Zapowiedź procesu cywilnego, jaki Instytut Pamięci Narodowej zamierza wytoczyć dziennikarce MSNBC Andrei Mitchell za słowa, że powstanie w getcie warszawskim wybuchło „przeciwko polskiemu i nazistowskiemu reżimowi”, to nie tylko próba oddania Polakom historycznej sprawiedliwości. To również walka o tzw. soft power, nasz potencjał do zyskiwania sojuszników i wpływów. A tej sprawy nie sposób przecenić, jest istotna dla Polaków tu i teraz.
Soft power, pojęcie wprowadzone przez amerykańskiego politologa Josepha Nye’a, oznacza potencjał danego kraju do pozyskiwania sojuszników i zdobywania wpływów w oparciu o atrakcyjność swojej kultury, prowadzonej polityki, promowania ideałów – ale również historii. Elementem amerykańskiej soft power jest więc np. język angielski, który stał się współczesną lingua franca, a także fakt, że ideały wolność i demokracja – które kierują polityką Waszyngtonu (w każdym razie w sferze deklaratywnej) – są uważane w kulturze Zachodu za coś bezwzględnie pozytywnego. Dla odmiany niemiecką soft power przez długie powojenne lata (w pewnej mierze do dziś) obciążała historia III Rzeszy, sprawiała, że Niemcom wolno było mniej.
Historia, która obciążała niemiecką soft power, powinna jednocześnie być naszym atutem. Mimo że reżim sanacyjny rządzący II Rzeczpospolitą w 1939 roku miał charakter autorytarny, to jednak Polska opowiedziała się po stronie świata demokracji w starciu z niemieckim totalitaryzmem. I choć ówczesna postawa władz w Warszawie miała zapewne związek ze złym oszacowaniem sił, jakimi dysponowali sojusznicy z Paryża i Londynu, to jednak faktem jest, że Polska, deklarując ustami ministra spraw zagranicznych Józefa Becka determinację, by „nie oddawać ani guzika”, pokrzyżowała niemieckie plany. Adolf Hitler został zmuszony do uderzenia na Polskę zanim zaatakował Zachód, co kupiło sojusznikom nieco czasu (który nie uratował wprawdzie Francji, ale być może ocalił Wielką Brytanię). Co w zamian za to zyskała Polska, de facto członek zwycięskiej koalicji? Otóż zostaliśmy wrzuceni między żarna dwóch totalitaryzmów i zostawieni sami sobie, zarówno w 1939 roku, jak i w 1945 roku. W efekcie wojnę przegraliśmy niejako dwa razy – czego efektem była utrata połowy terytorium II RP i suwerenności aż na pół wieku. A jakby tego było mało, ziemie polskie – obok białoruskich i ukraińskich – zostały też w największym stopniu doświadczone zniszczeniami w związku z wojną totalną prowadzoną między Niemcami a ZSRR. Reasumując: Polska, biorąc pod uwagę przebieg wojny i tego, w jaki sposób się ona zakończyła, była ofiarą walki w słusznej sprawie.
Historyczną zasługą naszego kraju było również to, że – w odróżnieniu od większości kontrolowanych przez III Rzeszę europejskich krajów – w Polsce nie powstał żaden kolaboracyjny reżim, a Polska w żadnym momencie nie stała się sojusznikiem Hitlera (inaczej niż np. francuska Republika Vichy). Wszystko to tworzy narrację o tragicznych losach narodu, który nawet w obliczu groźby zagłady nie szukał ocalenia w układaniu się ze złem, lecz był gotów do ostatka walczyć o wolność. Nie trzeba dodawać, że taka narracja, w kręgu kultury Zachodu, powinna być naszym atutem.
Tymczasem Polska dziś bardzo często przegrywa II wojnę światową niejako po raz trzeci. Dzieje się tak, gdy zamiast narracji o bohaterskich Polakach pojawia się opowieść o „polskich obozach śmierci”, jak w wypowiedzi Andrei Mitchell wygłoszonej w czasie konferencji bliskowschodniej w Polsce. Przypomnijmy, że korespondentka MSNBC mówiąc o powstaniu w getcie warszawskim stwierdziła m.in., że żydowscy powstańcy walczyli z „polskim i nazistowskim reżimem”. Po fali oburzenia, jaką wywołała ta wypowiedź w Polsce, Mitchell napisała na Twitterze, że dopuściła się „niefortunnej nieścisłości” i wyjaśniła, że polski rząd „nie był zaangażowany w te przerażające czyny”. Ile z osób, które widziały korespondencję Mitchell z Polski zwróciło uwagę na ten wpis na Twitterze – tego nie wiadomo.
Nie ulega wątpliwości, że obozy zagłady w Auschwitz czy Treblince nie były obozami „polskimi”, ponieważ budowali je Niemcy, na terytorium w pełni przez Niemców kontrolowanym. Wyjaśnienie, że słowo „polski” w kontekście obozów odnosi się przede wszystkim do kwestii geograficznych nie wytrzymuje krytyki – czy bowiem mordowanie Żydów przez niemieckie Einsatzgruppen na terytorium Ukrainy, było zbrodnią ukraińską? Nie, za każdym razem mówimy o działaniach niemieckich.
Niestety określenie „polskie obozy śmierci” upowszechniło się m.in. w USA tak bardzo, że w 2012 roku nawet prezydent Barack Obama mówił o polskim obozie śmierci. Ale określenie takie pojawiało się też bardzo często np. w mediach niemieckich, a także hiszpańskich, austriackich, kanadyjskich, włoskich i francuskich. Tym samym w miejsce prawdziwej narracji o Polsce, która w godzinie próby stanęła do walki z totalitaryzmem, pojawiła się szkodliwa dla nas i niemająca nic wspólnego z prawdą historyczną narracja o sojuszniku III Rzeszy w Zagładzie Żydów.
Polska walczy z tą narracją od połowy pierwszej dekady XXI wieku, interweniując – za pośrednictwem polskich ambasad – w przypadku używania w przestrzeni publicznej określenia „polskie obozy śmierci”. Walkę podejmują też osoby prywatne i różnego rodzaju organizacje występując z pozwami cywilnymi przeciwko osobom wprowadzającym to określenie do przestrzeni publicznej. Zapowiedziany przez prezesa IPN proces cywilny wobec amerykańskiej dziennikarki to po prostu element kontynuacji tej walki, podjętej przez państwową instytucję, co jest jednocześnie sygnałem, że sprawa jest dla polskiego państwa naprawdę istotna.
Jednocześnie warto zwrócić uwagę, że walka ta ociera się o delikatną kwestię – jaką jest współudział części Polaków (ale nie polskiego państwa) w nazistowskich zbrodniach. Taka „indywidualna kolaboracja” niektórych Polaków z Niemcami jest historycznym faktem, którego nie sposób kwestionować. Skoro w Armii Krajowej istniała specjalna jednostka (referat 993/W) zajmująca się likwidacją kolaborantów, to znaczy, że tacy kolaboranci byli. Ta kwestia była zresztą przyczyną kryzysu w relacjach Polski z Izraelem w związku z nowelizacją ustawy o IPN, której zapisy strona izraelska potraktowała jako próbę zakłamywania tej części historii II wojny światowej. To zresztą powód, dla którego procedura cywilna, z jakiej ma korzystać obecnie IPN, wydaje się lepsza do walki o prawdę historyczną od procedury karnej (jaką przewidywała owa, zmieniona już ustawa). Przekazanie sprawy prokuraturze faktycznie może stwarzać wrażenie próby siłowego zamykania ust tym, którzy chcą rozmawiać o najciemniejszych kartach historii.
W przeszłości takie sprawy cywilne wytaczały osoby prywatne. Najsłynniejszy wydaje się być wyrok w sprawie Karola Tendery, byłego więźnia Auschwitz, przeciwko telewizji ZDF, która nazwała niemiecki obóz polskim. Sprawa znalazła swój finał przed Niemieckim Federalnym Trybunałem Sprawiedliwości, który – inaczej niż tamtejszy sąd niższej instancji – stwierdził, że ZDF nie musi przepraszać, ponieważ w Niemczech obowiązuje prawo do wolności wypowiedzi i wolności mediów. W uzasadnieniu trybunał wskazał jednak, że ZDF po interwencji ambasady RP zmieniła określenie „polskie obozy zagłady” na „niemieckie obozy zagłady na terenie Polski” i dwukrotnie przeprosiła samego Tenderę. Ważniejsze jednak od samego wyroku jest w każdej takiej sprawie nagłośnienie prawdy historycznej – chociaż ZDF nie musiała przepraszać, to niemiecki trybunał nie kwestionował faktu, że określenie „polskie obozy zagłady” jest fałszywe. Walka toczy się bowiem nie o sentencje wyroków, lecz o przebicie się do świadomości opinii międzynarodowej z przekazem, że obozy zagłady stawiane w Polsce, nie były polskie. Takim konsekwentnym działaniem możemy właśnie ratować polską soft power.
II wojnę światową Polska przegrała militarnie i politycznie – dlatego nie może sobie pozwolić na przegranie walki o pamięć o tamtych wydarzeniach.
komentarze