Na ekrany polskich kin wszedł najnowszy film Mela Gibsona pt. „Przełęcz ocalonych”. Opowiada on autentyczną historię Desmonda Dossa, amerykańskiego żołnierza z czasów II wojny światowej, który z powodów religijnych odmówił noszenia broni i brania udziału w walce. Nie przeszkodziło mu to jednak zostać bohaterem wojennym. O samym filmie możecie dowiedzieć się więcej z recenzji, którą dla portalu polska-zbrojna.pl nagrał Artur Pietras „Kinomaniak”. Natomiast ja chciałbym skupić się na innej kwestii. Historia pokazana w „Przełęczy ocalonych” skłania do zadania najważniejszego w wojsku pytania, co oznacza rozkaz. Na ile wiąże on żołnierza, gdzie przebiega granica podporządkowania i w jaki sposób można odmówić jego wykonania. Sięgnijmy zatem do historii i przyjrzyjmy się kilku sytuacjom, w jakich może znaleźć się każdy żołnierz.
Marzec 1945 roku. Amerykański 506 Spadochronowy Pułk Piechoty znajduje się na linii frontu w Alzacji w miejscowości Haguenau. Z kapitalnej książki „Kompania braci” Stephena E. Ambrose’a dowiadujemy się, że żołnierze dostają rozkaz przeprawienia się nocą przez rzekę w celu przeprowadzenia rekonesansu pozycji wroga i zdobycia jeńców. Zadanie zostaje wykonane. Dowództwo pułku jest tak zadowolone z pochwał płynących z dywizji, że nakazuje powtórzyć akcję. Ma to uczynić kompania E. Wywodzący się z niej kpt. Richard Winters wie jednak, że za chwilę jego były pododdział będzie luzowany, a szanse na to, by kolejny rajd za linie wroga przyniósł oczekiwane efekty, są niewielkie. W obliczu niepotrzebnego ryzyka – w powietrzu czuć już przecież koniec wojny – nakazuje swoim żołnierzom, by przeczekali noc po swojej stronie rzeki, a rano złożyli raport, że nie napotkali niemieckich żołnierzy.
Zarówno w książce, jak i w serialu telewizyjnym epizod ten jest ukazany jako dowód rozsądku kpt. Wintersa oraz siły braterstwa broni, jakie w czasie frontowej kampanii zawiązało się między nim a żołnierzami kompanii E. W tym konkretnym przypadku w wyniku niewykonania rozkazu nikomu nic się nie stało, ale czy to wystarczający powód, by będący w środku łańcucha dowodzenia oficer podejmował takie decyzje? Sztab 101 Dywizji Powietrznodesantowej miałby pewnie inne zdanie niż żołnierze kompanii E. Łatwo bowiem wyobrazić sobie sytuację, gdy następnego dnia zostaje wydany rozkaz zajęcia rzekomo opuszczonych pozycji wroga. Kto byłby winny złego rozpoznania? Czy ocena „rozsądku” Wintersa byłaby inna?
Zaniechanie działania czy obawa przed podejmowaniem zbyt dużego ryzyka często są przyczyną nieszczęścia. Przenieśmy się w czasie do Afganistanu, w którym trwa operacja ISAF. Czterech komandosów Navy SEALs zostaje zrzuconych na terytorium wroga, by rozpoznać siły talibów. W czasie akcji napotykają przypadkowego Afgańczyka. Stają przed dylematem: zabić go czy puścić wolno. Zdają sobie sprawę, że darowanie mu życia może zdekonspirować operację i narazić ją na niepowodzenie. Podejmują jednak humanitarną decyzję. Niestety, puszczony wolno Afgańczyk ostrzegł talibów. W efekcie trzech z czterech komandosów zginęło, a szesnastu kolejnych poległo, gdy zmierzali na pomoc kolegom. Pamiętam dyskusję, jaka toczyła się wśród czytelników portalu po publikacji recenzji filmu opowiadającego o tej akcji. Byliście podzieleni, czy bezpieczeństwo operacji uprawnia do zabicia przygodnego cywila.
Jeszcze trudniejszy dylemat mieli żołnierze pododdziałów żandarmerii wojskowej walczący w Powstaniu Warszawskim. Jednym z ich zadań była ochrona włazów do kanałów, które były ważnymi szlakami komunikacyjnymi. W krytycznych momentach, takich jak kapitulacja Starego Miasta, dochodziło do dantejskich scen, gdy AK-owcy musieli blokować cywilom jedyną drogę ucieczki z otoczonej dzielnicy, bo tylko w ten sposób można było przeprowadzić ewakuację oddziałów, tak potrzebnych do kontynuowania walki w innych rejonach miasta. W przypadku Navy SEALs sprawa dotyczyła potencjalnego wroga, żandarmi natomiast musieli celować do rodaków. Musieli być gotowi, by w przypadku zagrożenia ewakuacji powstańczych oddziałów otworzyć ogień do ludzi, w imieniu których prowadzili walkę.
Co więcej, wykonanie przez żandarmów rozkazu de facto skazywało cywilów na śmierć. Wszyscy bowiem wiedzieli, co się działo z mieszkańcami Woli czy Ochoty. Oczywiście prowadzenie operacji ma pierwszeństwo przed troską o los ludności cywilnej. Ale gdzie przebiega granica? Żołnierze walczą przecież w obronie cywilów i jeżeli łatwo przechodziliby nad kwestią poświęcania ich życia w imię korzyści militarnych, to ich służba straciłaby wszelki sens. Byłaby tylko wojną dla wojny.
Jest też drugie pytanie związane z postacią szer. Dossa. Czy tacy ludzie w ogóle powinni trafiać do wojska? Czy ktoś, kto jest tak mocno przywiązany do wyznawanych wartości, nie będzie stanowił zagrożenia dla swoich kolegów czy celu operacji? Jeżeli dopuścimy do sytuacji, gdy każdy żołnierz będzie filtrował otrzymywane rozkazy przez sito indywidualnego systemu wartości, to czy nie stworzymy armii filozofów, której skuteczność będzie mizerna?
A może jest wręcz przeciwnie i mundur powinni wkładać wyłącznie ludzie o ugruntowanych wartościach? Bo kimże jest żołnierz bez moralnego kręgosłupa. Jeżeli nie walczy za słuszną sprawę, jeżeli jego czynom nie przyświeca wyższy cel, to czy wojsko nie staje się bandą najemników? Żołdaków, dla których strona, po której walczą, ma znaczenie drugorzędne i jej wybór sprowadza się wyłącznie do porównania wysokości zarobku.
Powyższe wątpliwości w Polsce AD 2016 nabierają szczególnej aktualności. W ciągu trzech lat szeregi Wojska Polskiego mają zostać powiększone o 50 tys. żołnierzy. Wielu z was, drodzy Czytelnicy, szykuje się do służby w wojskach obrony terytorialnej. Oglądając brawurowo nakręconą historię szeregowego Dossa, warto zadać sobie pytanie, czy byłbym w stanie wykonać każdy rozkaz. Czy wiem, co tak naprawdę znaczą słowa „tak jest!” i czy w sytuacji krytycznej byłbym w stanie zaufać dowódcy, który, czy to się komuś podoba czy nie, wie lepiej.
komentarze