Otwarcie tzw. drugiego frontu w Europie Zachodniej nazywa się największym desantem w historii świata, a 6 czerwca 1944 roku, czyli pierwszą dobę operacji określa się mianem najdłuższego dnia wojny, chociażby ze względu na długie przygotowania do D-Day. Jednak mimo tych planowań i przygotowań i tak od początku inwazji pierwsze skrzypce grał przypadek.
Lądowanie aliantów w Normandii
Po kilku latach intensywnych dyskusji, planowań, gry wywiadów i gromadzenia sił, w końcu – w nocy z 5 na 6 czerwca – z angielskich portów ku wybrzeżom Normandii wypłynęła ogromna flotylla okrętów i statków alianckich. Poprzedziła ją flotylla lotnicza myśliwska i bombowa, a tysiące samolotów transportowych niosły dywizje powietrznodesantowe, które jako pierwsze miały uchwycić cele za Wałem Atlantyckim w „Festung Europa”, jak niemiecka propaganda nazywała okupowaną przez Wehrmacht część starego kontynentu. Tę część operacji „Overlord”, w której czołową rolę grały marynarki wojenne sprzymierzonych (także polska), ochrzczono kryptonimem „Neptun”, jakby chciano obłaskawić boga mórz, który od kilku dni słał sztorm za sztormem.
Maj 1944 roku był piękny – słoneczny i bezwietrzny, a woda na kanale La Manche gładka jak lustro. Niestety, od pierwszego dnia czerwca pogoda uległa diametralnej zmianie, a 4 czerwca rozszalał się na dobre sztorm. Na niebie i wodzie zaczęły panować ulewy i wichury – gęste chmury, porywisty wiatr i wysokie fale przekraczały wszelkie normy, obliczone jako dopuszczalne w desantach morskich i powietrznych. Tymczasem największy desant powietrzno-morski w dziejach był zaplanowany na… 5 czerwca 1944 roku. To ten dzień pierwotnie był w planach określany jako D-Day (pierwszy dzień operacji). 4 czerwca o świcie w sztabie głównym sprzymierzonych w Southwick odbyła się dramatyczna odprawa. Jej najważniejszym uczestnikiem był płk Joseph Stagg, szef służby meteorologicznej. Pułkownik zameldował o 4.15, że 5 czerwca wszelkie działania powietrzne będą niemożliwe, a przeprawa przez kanał La Manche niemal nie do wykonania.
Minuta na decyzję o losach świata
Głównodowodzący Naczelnego Dowództwa Alianckich Sił Ekspedycyjnych (SHAEF), gen. Dwight Eisenhower rozkazał wtedy przesunąć dzień „D” o 24 godziny, czyli na 6 czerwca. Dla tysięcy żołnierzy już zaokrętowanych w portach oznaczało to, że przez dodatkowe 24 godziny będą tkwić na targanych sztormową falą statkach i barkach desantowych niemiłosiernie moknąc, marznąć i cierpiąc na chorobę morską. Ponadto dowództwo flotylli wojennej musiało natychmiast zawrócić te jednostki, które otrzymały rozkaz wyjścia z portów – były to m.in. eskadry trałowców mające poczynić korytarze w pasach minowych okalających normandzkie wybrzeże.
Amerykańskie oddziały szturmowe ruszają na plażę w Utah. W tle widać statek desantowy
Następna odprawa odbyła się tego samego dnia o godzinie 20.00. Za oknami kwatery sztorm szalał z całą mocą, a wszyscy zwrócili swe oczy znowu na płk. Stagga. Ten na szczęście miał bardziej optymistyczne wieści niż poprzednio: od godzin południowych 5 czerwca pogoda miała się poprawić na tyle, że będzie można wysłać do akcji zarówno lotnictwo, jak i flotę. Korzystne warunki atmosferyczne miały trwać do wieczora 6 czerwca, jaka sytuacja będzie dalej, nie wiadomo. Po kwadransie dyskusji, szef sztabu zwrócił się do gen. Eisenhowera: „Ma pan generał minutę na podjęcie ostatecznej decyzji”. Eisenhower przez chwilę patrzył w milczeniu na zebranych wokół niego oficerów, po czym wyrzekł lapidarny rozkaz: „OK. Ruszać”. Mimo że nadal szalał sztorm – inwazyjna machina ruszyła już nieodwołalnie. Następnej nocy (z 5 na 6 czerwca) pierwsi na francuskiej ziemi zaczęli lądować amerykańscy i brytyjscy spadochroniarze, a wody kanału zaroiły się od wszelkiego typu okrętów i statków.
Jednakże ta zła aura nie do końca była dla aliantów nieszczęściem. Na przeciwległym brzegu kanału La Manche niemieccy meteorologowie przekonali swe dowództwo, że ze względu na pogodę, operacja desantowa w pasie obrony Grupy Armii „B” jest wykluczona przez co najmniej dwa tygodnie. Uspokojony tym meldunkiem jej dowódca feldmarszałek Erwin Rommel wyjechał do Niemiec, by spotkać się z rodziną i Hitlerem, który przez cały czas był przekonany, że inwazja nastąpi w rejonie Cannes. Natomiast dowództwo 7 Armii, która broniła w Normandii newralgicznego, jak się miało okazać, odcinka Wału Atlantyckiego wyjechała 6 czerwca do Rennes na grę wojenną (wyjątkiem był dowódca 84 Korpusu, gen. Erich Marcks, który tknięty przeczuciem, pozostał w swojej jednostce).
„Generał Przypadek”
Wedle planistów „Overlord” siły inwazyjne w D-Day miały uderzyć na 80-kilometrowy pas wybrzeża, które podzielono na pięć sektorów. Amerykanom przypadła część zachodnia, na plażach oznaczonych kryptonimami „Utah” i „Omaha”. Brytyjczycy i Kanadyjczycy mieli natomiast lądować na wschodnim pasie z trzema plażami nazwanymi „Gold”, „Juno” i „Sword”. Całą tę strefę zamknęły w kleszczach trzy dywizje powietrznodesantowe, które zrzucono w nocy z 5 na 6 czerwca. Spadochroniarze mimo niesprzyjającej pogody, dużego rozrzutu desantu i wielu omyłek pilotów samolotów transportowych sygnalizujących skoki nie w tym rejonie co trzeba, wykonali większość swych zadań i uchwycili mosty oraz drogi wokół strefy inwazji.
Największymi szczęśliwcami całego D-Day okazali się żołnierze z amerykańskiej 4 Dywizji Piechoty, którym przypadło zdobywanie „Utah Beach”. Ich amfibie LCVP bez większych przeszkód dotarły 6 czerwca o godzinie 6.30 na około 100 m od plaży i żołnierze dobrnęli do niej zanurzeni po pas w wodzie, nie niepokojeni przez Niemców! Okazało się, że na skutek pomyłki nawigatorów, desantowano ich około 1800 m na południe od przewidzianego miejsca lądowania, poza główną linią obrony nieprzyjaciela. Nieliczni tu Niemcy zostali szybko przepędzeni, a Amerykanie z zaciekawieniem oglądali „Goliaty” kręcące kółka na plaży niczym jakieś zabawki. Okazało się, że te samobieżne miny wypełnione 10 kg ładunków wybuchowych całkowicie zawiodły swych operatorów i tylko jedna z nich eksplodowała i zabiła kilku żołnierzy amerykańskich (niestety, obrzucili tego „Goliata” granatami). Z plaży „Utah” Amerykanie szybko ruszyli w głąb lądu.
Wojska brytyjskie lądują na lądzie w sektorze Jig Green, Gold Beach
Jakże inaczej było na „Omaha Beach”. Tu „Generał Przypadek” sprzyjał jej obrońcom. Zresztą nie tylko on, ale i ukształtowanie terenu. Plażę Omaha okalały z dwóch stron wysokie na około 30 m skały, a z trzeciej – usypana z kamieni na wydmach stroma ściana. Na samej plaży roiło się od min i pionowo ustawionych w krzyż stalowych szyn (nazywanych „szparagami Rommla”). Okalające ją skały najeżone były działami 88 i 75 mm oraz gniazdami cekaemów obsługiwanych przez zaprawionych w boju żołnierzy 352 Dywizji Piechoty.
Zdobywanie „Omaha Beach” powierzono w pierwszym rzucie amerykańskiej 1 Dywizji Piechoty wzmocnionej 116 Pułkiem Piechoty z 29 Dywizji Piechoty oraz 35 pływającymi czołgami typu Sherman DD. Nim Amerykanie dopłynęli do plaży „Omaha” większość tych czołgów pochłonął żywioł – w zburzonym sztormem morzu zatonęło 29 wraz załogami. Dwumetrowe fale jedna za drugą zalewały barki desantowe. Pompy nie nadążały wypompowywać z nich wody, więc żołnierze zdjęli z głów hełmy i zmienili je w czerpaki. Nie mieli więc czasu obserwować poprzedzającego ich lądowanie bombardowania niemieckich pozycji przez lotnictwo, a następnie ostrzału z ciężkich dział pancerników „Texas” i „Arkansas”. Zarówno to pierwsze, jak i drugie okazało się całkowicie chybione. O 6.45 barki desantowe podpłynęły na tyle blisko wybrzeża, by rozpocząć akcję desantową i w tym momencie rozpętało się piekło, które tak sugestywnie ukazał w pierwszych minutach „Szeregowca Ryana” Steven Spielberg.
Plaże spływają krwią
Gdy otworzyły się przegrody barek desantowych, w zbity tłum amerykańskich żołnierzy dosłownie uderzył deszcz ołowiu. Wielu z nich, owładniętych paniką, zaczęło wyskakiwać do wody – obciążeni bronią i sprzętem od razu szli na dno. Ci, którzy cudem dotarli do brzegu, w większości zginęli w ogniu broni maszynowej nim zdołali się schronić za zbawczą groblą. Pierwszy rzut na „Omaha” został wybity niemal do nogi, drugi także, dopiero kolejne zdołały przedrzeć się dalej, lecz nadal kosztem ogromnych strat. Do wieczora 6 czerwca natarcie posunęło się zaledwie o 1500 m za cenę około 3000 zabitych, rannych i zaginionych bez wieści żołnierzy.
Gdyby w tym momencie na „Omaha Beach” pojawiły się niemieckie czołgi – Amerykanie zostaliby zepchnięci z powrotem do morza. Przez chwilę amerykańskie dowództwo rozpatrywało ewakuację tego przyczółku, ale na szczęście postępy zaczęli robić w swych sektorach Brytyjczycy i Kanadyjczycy. Ale i oni nie mieli lekko. Brytyjczycy z 50 Dywizji Piechoty, lądując na „Gold Beach” po oczyszczeniu jej z żołnierzy niemieckich, zostali przygwożdżeni do ziemi ogniem z kolejnych pozycji obronnych, nienaruszonych we wcześniejszych nalotach. Celem 50 Dywizji było dotarcie do Bayeux i to udało się osiągnąć dopiero następnego dnia. Podobna sytuacja powstała na plaży „Juno”, którą zdobywały dwie kanadyjskie brygady z 3 Dywizji Piechoty. Tu również wybrzeże najeżone było polami minowymi i przeszkodami, a bombardowanie lotnicze prawie wcale nie naruszyło licznych bunkrów w niedalekim Courseulles-sur-Mer. W ich zdobywaniu wsławili się żołnierze Royal Winnipeg Rifles. Natomiast żołnierzom brytyjskiej 3 Dywizji Piechoty lądującej na „Sword Beach” przypadło zadanie zdobycia Caen i oni właśnie spotkali się w walce z formacją, której najbardziej obawiano się podczas planowania inwazji – niemiecką 21 Dywizją Pancerną.
Oddział Kanadyjskiej Marynarki Wojennej „W” ląduje na odcinku w Juno Beach, 6 czerwca 1944 r.
Gdy po walkach desantowych przed południem 6 czerwca Brytyjczycy ruszyli w kierunku Caen, wydawało się że droga jest czysta, a zajęcie miasta będzie „formalnością”. Być może tak byłoby, gdyby nie zbytnia ostrożność dowództwa South Lancashire Regiment, który otwierał kolumnę szturmową. Kiedy jego żołnierze po dłuższym postoju wreszcie zostali poderwani do marszu, nagle na drodze pojawiły się niemieckie czołgi! 21 Dywizja Pancerna kontratakowała, a niektóre z jej czołgów dotarły aż nad morze w pobliżu Luc-sur-Mer. Zawróciły wobec zagrożenia atakami alianckiego lotnictwa, lecz samo Caen sprzymierzeni zdobyli dopiero po miesiącu ciężkich ulicznych walk, podczas których to piękne historyczne miasto zmieniło się w morze ruin. Walki z 21 Dywizją Pancerną pokazały też, co mogłoby się wydarzyć, gdyby reszta niemieckich dywizji pancernych znalazła się na tym odcinku frontu, a nie czekała na rozkazy z Berlina pod Calais.
Po kilku dniach od D-Day – 10 czerwca 1944 roku – dowództwo SHAEF mogło ogłosić, że jej 21 Grupa Armii mocno „zakotwiczyła się” na wybrzeżu Normandii. Na złączonych sektorach – przyczółkach desantowych zdołano rozwinąć do walki 15 dywizji wspieranych przez potężne lotnictwo (między innymi polskie eskadry) i artylerię okrętową (także polskich okrętów). Pierwszy krok ku zachodnim granicom III Rzeszy został poczyniony, w kolejnych kampaniach tej batalii nie zabrakło również Polaków. Prócz marynarzy i lotników na froncie pojawili się pancerniacy z 1 Dywizji Pancernej oraz spadochroniarze z 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej.
Bibliografia
Antony Beevor, D-Day. Bitwa o Normandię, tł. Magdalena Komorowska, Kraków 2010
Omar N. Bradley, Żołnierska epopeja, tł. Emila Niemirska, Warszawa 1963
James Holland, Normandia 44. Historia opowiedziana na nowo, Oświęcim 2022
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze