Niezawodni

Twierdzą, że im mniej się o nich mówi i pisze, tym lepiej. Tym razem operatorzy wojsk specjalnych uchylają jednak rąbka tajemnicy i opowiadają o wyjątkowych operacjach, w których brali udział.

 

Filip, Jednostka Wojskowa Komandosów w Lublińcu

Operacja w Rushmore

Często współpracowaliśmy z afgańską policją. Czasami musieliśmy im długo tłumaczyć, że muszą się mierzyć z zagrożeniem sami, wychodzić na frontowe pozycje i nie oglądać się na nas.

Wszystko wydarzyło się w miejscowości Szarana, w maleńkiej bazie – Forward Operating Base Rushmore. Znajdowała się ona na rogatkach miasta, tuż obok zabudowań, dlatego bez problemu można było usłyszeć rozmowy prowadzone na ulicach, tuż za murem. Polacy stacjonowali tam ze względu na niedalekie sąsiedztwo afgańskich wywiadu i policji, z którymi współpracowaliśmy. Połowa żołnierzy Task Force 50 była ulokowana w FOB Sharana, inni w oddalonej od niej o 10 km FOB Rushmore. Zmienialiśmy się średnio co dwa tygodnie.

Tego dnia akurat byłem w FOB Sharana. Około godziny 18.00, tuż przed kolacją, zobaczyliśmy na niebie gdzieś nad FOB Rushmore smugi od wystrzałów. Początkowo zupełnie się tym nie przejęliśmy, bo zdążyliśmy się przyzwyczaić, że Afgańczycy, gdy się z czegoś bardzo cieszą, strzelają w niebo z karabinów. Ot tak, bez powodu. Ta myśl na chwilę nas uspokoiła. Niestety wystrzałów było coraz więcej i więcej. W końcu otrzymaliśmy informację, że w okolicy FOB Rushmore zaczęła się ostra wymiana ognia. Dostaliśmy rozkaz, by w ciągu 15 minut przygotować się do wyjazdu. Mieliśmy jechać do drugiej bazy, by w razie zagrożenia wesprzeć chłopaków. Do akcji ruszyły dwie sekcje szturmowe. Jechałem wtedy na wieży M-ATV jako gunner. Dobrze pamiętam, że im bliżej byliśmy FOB Rushmore, tym wyraźniej słyszałem świst rykoszetów i wybuchy granatów. Już na miejscu dowiedzieliśmy się, że terroryści zajęli budynek sąsiadujący z siedzibą afgańskiej policji. Okazało się, że napastnicy chcieli się dostać do znajdującej się tuż obok siedziby NDS-u (National Directorate of Security), czyli afgańskiego wywiadu.

Tamtejsi policjanci zdecydowali, że wejdą do budynku, by ująć rebeliantów. Nie chcieli jednak iść sami, tylko z nami, czyli osobami, które na co dzień ich szkolą i przygotowują do walki. Była godzina 23.00, policjanci zamierzali działać natychmiast, my jednak wstrzymywaliśmy szturm. Wciąż nie mieliśmy informacji, ilu terrorystów jest w budynku. Tłumaczyliśmy też, że tego typu akcje najlepiej prowadzić nad ranem, kiedy jest szarówka, bo wtedy przeciwnik jest bardziej zmęczony, a przez to mniej czujny.

Ostatecznie zgodzili się z nami, zyskaliśmy więc kilka godzin na dokładniejsze zaplanowanie szturmu i przygotowanie sprzętu. Ruszyliśmy o 5.00 rano. Idąc, kryliśmy się za samochodami M-ATV. Działaliśmy w sekcjach mieszanych, polsko-afgańskich. Każdy policjant miał za sobą swojego mentora. Gdy byliśmy już 50 m od budynku, ciszę przerwały dwa potężne wybuchy. Mój partner, Afgańczyk, bardzo szybko ustawił się w dobrej – najbardziej bezpiecznej dla siebie – pozycji. Ja natomiast zostałem sam, wystawiony na atak przeciwnika. Przyznam, że wtedy się bałem. Poczułem nawet dziwny metaliczny smak w ustach i miałem tysiąc myśli na sekundę. Wysłałem swojego partnera do przodu, w stronę wejścia do budynku, ale on odmówił. Zaparł się i nie chciał iść dalej. Dodam, że na przykładzie tej właśnie sytuacji szkoliliśmy później Afgańczyków. Uczyliśmy ich, że w końcu nadchodzi taki moment w szkoleniu, że to oni muszą być tzw. jedynką w parze, czyli osobą, która idzie pierwsza.

Nagle na balkonie budynku, do którego mieliśmy wejść, pojawił się zakrwawiony mężczyzna. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czy jest to zamachowiec, czy porwana osoba. Dopiero później okazało się, że to jeden z terrorystów, który ściągnął pas szahida i się poddał. Weszliśmy do środka. Widok nie był przyjemny: wszędzie leżały porozrywane ciała zamachowców. W jednym z pomieszczeń znaleźliśmy skrajnie wyczerpanego Afgańczyka, który również zdjął kamizelkę samobójcy i się poddał. Zatrzymanymi zajęli się policjanci, a my dokładnie sprawdziliśmy teren. Jak się okazało, w budynku było sześciu terrorystów, ale na szczęście nie mieli żadnego zakładnika.

Po akcji wracaliśmy do bazy brudni, spoceni, umazani krwią. Był późny ranek, słońce już wzeszło. I nagle zaczął padać deszcz. Śmialiśmy się, że ulewa zmywa z nas kurz po akcji, jak na jakimś filmie. Tylko że to nie był film…

 

Papa, Jednostka Wojskowa Komandosów w Lublińcu

Śmierć Mirona

W Afganistanie byliśmy niezwykle skuteczni. Task Force 50 doprowadził do zlokalizowania licznych składów amunicji i ujęcia wielu talibskich przywódców.

Dostaliśmy informację, że na terenie compoundu (typowe dla Afganistanu zabudowania otoczone wysokim murem) o wielkości boiska piłkarskiego znajduje się skład amunicji, a zgromadzone tam ładunki wybuchowe mają być wykorzystane do ataku na bazę Ghazni. Na podstawie takich danych wywiadowczych ruszyliśmy do akcji. Jak zawsze przed operacją, przeprowadziliśmy staranne planowanie, ustalaliśmy sposób transportu, plan działania w terenie, ocenialiśmy też zagrożenie.

Przed północą na pokład polskiego śmigłowca Mi-17 wsiedli polscy żołnierze i afgańscy policjanci. Po krótkim przelocie wylądowaliśmy około 300 m od celu. Doskonale pamiętam każdą minutę tej akcji. Niespełna kwadrans po północy na teren compoundu weszły dwie sekcje. Chłopaki sprawdzały każde pomieszczenie. Nigdzie nie było żywego ducha, ale w jednym z narożników znajdował się skład materiałów wybuchowych. Było to jakieś 700 kg ładunku. „Mamy stuff [towar]. Obiekt czysty”, to były ostatnie słowa chor. Mirona Łuckiego, które usłyszałem. Byłem wtedy dowódcą tej operacji, a on dowodził sekcją, która sprawdzała obiekt. Eksplozja nastąpiła 24 minuty po północy. Cały compound wyleciał w powietrze. Byłem kilkadziesiąt metrów od nich i bezskutecznie próbowałem nawiązać łączność radiową. Po drugiej stronie radia ciągle była cisza. W końcu usłyszałem głos jednego z operatorów: „Mirek był w epicentrum wybuchu!”. To był wielki cios, ale wtedy nie było czasu, by rozpaczać. Wezwałem śmigłowiec MEDEVAC, bo należało jak najszybciej udzielić pomocy wszystkim rannym i poszkodowanym. W miejscu wybuchu ziemia była tak poruszona, że zapadaliśmy się w niej po uda, jakbyśmy chodzili po bagnach. Szukaliśmy Mirona, bo nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógł zginąć. Gdy go znaleźliśmy, był przysypany metrową warstwą ziemi, spod której wystawała tylko jego noga. Reanimowaliśmy go tak długo, aż przyleciały śmigłowce i zabrały go na pokład. Niestety, nie mogliśmy mu już pomóc.

Tej nocy mieliśmy wielu rannych. Najbardziej ucierpiał „Robo”, jeden z operatorów. Życie uratował mu afgański policjant, który profesjonalnie założył rannemu opaskę uciskową na udo. Chłopak potem przeszedł wiele operacji, ale dziś znowu służy. Poszkodowani zostali też Afgańczycy. Najmocniej Zahir, ich dowódca, który w eksplozji stracił oko.

Dziś wiemy, że ta zasadzka była przygotowana dużo wcześniej. Nic nie zdradzało obecności ładunków. Ziemia, którą zostały przykryte, była niewzruszona, co świadczyło o tym, że pułapka czekała na żołnierzy już dłuższy czas. Jako dowódca tej operacji miałem do siebie pretensje, że tego nie przewidziałem. Zastanawiałem się wielokrotnie, czy można było coś zrobić, by zapobiec tragedii. Gdy emocje opadły, zrozumiałem, że naszych działań nie dało się lepiej zaplanować. Mironowi po prostu zabrakło żołnierskiego szczęścia.

To bez wątpienia była najtragiczniejsza nasza misja. Nie można jednak zapomnieć, że w Afganistanie byliśmy niezwykle skuteczni. Task Force 50 doprowadził do zlokalizowania licznych składów amunicji i ujęcia wielu talibskich przywódców. Tak było też podczas operacji „Garden”. Według informacji służb, na terenie jednego z kompleksów ogrodowych regularnie spotykali się rebelianci odpowiedzialni za zamachy na siły koalicji, terroryzowanie miejscowej ludności i wymuszanie haraczy. Przez jakiś czas prowadziliśmy wnikliwą obserwację. Compound, na którym dochodziło do spotkań, znajdował się około 2 km w linii prostej od bazy Ghazni. Naszym celem było tak zorganizować uderzenie, by wszystkich terrorystów ująć jednocześnie. Wywiad ustalił, że będzie ku temu sposobność podczas ramadanu, gdy talibowie spotkają się w ogrodzie na rytualne kąpiele w basenie. Przez kolejne dwa tygodnie prowadziliśmy rozpoznanie, m.in. za pomocą bezzałogowców, które robiły zdjęcia obiektu.

W końcu przyszedł dzień operacji. Najtrudniejsze było to, by w sposób niezauważony dotrzeć do ogrodu. Nie było to proste, bo na dachu jednego z budynków w kompleksie terroryści umieścili chłopca, który informował ich o wszystkich podejrzanych ruchach wokół bazy. Jak tylko wyjeżdżały wojskowe pojazdy czy startowały śmigłowce, on od razu dawał im cynk. Potrzebowaliśmy więc planu, który pozwoli nam dostać się tam niepostrzeżenie. Zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie wykorzystać cywilne pojazdy na miejscowych numerach rejestracyjnych. Żeby wszystko wyglądało jak najbardziej realnie, pozakładaliśmy na dachy samochodów różne pakunki, a na sobie mieliśmy kamuflaż, który zakrył mundury.

Operacja zaczęła się w samo południe, a my zaskoczyliśmy rebeliantów, gdy weszliśmy do ogrodu z dwóch stron. Nie mieli możliwości ucieczki. Chwycili za broń i doszło do wymiany ognia. Czterech z nich zginęło, resztę aresztowali afgańscy policjanci.

 

Roch, Jednostka Wojskowa GROM

Granaty pod poduszką

Kiedy z hukiem wchodzisz do budynku, w którym ukrywa się terrorysta, masz pięć sekund, żeby opanować pomieszczenie bez jednego strzału. Jeśli tego nie  zrobisz, musisz być gotowy do walki.

Dostaliśmy od służb wywiadowczych pakiet danych o człowieku, którego mieliśmy zatrzymać. Wtedy rozpoczęło się planowanie operacji, a potem sprawdzanie sprzętu. W końcu zapakowaliśmy się na samochody – nieopancerzone hummery bez drzwi, bo takimi jeździliśmy wówczas w Iraku. No i czekała nas najtrudniejsza część zadania – przejazd w rejon operacji. Dlaczego najtrudniejsza? W trasie mogą na nas czekać różne „niespodzianki”. Kiedyś żołnierze zobaczyli przy drodze nietypowo ustawione doniczki na kwiaty. W sekundę kierowca pierwszego wozu zdecydował się na zmianę trasy i skręcił o 90 stopni. Niby nic się nie stało. Skąd zatem taka nerwowa reakcja? Doniczki ustawione w taki sposób nie zapowiadały niczego dobrego. Ukrywano w nich ładunki wybuchowe. Tym razem po drodze nic się nie zdarzyło. Była druga w nocy, a my chcieliśmy działać naprawdę po cichu. Samochody zostawiliśmy odpowiednio daleko, sprzęt wzięliśmy na plecy i ruszyliśmy w stronę budynku, w którym ukrywał się nasz cel.

Dom miał dwa piętra i dwa wejścia: jedno było na parterze, drugie schodami prowadziło prosto na górę. Postanowiliśmy skorzystać z obu. Nie była to oczywista decyzja, ale jak się okazało, uratowała nam skórę. Początek szturmu wygląda tak: żołnierze ustawiają się przy drzwiach. Breacher (z ang. breach, czyli wyłom, otwór wyłamany lub wybity w murze czy ścianie) zakłada na nich ładunek i następuje detonacja. W tej operacji oba wejścia wysadzaliśmy jednocześnie. Na piętro weszła jedna sekcja, na dół – dwie kolejne. „Czyściliśmy” tam wszystkie pomieszczenia. Nagle kolega zauważył, że drzwi do jednego z pokoi się uchylają. Szybko tam weszliśmy. W środku był mężczyzna z żoną i kilkumiesięcznym dzieckiem. Został zatrzymany, gdy próbował podejść do szafki, w której schował kilka granatów połączonych zawleczkami. W kolejnym pomieszczeniu znajdowała się kilkuletnia dziewczynka, która pod poduszką miała taki sam komplet granatów. Wkurzyliśmy się, że ktoś w ten sposób wykorzystuje dzieci…

W tym samym czasie chłopaki na piętrze znalazły mężczyznę, który zamarł w bezruchu i po prostu siedział na materacu. Został z nim jeden z kolegów, a reszta „czyściła” kolejne pokoje. Okazało się, że na piętrze było jeszcze dwóch ludzi. Jeden z nich uciekł przez okratowane, jak nam się wydawało, okno (kraty były jedynie atrapą, czego nie mogliśmy wcześniej ustalić), a drugiego zatrzymaliśmy. Nagle ten, który siedział na materacu, przypomniał sobie, że obok łóżka ma kałacha. Nie zdążył jednak po niego sięgnąć...

Kiedy opanowaliśmy sytuację, zaczęliśmy przeszukiwać dom. To była twierdza. Wszędzie stały meble, w których umieszczono granaty połączone zawleczkami. Znaleźliśmy też cenne dokumenty i broń. Okazało się, że przebywali tam najemnicy z Jordanii i Syrii, którzy odpowiadali za zamach na jednego z miejscowych szefów policji oraz zabicie małżeństwa z organizacji humanitarnej, a także chrześcijańskiej rodziny. Terroryści na wszystko mieli dokumenty i filmy, na których było widać, jak mordują ludzi.

W czasie omawiania operacji w bazie stwierdziliśmy, że uratowała nas elastyczność. Nie daliśmy się zwieść rutynie. Gdybyśmy nie zdecydowali się wejść na piętro, cała akcja pewnie zakończyłaby się zupełnie inaczej.

 

Krzysztof, Jednostka Wojskowa GROM

Pułapka talibów

W Afganistanie talibowie polowali na żołnierzy wojsk specjalnych. Byliśmy dla nich jak trofea, którymi można się pochwalić. Tak miało być i tym razem.

Na misji w Ghazni w 2010 roku odpowiadaliśmy m.in. za odbijanie zakładników z rąk talibów. Kiedy dowiedzieliśmy się, że porwali oni kolejnych Afgańczyków, zaczęliśmy planować operację. Według informacji służb wywiadowczych, talibowie przetrzymywali zakładników w jednym z tzw. compoundów, czyli typowym dla Afganistanu zabudowaniu ogrodzonym zwykle wysokim murem. Weszliśmy na wytypowany teren, ale okazało się, że nikogo tam nie ma. Cóż, zdarza się, że operacja kończy się fiaskiem. Nie po raz pierwszy trafiliśmy na tzw. suchą dziurę, czyli miejsce, gdzie niby ktoś miał być, a go nie ma. Tyle że tydzień po tej akcji dostaliśmy kolejną informację. Tym razem przetrzymywani mieli się znajdować w kontenerze w prowincji Ghazni.

We wskazanym miejscu faktycznie stał zamknięty metalowy kontener. Zastanawialiśmy się, czy nie wybuchnie, kiedy go otworzymy – mógł być przecież pułapką. Użyliśmy wszelkich możliwych metod, żeby to sprawdzić i choć ciągle istniało ryzyko, trzeba było je podjąć. Otworzyliśmy kontener i… nie było ani wybuchu, ani zakładników. Skończyliśmy więc swoje zadania, wykonaliśmy dokumentację zdjęciową i zgromadziliśmy niezbędne dane do analizy. Wróciliśmy do bazy i dalej robiliśmy swoje.

Kilka dni później, 25 maja, dostaliśmy nową informację – porwani Afgańczycy są przetrzymywani w jednym z compoundów na terenie prowincji Ghazni. Mieliśmy świadomość, że im dłużej zakładnicy są w rękach terrorystów, tym mniejsze są szanse na ich ocalenie. Dlatego zdecydowaliśmy, że operację przeprowadzimy jak najszybciej, za dnia, choć to nie jest dla nas najlepsza pora do działania.

Byliśmy pewni, że talibowie zorientowali się, że ruszamy do akcji. Cały czas obserwowali naszą bazę. Wiedzieli, kto i kiedy ją opuszcza. Mimo to natychmiast wsiedliśmy na pokład śmigłowców polskiej Samodzielnej Grupy Powietrznej. Lecieliśmy kilkadziesiąt minut i wylądowaliśmy około 200 m od miejsca, gdzie mieli przebywać zakładnicy. Dobiegliśmy do compoundu, sforsowaliśmy bramę, weszliśmy do środka i… okazało się, że to kolejna „sucha dziura”. Żyła tam zwyczajna rodzina, która była zdziwiona naszą „wizytą”.

Wtedy zapaliło nam się w głowach czerwone światło. Trzeci raz przystąpiliśmy do ratowania ludzi, których nigdzie nie ma. Coś jest nie tak. W tym momencie dostaliśmy informację, że zakładnicy są w compoundzie oddalonym o 1500 m od miejsca, w którym się znajdowaliśmy.

Po szybkim planowaniu wsiedliśmy do śmigłowców i ruszyliśmy. Moja sekcja była tym razem w ubezpieczeniu, rozstawiliśmy się przy murze, który otaczał posesję. Ekipa szturmowców weszła do środka. O tym, co tam zastali, dowiedziałem się dopiero na pokładzie śmigłowca, gdy wracaliśmy do bazy. Na podwórzu był stary motocykl oraz namiot. Gdy zerwali jego poły, zobaczyli jakieś kable i świeżo przekopaną ziemię.

Chłopaki natychmiast zdały sobie sprawę, że to zasadzka. W takiej sytuacji pada zawsze komenda – do natychmiastowej ewakuacji z zagrożonego terenu. Wszystko trwało zaledwie kilkanaście sekund. I nagle wybuch! Siła uderzeniowa była tak duża, że prawie mnie przewróciło, a stałem daleko od epicentrum eksplozji, tuż za murem posesji. Wszystkim żołnierzom udało się uciec, chociaż mieliśmy rannych. Śmigłowce były ciągle w powietrzu, zataczały koła wokół wioski. My przygotowaliśmy się do wymiany ognia, ale nie zostaliśmy ostrzelani. Dowódca operacji podjął decyzję o wycofaniu. Kilka dni później w talibskiej prasie pojawiła się informacja, że został zniszczony 40-osobowy oddział sił specjalnych. Było jasne, że zostaliśmy wciągnięci w zasadzkę. Dla nas to była tylko jedna w wielu operacji, które wykonywaliśmy w tamtym czasie. Kolejny raz się przekonaliśmy, że dzięki odpowiednim procedurom dobrze wyszkolony i zgrany zespół może pokonać nawet najlepiej przygotowaną pułapkę. Każda operacja jest inna. Są takie, w których udaje nam się uratować własne życie, a w innych – życie zakładników. Tak było kilka tygodni później w przypadku dwóch afgańskich policjantów, których odbiliśmy z rąk talibów tuż przed egzekucją.

 

Wallace, Jednostka Wojskowa Formoza

Powtórne urodziny

Data 1 listopada dla nas wszystkich jadących „na robotę” jest jak drugie urodziny. Minęło prawie dziesięć lat, a my do dziś w dzień Wszystkich Świętych wysyłamy sobie urodzinowe życzenia.

Operatorzy z Formozy w 2008 roku prowadzili w Afganistanie operacje specjalne w składzie Task Force 49, którym dowodził nieżyjący już płk Sławomir „Czarny” Berdychowski.

Trzonem TF-49 była Jednostka Wojskowa GROM, ale byli tam też komandosi z Lublińca, no i my. Tworzyliśmy na poziomie sekcji swoją grupę specjalną TG-493 Bravo, którą miałem zaszczyt dowodzić. Wykonywaliśmy zadania z rozpoznania specjalnego, czyli głównie zbieraliśmy dane o rozmieszczeniu i siłach przeciwnika oraz występujących zagrożeniach. Te informacje były wykorzystywane do wskazywania potencjalnych celów operacji. Poza tym TF-49 prowadził akcje bezpośrednie. Operowaliśmy w Kandaharze, nazywanym wówczas siedliskiem zła.

Pewnego dnia dostaliśmy informację, że poszukiwani przez nas terroryści przebywają w jednej z wiosek i tam produkują materiały wybuchowe używane do ataków na wojska koalicji. Mieliśmy przeszukać obiekty i potwierdzić produkcję improwizowanych urządzeń wybuchowych – IED oraz zatrzymać osoby za to odpowiedzialne. Wsparcie naszych działań zabezpieczali rozmieszczeni na posterunkach obserwacyjnych operatorzy oraz snajperzy z GROM-u i JWK. Do operacji ruszyliśmy w nocy z 30 na 31 października. Wioska, do której zmierzaliśmy, była oddalona o jakieś 100 km, wiedzieliśmy zatem, że czeka nas długa podróż. Hummerami nie jeździło się szybko, a my poruszaliśmy się bezdrożami albo korytami rzek. Mieliśmy świadomość, że od momentu wyjazdu z bazy jesteśmy obserwowani przez talibów albo osoby z nimi współpracujące. Żeby utrudnić im zadanie, zmienialiśmy kierunek jazdy oraz charakter działania.

W końcu dojechaliśmy na miejsce. Był już 1 listopada. Na początku przeprowadziliśmy izolację obiektu, czyli zablokowaliśmy wszystkie możliwe wjazdy, wyjazdy, wyjścia i drogi ucieczki. Przeszukania wioski nie przyniosły jednak żadnych rezultatów. Na terenie nie było ani poszukiwanych talibów, ani broni czy innych środków używanych do produkcji materiałów wybuchowych. Ustaliliśmy, że rebelianci obserwowali nasze działania, więc uciekli do innej wioski. Ruszyliśmy dalej. Wiedzieliśmy, że na drodze na pewno są przygotowane ładunki wybuchowe.

Zakładanie „ajdików” nie było trudne. Talibowie potrzebowali zaledwie około 15 minut, by przy drodze wkopać minę. W celu zminimalizowania ryzyka natrafienia na ładunki, zdecydowaliśmy, że pojedziemy po wysuszonych zaoranych polach. To była droga przez mękę, bo ciężkie pojazdy ciągle się zapadały. Zmniejszała nam się mobilność, słabła manewrowość, a czas dojazdu do celu się wydłużał. To zaś znaczyło jedno: stajemy się coraz łatwiejszym celem dla przeciwnika. Gdy dotarliśmy w końcu do kolejnej wioski, od razu przeprowadziliśmy izolację obiektu i rozpoczęliśmy tzw. czesanie.

W tym samym czasie dostaliśmy wiadomość, że z wioski przed naszym przyjazdem ktoś się ewakuował, a na wzgórzach dookoła obiektu zobaczyliśmy obserwujących nas przez lornetki mężczyzn. Chłopaki zatrzymały jedną osobę mającą przy sobie karabin maszynowy z taśmą amunicji oraz materiałami wybuchowymi. Tego jednak, po co przyjechaliśmy, nie było. W pewnym momencie nasze ubezpieczenie snajperskie się wycofało (skończył się im czas na wykonanie zadania) i zostaliśmy sami. Nam też kończył się czas na przeprowadzenie operacji, dlatego musieliśmy się zwijać.

Dostaliśmy informację, że na drodze przygotowano dla nas niespodzianki w postaci dwóch „ajdików”. Jechaliśmy ostrożnie, ale nagle doszło do eksplozji. W powietrze wyleciał jadący za mną wóz afgańskiej policji. Najprawdopodobniej sprawcą był ładunek kontaktowy, który aktywowały wcześniej przejeżdżające hummery. Przeprowadziliśmy szybką ocenę sytuacji. W skutek wybuchu zginęło dwóch afgańskich policjantów, a pięciu zostało rannych, w tym jeden był w stanie krytycznym. Połowa pojazdu została kompletnie zniszczona, a pozostała część przypominała stertę złomu.

Zabezpieczyliśmy teren, udzieliliśmy poszkodowanym pomocy i wezwaliśmy MEDEVAC. Gdy ranni już zostali podebrani, ruszyliśmy dalej. Pamiętaliśmy, że na drodze ma być jeszcze drugi „ajdik”. Jeden z gunnerów w pewnym momencie wypatrzył, że ktoś się skrada do drogi. Mężczyzna chciał zdetonować podłożony wcześniej ładunek. Nie udało mu się to jednak, bo odstraszyliśmy go granatami hukowymi i strzałami ostrzegawczymi. Do bazy wróciliśmy już bez problemów, ale ten 1 listopada na długo został w naszej pamięci. Cudem uniknęliśmy śmierci.

 

Pamięci kpt. Jacka Motyczki, oficera Formozy i GROM-u

 

Jacek, Jednostka Wojskowa Agat

SpecInstruktorzy

Szkoliliśmy irackich specjalsów. Mam nadzieję, że nauczyłem ich czegoś, co może uratować im życie.

Najmłodszą jednostką polskich wojsk specjalnych jest Agat. To jednak wcale nie oznacza, że plasujemy się na szarym końcu. Odróżniamy się jednak od innych, chociażby dlatego, że jesteśmy uzbrojeni w ciężki sprzęt. Nasze główne zadanie to wsparcie ogniowe pozostałych jednostek specjalnych. Operatorzy z zespołów bojowych Agatu niemal cały rok szkolą się na poligonach w Polsce i Europie. Trenujemy nie tylko z najlepszymi pododdziałami wojsk lądowych i powietrznych, lecz także z funkcjonariuszami Straży Granicznej i policji. Szkolimy się wspólnie ze specjalsami z topowych jednostek na świecie, a codzienne ćwiczenia odbywamy najczęściej u boku operatorów GROM-u czy Formozy. Przychodzą też takie momenty, kiedy to my – żołnierze jednostki Agat, możemy wejść w rolę instruktorów. Takim wyzwaniem dla nas jest teraz służba w Iraku na misji doradczo-szkoleniowej. Właśnie wróciłem ze zmiany, na której wspólnie z żołnierzami GROM-u szkoliliśmy iracką jednostkę specjalną (Iraqi Counter-Terrorist Forces – ICTF) oraz tamtejszych policjantów. 

W jednostce Agat służę od pięciu lat. Wcześniej byłem w Oddziale Specjalnym Żandarmerii Wojskowej. Mam na swoim koncie misje w Czadzie i Afganistanie, a teraz również w Iraku. To była moja pierwsza misja jako żołnierza Agatu i pierwsza, podczas której mogłem przekazać innym swoje umiejętności oraz doświadczenie zawodowe. Przez pół roku stacjonowaliśmy w międzynarodowej bazie w Bagdadzie. Po kilka godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu mieliśmy zajęcia z żołnierzami. Żartujemy czasami, że w Iraku plan szkolenia układała pogoda. Było tam cieplej niż w Afryce, a myślałem, że to niemożliwe! W lecie, gdy temperatura sięgała 50oC, musieliśmy tak organizować treningi, by ominąć porę największego upału.

Szkolenie prowadziliśmy z żołnierzami Złotej Dywizji, czyli Iraqi Counter-Terrorist Forces (ICTF), oraz miejscowymi policjantami. Irakijczycy służący w ICTF w większości nie mieli doświadczenia bojowego, choć muszę przyznać, że część z nich sprawdziła się już podczas walki z tzw. Państwem Islamskim w Syrii. Jednak ze względu na to, że większość jednostki stanowili młodzi żołnierze, naukę musieliśmy zacząć od podstaw. Program dostosowaliśmy do ich umiejętności i oczekiwań. Jednym z etapów szkolenia był np. kurs snajperski. Prowadziliśmy go wspólnie z instruktorami z Włoch.

Podczas treningów używaliśmy broni Irakijczyków, czyli karabinów wyborowych SWD. Jacy byli nasi podopieczni? Dzieliło nas wiele barier. Różnie było u nich z angielskim, dlatego czasami nie mogliśmy się porozumieć. Poza tym, żeby do nich dotrzeć, potrzeba było czegoś więcej niż znajomości języka, należało zdobyć ich szacunek, zaimponować swoim wyszkoleniem. Pewnego dnia zabrałem Irakijczyków na strzelnicę. Chciałem zbudować swój autorytet, więc zaprezentowałem własne umiejętności, przekraczając limity czasowe i wyśrubowane normy dotyczące celności. Kiedy zobaczyli, co potrafią polscy żołnierze, od razu zaczęli nas słuchać. Błyskawicznie przyswajali wiedzę z zasad celowania i trzymania broni. Muszę przyznać, że dostrzegłem wśród nich kilka talentów, bardzo zdolnych ludzi, których nie bałbym się wziąć ze sobą na operację. Bardzo ważne było to, by cały czas byli zmotywowani i zaangażowani w zajęcia. Codziennie robiliśmy im sprawdziany. Zasady były proste: nie ćwiczysz, nie słuchasz, nie starasz się, spóźniasz albo nie przychodzisz – odpadasz z kursu. Nie mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek odstawał od reszty. I bez wyrzutów sumienia powiem, że kilku osobom podziękowaliśmy.

Szkoliliśmy też jednostkę policyjną, wyjątkowo dobrą, jedyną, z którą chcieli współpracować żołnierze sił specjalnych Iraku. To właśnie ci policjanci brali udział w odbijaniu Al-Falludży i szkolili się przed wyjazdem na front do Syrii. Czasami, kiedy oglądam relacje telewizyjne z Syrii, myślę o nich i zastanawiam się, jak sobie radzą w walce. Mam nadzieję, że nauczyłem ich czegoś, co może uratować im życie.

 

Rolnik, 7 Eskadra Działań Specjalnych

Osiem kul

Na wspólnych operacjach czuliśmy odpowiedzialność za chłopaków, którzy robili swoją robotę na ziemi. Nawet gdy do nas strzelano, czuwaliśmy nad nimi tak długo, jak tylko mogliśmy.

Operacja, o której opowiem, odbyła się mniej więcej na półmetku IX zmiany. Załogi Mi-17 tworzyły w Afganistanie Samodzielną Grupę Powietrzno-Szturmową. Lataliśmy z żołnierzami Task Force 50 i Task Force 49. Przewoziliśmy ich na miejsce i zajmowaliśmy się ich eskortowaniem, jeśli była tak potrzeba. Tym razem mieliśmy lecieć z operatorami GROM-u i afgańskimi policjantami – antyterrorystami z bazy w Ghazni, do prowincji Gardez, gdzie według informacji służb miał się znajdować magazyn z bronią i materiałami wybuchowymi. Nie więcej niż 15 minut lotu. Wiadomość dostaliśmy wcześniej, był więc czas na zaplanowanie wszystkiego. Zwykle na operacje wysyłało się pary śmigłowców, i tak też było tym razem. Zdecydowaliśmy, że polecą dwie załogi Mi-17, żeby transportować operatorów, a jednocześnie maszyny miały się wzajemnie eskortować.

Wyruszyliśmy po południu. Pierwszą grupę operatorów wysadziliśmy niedaleko miejscowości, w której miał się znajdować magazyn. Gdy żołnierze wysiedli ze śmigłowca, wystartowaliśmy i zajęliśmy się eskortowaniem drugiej maszyny, z której miała desantować się kolejna grupa. Tak jak w każdej tego typu operacji, mieliśmy na pokładzie snajpera z wojsk specjalnych, który siedział w wejściu dla pasażerów. Lecieliśmy nisko, tak aby mógł bez problemu obserwować teren oraz, w razie potrzeby, celnie strzelić.

Wszystko odbywało się bez niespodzianek, gdy nagle usłyszeliśmy huk i poczuliśmy zapach prochu. Dostaliśmy! Strzelają do nas! Jedna z kul uderzyła w śmigłowiec dosłownie kilka centymetrów nad wejściem, w którym siedział snajper. Gdyby trafiła 20 cm niżej, byłoby źle. Szybko sprawdziliśmy parametry lotu, czy maszyna nie dostała w jakiś wrażliwy element. W tym samym czasie z drugiego Mi-17 desantowali się operatorzy. Terroryści zaczęli strzelać również do nich. Ogień prowadzono z wioski. Snajper, który był z nami, nie mógł użyć broni, żeby nie doprowadzić do strat w ludności cywilnej. Podjęliśmy decyzję: oba śmigłowce przechodzą do eskorty dwóch grup operatorów, którzy są już na ziemi. Zawsze lepiej, żeby strzelano do nas niż do szturmanów. Lataliśmy nad nimi i odwracaliśmy uwagę rebeliantów, aż do momentu, kiedy żołnierze znaleźli się w bezpiecznym, jak na tamte warunki, miejscu. Non stop sprawdzaliśmy parametry lotu, wszystko było w porządku, ale wiedzieliśmy, że technik musi skontrolować śmigłowiec. Daliśmy więc znać, że wracamy do bazy. W drodze powrotnej minęliśmy się z ekipą, która leciała, by eskortować albo podebrać chłopaków z miejsca ostrzału.

Bilans operacji? Nikomu nic się nie stało, ale Mi-17 miał osiem przestrzeleń. To jest dużo, choć zdarzało się około 20 dziur. Po takiej akcji zwykle odbywa się jej omówienie, żeby stwierdzić co poszło nie tak, co można było zrobić lepiej. Miło jest usłyszeć słowa uznania, że dobrze wykonaliśmy zadanie, dla nas jednak najważniejsze jest, że wszyscy wrócili do bazy cali.

 

Killer, Jednostka Wojskowa Nil

Dronem po informacje

W Afganistanie wykonywaliśmy rozpoznanie za pomocą bezzałogowych środków rozpoznawczych Scan Eagle i Fly Eye.

Byłem dowódcą sekcji rozpoznania obrazowego (Imagery Intelligence – IMINT), a z naszej pracy korzystały nie tylko polskie wojska specjalne i lądowe, lecz także siły sojusznicze. Wyglądało to tak, że dostawaliśmy konkretne zadanie: trzeba sprawdzić teren, zrobić zdjęcia, ocenić z powietrza, czy w rejonie, gdzie będą działać nasi operatorzy, jest bezpiecznie. Bezzałogowce wysyłaliśmy w dzień i w nocy. Nie jest to takie proste, jakby się mogło wydawać. Po pierwsze, musieliśmy przestrzegać przepisów lotniczych, które obowiązywały w Afganistanie, żeby nie doszło do kolizji w powietrzu z samolotem lub śmigłowcem. Po drugie, nie bez znaczenia były panujące tam warunki klimatyczne. Przede wszystkim byliśmy wysoko w górach, gdzie jest specyficzna aura, niskie ciśnienie, inna gęstość powietrza i niejednokrotnie ogromne zapylenie. To wszystko ma wpływ na możliwości techniczne bezzałogowców.

Rozpoznanie z powietrza robiliśmy niemal codziennie. Niewiele było takich dni, w których nasze urządzenia miałyby wolne. Często prowadziliśmy obserwację, zanim żołnierze wyruszyli z bazy na patrol. Zdarzyło się na przykład, że nasze scan eagle zarejestrowały, jak terroryści podkładają przy drodze ładunki wybuchowe albo rozdają broń miejscowym. Było więc niemal pewne, że coś się szykuje, że budowana jest zasadzka na patrol, który miał tamtędy jechać. Dane obrazowe od razu były analizowane w Centrum Operacji Taktycznych (Tactical Operation Center – TOC) przez kadrę dowódczą bazy.

Ręce pełne pracy mieliśmy też w sierpniu 2013 roku, kiedy została porwana afgańska parlamentarzystka Fariba Kakar, która razem z dziećmi jechała taksówką autostradą Highway 1. GROM został postawiony na nogi, my też. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że czeka nas 29 dni niezwykle wyczerpującej pracy. Przez ten czas polowaliśmy na porywaczy niemal codziennie. Byliśmy w ciągłej gotowości, tak jak żołnierze GROM-u. Kiedy tylko dostawaliśmy informację, że kobieta jest przetrzymywana w konkretnym miejscu, natychmiast wysyłaliśmy tam nasze bezzałogowce. W tę operację było zaangażowanych wielu żołnierzy Jednostki Wojskowej Nil.

Do akcji włączyli się specjaliści od rozpoznania nie tylko obrazowego, lecz także i dźwiękowego oraz osobowego. Rozwiązanie tej sprawy nastąpiło, gdy w Afganistanie pojawiła się kolejna zmiana żołnierzy. Na szczęście finał był pozytywny – parlamentarzystka po negocjacjach została uwolniona.

Magdalena Kowalska-Sendek, Ewa Korsak

autor zdjęć: Bogusław Politowski





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO