Z Kajetanem Łapczukiem o lotniczej pasji, miłości do lotnictwa bojowego oraz o szkoleniu w Stanach Zjednoczonych rozmawia Magdalena Kowalska-Sendek.
Jest Pan absolwentem Ogólnokształcącego Liceum Lotniczego w Dęblinie i amerykańskiej Akademii Sił Powietrznych w Colorado Springs. Dyplomem tej drugiej uczelni niewielu Polaków może się pochwalić. Jak to się stało, że rozpoczął Pan studia za oceanem?
Muszę przyznać, że na początku lotnictwo nie było moją wielką pasją. Co prawda jako nastolatek interesowałem się wojskiem i marzyłem o włożeniu munduru, ale niekoniecznie stalowego. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. Kiedy skończyłem gimnazjum w Koszalinie, postanowiłem zrobić coś innego niż wszyscy moi rówieśnicy. I zamiast zanieść dokumenty do miejscowego dobrego liceum, ja aplikowałem do ogólniaka w Dęblinie. Nauka tam była dla mnie wyzwaniem, możliwością sprawdzenia samego siebie.
Tymczasem w trzeciej klasie dostał Pan propozycję, by studiować w Colorado Springs...
Dla mnie to było wielkie zaskoczenie. W sumie kandydatów na studia w Stanach Zjednoczonych było ośmiu. Wszyscy zdawaliśmy amerykańską maturę i przechodziliśmy cały proces kwalifikacji. Bardzo się ucieszyłem, kiedy się dowiedziałem, że ostatecznie to mnie wybrano. Do Colorado Springs poleciałem na czteroletnie studia na podstawie porozumień, które USA zawarły z Polską. W 2007 roku podpisałem umowę z dyrektorem Departamentu Kadr MON, uścisnąłem dłoń ówczesnego ministra obrony Aleksandra Szczygły i ruszyłem za ocean.
Pan jest pierwszym Polakiem z dyplomem tej akademii?
Tę uczelnię 15 lat przede mną ukończyło trzech Polaków, m.in. gen. bryg. Piotr Błazeusz. To właśnie on namówił mnie na wyjazd do USA. Po mnie z kolei studia na tej uczelni ukończyli jeszcze piloci Maciej Krakowian i Krzysztof Ryszka.
Co Pana zaskoczyło po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych?
Przede wszystkim to, że nadal nie miałem nic wspólnego z lataniem. Amerykański system kształcenia oficerów jest zupełnie inny niż nasz. W Polsce wojskowa edukacja jest ukierunkowana na rodzaj sił zbrojnych, konkretne specjalności. Amerykanie natomiast przede wszystkim kształcą oficerów, a dopiero później, już po promocji oficerskiej, przygotowują ich do wykorzystania zawodu np. lekarza, logistyka, księgowego, pilota. Tak na dobrą sprawę w Colorado Springs można studiować dowolny kierunek – od inżynierii astronautycznej po historię i anglistykę. Możliwości jest naprawdę dużo, ale ja wybrałem zarządzanie i dowodzenie. Przez pierwsze dwa lata studenci skupiają się na przedmiotach ogólnokształcących, trochę tak jak w naszych liceach, bo, jak twierdzą Amerykanie, oficer US Armed Forces musi mieć wiedzę z każdej dziedziny. Uczyłem się więc na początku matematyki, fizyki, biologii i historii, a dopiero na trzecim i czwartym roku przedmiotów specjalistycznych z wybranego kierunku studiów.
To trochę przypomina cywilne studia. Nie było nic z wojskowości?
Przeciwnie. Wszystko, o czym mówię, było przesycone wojskowością. Wykłady akademickie przeplatano zajęciami stricte militarnymi. Początki były najgorsze. Skoszarowano nas i musieliśmy podporządkować się całkowicie kadetom wyższych roczników. Każdego dnia czekały nas intensywne ćwiczenia fizyczne, wyznaczano nam czas na posiłki, sprawdzano porządek w pokojach, byliśmy nieustannie dyscyplinowani i ciągle ktoś na nas krzyczał. Na początku trudno mi było zaakceptować taki wojskowy dryl, ale później zrozumiałem, że jest to konieczne. Do akademii przychodzą ludzie z różnych środowisk. Są tacy, którzy mają w rodzinie wojskowych i zaznali w życiu dyscypliny, a są i tacy, którzy nie mają o niej zielonego pojęcia. Takie surowe traktowanie kadetów ma uodpornić studentów, nauczyć ich podstawowych zasad, przyzwyczaić do ciężkiej pracy, ale przede wszystkim wyrównać poziom.
O Akademii Sił Powietrznych w Colorado Springs mówi się, że to tzw. laboratorium dowodzenia. Co to oznacza?
Widoczne jest to w relacjach między kadetami. Uczący się na pierwszym roku, stają się szeregowymi, na drugim – młodszymi podoficerami, trzeci rok symuluje starszych podoficerów, a czwarty – oficerów. Organizacja uczelni opiera się właśnie na kadetach, a etatowi oficerowie i podoficerowie pełnią funkcje mentorskie i nadzorcze. Z czasem okazało się, że ten pierwszy rok – tak znienawidzony przez studentów ze względu na wojskową dyscyplinę – był najłatwiejszy. Wystarczyło wykonywać rozkazy przełożonych, mieć ciągle wypastowane buty i nie było żadnych problemów. Nie ponosiliśmy też żadnej odpowiedzialności. Dopiero kolejne lata, zgodnie z symulowaną zmianą stopni wojskowych, przynosiły nowe wyzwania. Na czwartym roku byłem np. dowódcą eskadry, miałem pod sobą ponad sto osób, odpowiadałem za ich wyszkolenie i dyscyplinę. Chociaż ostateczne decyzje na wysokich szczeblach były podejmowane przez kadrę, głos kadetów – „dowódców” miał bardzo duże znaczenie, również w kwestii potencjalnego relegowania z uczelni.
Kiedy Pan zdecydował, że chce zostać pilotem?
Poza czasem akademickim uczyłem się dowodzenia, taktyki i zarządzania ludźmi. Brałem udział w różnego rodzaju programach i kursach spadochronowych, szybowcowych, latałem także awionetkami. Wtedy też postanowiłem, że jeżeli będzie mi dane, to spróbuję swoich sił w lotnictwie.
Nie musiał Pan wracać do kraju po studiach?
Wróciłem na kilka miesięcy. Okazało się, że mój stopień oficerski uzyskany w Akademii Sił Powietrznych w USA nie ma przełożenia na struktury w Polsce. Pozostałem więc starszym szeregowym i dostałem etat magazyniera w Radomiu. Z czasem wysłano mnie na kurs oficerski w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie i w końcu udało mi się przypiąć upragnione gwiazdki. Dopiero po promocji wróciłem do USA na szkolenie lotnicze.
Zanim usiadł Pan za sterami F-16, szkolił się na innych typach samolotów?
W 2012 roku zostałem skierowany na osiemnastomiesięczny kurs intensywnego szkolenia z pilotażu (Joint Specialized Undergraduate Pilot Training). Zaczynałem od turbośmigłowego T-6. Po 120 godzinach spędzonych w powietrzu eskadra decydowała, kto nadaje się do lotnictwa bojowego, a kto do transportowego. Mnie i moich kolegów skierowano na szkolenie na T-38 C. Po 120 godzinach nauki latania na talonie trafiłem do bazy w San Antonio, gdzie poznawałem zasady bojowego wykorzystania tego samolotu. Ćwiczyłem m.in. walkę na krótkim dystansie i zrzucanie bomb. I muszę przyznać, że to był właśnie ten moment, który utwierdził mnie w przekonaniu, że zrobię wszystko, by służyć jako pilot bojowy. A wiedziałem przecież, że T-38 C to dopiero przedsmak tego, co mnie czeka na F-16. Kurs ukończyłem jako jeden z najlepszych pilotów, uzyskując tytuł Top Gun w fazie air-to-air.
Kolejnym przystankiem był już upragniony F-16…
Tak, poleciałem do bazy w Tucson na podstawowy kurs pilotażu F-16. Do dziś pamiętam emocje, jakie towarzyszyły mi podczas pierwszego lotu! Najciekawsze było to, że zgodnie z wytycznymi amerykańskich instruktorów swój pierwszy w pełni samodzielny lot na F-16 wykonałem już po czterech misjach powietrznych z instruktorem. To było coś niesamowitego! Nie mogłem uwierzyć, że ktoś daje w moje ręce samolot o wartości 30 mln dolarów zaledwie po czterech lotach z instruktorem i sześciu godzinach spędzonych w symulatorze.
Skok na głęboką wodę. Ale poradził Pan sobie?
Owszem, obyło się bez komplikacji, ale takie zachowanie instruktora świadczy o podejściu Amerykanów do szkolenia lotniczego. Oni od początku uczą, że F-16 jest samolotem jednomiejscowym, a pilot musi wiedzieć, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach. Poza tym w takim locie instruktor podąża za szkolonym w drugiej maszynie i w razie trudności służy mu radą.
Do kraju wrócił Pan w 2015 roku. Czy porównywał Pan modele szkolenia obowiązujące w Polsce i USA?
Wróciłem jako w pełni wyszkolony pilot skrzydłowy. W Krzesinach przeszkoliłem się na wersję samolotu, którego używamy w Polsce. Porównywanie umiejętności jest niejako wpisane w specyfikę naszego zawodu. Wynika to ze stopnia skomplikowania tej profesji, która potrafi wprowadzić w samozachwyt. Dlatego sztuką jest trzymać swoje ego na wodzy i znać własne ograniczenia. Jest nawet taki kawał: jak poznać, że pilot F-16 wszedł do baru? Odpowiedź brzmi: bo sam ci to powie.
Ale jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie, to trudno mi ocenić oba modele szkoleniowe, bo dogłębnie poznałem tylko jeden z nich. Na pewno różnice są na etapie akademickim. Kurs podstawowy pilotażu F-16, tzw. basic course, sam w sobie niewiele się różni od naszego modelu szkolenia.
To zapytam inaczej: jakie zalety, Pana zdaniem, ma zachodni model szkolenia?
Z pewnością w USA bardzo mocno naciska się na indywidualny rozwój pilota. Praca z instruktorami w powietrzu polega przede wszystkim na nauce i treningu, a nie na eliminowaniu i szukaniu słabych stron kursanta.
Jak doświadczenie i wiedza zdobyte za oceanem wpłynęły na Pana dotychczasową służbę?
Służę w 31 Bazie Lotnictwa Taktycznego w Krzesinach. Dużo latam, cały czas się szkolę i podnoszę swoje kwalifikacje. Biorę udział w narodowych i międzynarodowych ćwiczeniach lotniczych na całym świecie. Przede mną w nie tak odległej przyszłości kurs na dowódcę pary, ale najważniejsze jest dla mnie to, że latanie cały czas mnie cieszy i mam do czego dążyć.
Por. pil. Kajetan Łapczuk jest absolwentem Ogólnokształcącego Liceum Lotniczego w Dęblinie i amerykańskiej Akademii Sił Powietrznych w Colorado Springs. Podczas kariery służbowej pilotował m.in. T-6, PZL-130 Orlik oraz wielozadaniowe F-16. Obecnie służy w 6 Eskadrze w 31 Bazie Lotnictwa Taktycznego w Krzesinach. Jego nalot życiowy to około 600 godzin.
autor zdjęć: Arch. Kejetana Łapczuka