyków
Przygotowania czas zacząć
Rozpoznać, strzelić, zniknąć
Na straży wschodniej flanki NATO
Żołnierze ewakuują Polaków rannych w Gruzji
NATO on Northern Track
Jakie wyzwania czekają wojskową służbę zdrowia?
V Korpus z nowym dowódcą
Kosiniak-Kamysz o zakupach koreańskiego uzbrojenia
Święto stołecznego garnizonu
Aleksandra Mirosław – znów była najszybsza!
Potężny atak rakietowy na Ukrainę
Polscy żołnierze stacjonujący w Libanie są bezpieczni
Operacja „Synteza”, czyli bomby nad Policami
Strażacy ruszają do akcji
NATO zwiększy pomoc dla Ukrainy
Optyka dla żołnierzy
Wieczna pamięć ofiarom zbrodni katyńskiej!
Koreańska firma planuje inwestycje w Polsce
Szpej na miarę potrzeb
Prawda o zbrodni katyńskiej
Szarża „Dragona”
Więcej pieniędzy dla żołnierzy TSW
Charge of Dragon
Zmiany w dodatkach stażowych
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Puchar księżniczki Zofii dla żeglarza CWZS-u
Marcin Gortat z wizytą u sojuszników
NATO na północnym szlaku
Zachować właściwą kolejność działań
W Brukseli o wsparciu dla Ukrainy
Tusk i Szmyhal: Mamy wspólne wartości
Kolejne FlyEle dla wojska
Żołnierze-sportowcy CWZS-u z medalami w trzech broniach
Rakiety dla Jastrzębi
Barwy walki
Mundury w linii... produkcyjnej
Polak kandydatem na stanowisko szefa Komitetu Wojskowego UE
Wojna w świętym mieście, część trzecia
Systemy obrony powietrznej dla Ukrainy
Cyberprzestrzeń na pierwszej linii
Głos z katyńskich mogił
Bezpieczeństwo ważniejsze dla młodych niż rozrywka
Odstraszanie i obrona
Ocalały z transportu do Katynia
Zbrodnia made in ZSRS
Strategiczna rywalizacja. Związek Sowiecki/ Rosja a NATO

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO