ZNIECZULENIE POD OSTRZAŁEM

Z Waldemarem Machałą o operacjach w warunkach bojowych i zmianach w wojskowej służbie zdrowia rozmawiają Piotr Bernabiuk i Tadeusz Wróbel

Lekarz anestezjolog, profesor doktor habilitowany, kierownik kliniki dziesięć lat po odejściu ze służby wojskowej wyjeżdża na operację bojową. To niecodzienne wydarzenie...

Jeżeli patrzy się z boku, to rzeczywiście można odnieść takie wrażenie. Przez całe zawodowe życie jestem anestezjologiem, a przez jego większą część lekarzem wojskowym. Kształcę młodych ludzi, w tym przyszłych lekarzy wojskowych. Jak mogę mówić im o pracy w warunkach wojennych, jeżeli sam tego nie doświadczyłem? Chciałem też spełnić jedno z moich zawodowych marzeń.

 

Był Pan dwa razy w Afganistanie, z niewielką przerwą. Czy to nie za wiele?

Misja sześciomiesięczna jest za długa, ponieważ zespoły medyczne pracują bardzo ciężko i w potwornym stresie. Pod ich opiekę trafiają nieustannie ranni, okaleczeni ludzie. W moim odczuciu w takich warunkach równowagę psychiczną da się zachować przez trzy miesiące.

 

Dlaczego zatem poleciał tam Pan ponownie?

W 2013 roku Ghazni miała być kulturową stolicą świata islamu. Wiedziałem, co się w tym czasie może zdarzyć, jak wielu może być rannych. A że specjaliści anestezjologii i intensywnej terapii nie garną się do wyjazdów na misje wojskowe, więc ja się zdecydowałem.

 

Sprawdził się czarny scenariusz?

Półtora tygodnia po moim przylocie, 28 sierpnia, nastąpił atak na naszą bazę w Ghazni. Podczas XIII zmiany, w ciągu zaledwie trzech miesięcy, zginęło dwóch Polaków. Mieliśmy też wielu rannych. Gdy w prowincji została jedna baza, właśnie w Ghazni, częstotliwość ataków na nią znacznie się zwiększyła. Ostrzał tuż przed 28 sierpnia kosztował życie pracowników kontraktowych, obsługujących stołówkę.

 

Czy personel ratowniczo-medyczny jedzie na misję odpowiednio przygotowany?

Przygotowanie należy ująć w dwóch aspektach, psychologicznym i merytorycznym. Udział w kolejnej, trzeciej czy czwartej zmianie, oddzielane półrocznym wypoczynkiem, są nieporozumieniem. Ludzie do Afganistanu wracają wypaleni zawodowo, a w wypadku personelu medycznego ogromnie ważne jest przygotowanie psychiczne. Przed każdym wyjazdem trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: czy mam motywację, żeby komuś pomagać? Bo taka jest moja rola, bez względu na to, czy potrzebuje tego talib, nasz żołnierz, afgański policjant czy cywil.

 

A przygotowanie merytoryczne?

Łódzkie Wojskowe Centrum Kształcenia Medycznego, kierowane przez pułkownika doktora Zbigniewa Aszkielańca, profesjonalnie przygotowuje do pracy w szpitalu polowym drugiego poziomu. Personel medyczny szkoli się przed wyjazdem na wiernej kopii „trauma room”, gdzie sprzęt, procedury i scenariusze stanów urazowych odpowiadają afgańskiej rzeczywistości. Po przyjeździe do Ghazni każdy zna swoje miejsce i wie, co do niego należy.

 

Lekarze, również młodzi, nie chcą brać udziału w operacjach bojowych.

Wojna nie jest miejscem dla zupełnie młodych lekarzy. Wysyłanie na nią podporucznika po uniwersytecie medycznym, czyli bez specjalizacji, jest niebezpieczne i dla żołnierzy, i dla niego samego.

 

Kto zatem powinien wyjeżdżać na misje?

Specjaliści. Może nie tacy jak ja, pięćdziesięciolatkowie, ale lekarze w średnim wieku. To muszą być ludzie doświadczeni, którzy być może trafią na nowe sytuacje, ale nie dadzą się zaskoczyć. Jestem za tym, by w misjach, takich jak afgańska, uczestniczyli młodzi lekarze, ale będący już na drugim czy trzecim roku specjalizacji. Niech na przykład taki ochotnik jedzie jako trzeci, czwarty chirurg i asystuje przy trudnych przypadkach, a sam bierze się za łatwiejsze pod okiem mistrza.

 

Wyjątkowo trudno o takich chętnych.

Czemu nie chcą jeździć na wojnę lekarze na trzecim, czwartym czy piątym roku specjalizacji? Z banalnego powodu. Misja przerywa im specjalizację.

 

Co zrobić, żeby to zmienić?

Należy sprawić, żeby zabiegi operacyjne czy znieczulenia wykonywane na wojnie pod okiem specjalisty były zaliczane w procesie specjalizacyjnym. Będą wówczas tłumy chętnych.

 

A co dla Pana było najtrudniejsze na misji?

Niesamowicie trudne do zniesienia było ciągłe czekanie na rannych. Kładę się spać… czekam; szczeknie krótkofalówka… czekam; idę do łazienki z tą krótkofalówką… czekam, idę na siłownię lub na stołówkę… czekam. Ktoś powie, że wariat czekał na rannych. Tak, czekałem, ale nie ze względu na potrzebę czynu czy konieczność podniesienia sobie adrenaliny. Nikomu przecież nie życzyłem tragedii.

 

A kiedy już skończyło się czekanie…

Rzucałem wszystko i biegłem do szpitala, by przygotować się do pracy. Miałem zajęcie, robiłem to, co było celem mojej obecności w Ghazni.

 

Trudno też nie czuć emocji, kiedy baza jest co chwilę ostrzeliwana.

Kiedy zaczynał się ostrzał, przychodził stres wywołany strachem o własne bezpieczeństwo.

 

Podczas ostrzału należało skryć się w schronie.

Jeżeli do szpitala docierają ranni, nie idzie się do schronu. Zdarzało się, że pracowaliśmy pod ostrzałem. Kontener bloku operacyjnego intensywnej terapii jest chroniony przed odłamkami, ale nie przed bezpośrednim trafieniem.

 

Trudno sobie wyobrazić chirurga operującego w kamizelce kuloodpornej i w hełmie.

Kiedy udzielaliśmy pomocy naszym żołnierzom podczas ataku na bazę 28 sierpnia, początkowo pracowaliśmy w kamizelkach i hełmach. W czasie alarmu bojowego są one obowiązkowe.

 

Kamizelka waży kilkanaście kilo!

Hełm zdjąłem w piątej czy dziesiątej minucie pracy, bo spływający spod niego pot zalewał mi twarz. Szczypały mnie oczy i nic nie widziałem. A po kilku kolejnych minutach pozbyłem się kamizelki, bo nie byłem w stanie poruszać się przy ciężko rannych.

 

Dlaczego umieścił Pan biało-czerwoną flagę przy łóżku operacyjnym w szpitalu w Ghazni?

Przykręciliśmy ją na pierwszym stanowisku „trauma room” i miała mieć taką wymowę: „Zostałeś ranny i jeśli masz nawet resztki świadomości, to wiedz, że leżysz w polskim szpitalu, pod polską flagą”.

 

Amerykanie bardzo eksponują swój sztandar…

Oni nie wstydzą się flagi, a ja odnoszę czasami wrażenie, że my na nasze symbole jakoś się boczymy. Oczywiście nie wszyscy, bo żołnierze sił specjalnych pokazują, że są z nich dumni i wszędzie eksponują orła.

 

Jak my wypadamy w porównaniu z Amerykanami pod względem medycznym?

W moim odczuciu, nasza wojskowa służba zdrowia w wersji polowej, wojennej, jest znakomitym towarem eksportowym. Kiedy pracowałem z amerykańskimi kolegami, mogłem zazdrościć im systemu, czyli określonych procedur działania, których my nie mamy. Jeśli chodzi natomiast o stronę merytoryczną, lekarską, nie miałem poczucia, że jestem gorszy.

 

A Amerykanie stanowią w tej dziedzinie punkt odniesienia. Współpracujemy z nimi i od nich się zarazem uczymy.

Pod wieloma względami jesteśmy nawet lepsi. Przede wszystkim mamy więcej empatii i nie tylko naszych żołnierzy, lecz także Afgańczyków traktujemy jak bliskich, a nie jak przedmiot procedur. Mogłem być dumny z naszych pielęgniarek, które wręcz matkowały rannym.

 

A jakie są warunki jeśli chodzi o opiekę medyczną w Afganistanie? W Ghazni, stolicy prowincji, jest przecież szpital...

Można odnieść wrażenie, że w tym szpitalu czas zatrzymał się na przełomie XIX i XX wieku. Nie ma centralnego ogrzewania, więc w salach chorych stoją „kozy”. Jest brudno. Nie ma też ani jednego respiratora i jeśli pacjent wymaga respiracji, to umiera, bo nie ma go jak wentylować.

 

Czyli nie ma porównania z naszymi warunkami.

Nie mówię tego, by kogoś oceniać. Trzeba bowiem zdawać sobie sprawę z tego, że w tym kraju nie ma ubezpieczeń społecznych, więc nie ma też pieniędzy na służbę zdrowia. Środki na szpital pochodzą w niewielkim stopniu z Kabulu lub od koalicjantów.

 

Czy ta pomoc koalicji jest skuteczna?

Do 2013 roku szpital nie miał czynnego aparatu do anestezji. Dwa lata temu amerykański zespół odbudowy prowincji (PRT) dał im co prawda dwa, ale nikt nie nauczył Afgańczyków, jak je obsługiwać, więc przez długi czas stały pod prześcieradłami. Uruchomiliśmy je i wyszkoliliśmy personel. Kiedy byłem drugi raz na misji sprawdziłem, że działają i noszą ślady używania.

 

Idzie więc ku lepszemu?

Nadal daleko tam do medycyny na poziomie europejskim, ale po roku widziałem zmiany wręcz przełomowe. Lekarze zaczynają mieć możliwości leczenia chorych i nie ograniczają się do stwierdzenia, że Allach tak chciał.

 

Czy nasz szpital polowy przejmuje również miejscowych pacjentów?

Do szpitala w Ghazni trafiają wszyscy Afgańczycy, także ranni policjanci i żołnierze, bo zazwyczaj tam jest najbliżej. Po zabezpieczeniu są jednak przewożeni do nas i my ich operujemy.

 

A cywile?

Na nas spoczywa również obowiązek pomocy rannym cywilom, którzy odnieśli obrażenia przy prawdopodobnym udziale wojsk koalicji. Wiele razy udzielaliśmy jednak pomocy ludziom, którzy na pewno nie odnieśli obrażeń w efekcie działań bojowych, lecz w wyniku na przykład wypadków komunikacyjnych. Pomagaliśmy również wtedy, gdy bezsilna miejscowa służba zdrowia zwracała się do nas o wsparcie.

 

Udzielaliście zatem pomocy nie tylko rannym?

Kapitalną robotę wykonuje w prowincji pułkownik profesor Krzysztof Korzeniewski z Wojskowego Instytutu Medycznego, lekarz medycyny tropikalnej i medycyny podróży zarazem. Przy okazji regularnej, prowadzonej dwa razy w roku, oceny zachorowalności na choroby pasożytnicze przewodu pokarmowego naszych żołnierzy i miejscowej ludności wyleczył z nich ogromną liczbę Afgańczyków, dzieci i dorosłych.

 

O pomocy udzielanej przez naszych żołnierzy miejscowym, szczególnie dzieciom, głośno było w mediach.

W 2012 roku przyjąłem na oddział Zarkę, którą później leczyliśmy przez pięć tygodni. Polacy dzięki mediom dowiedzieli się o jej losie. Podobnie było z inną dziewczynką, którą na drodze znaleźli nasi żołnierze. Dziecko prawdopodobnie zostało porzucone ze względu na płeć. No cóż, to jest odmienny od naszego krąg kulturowy.

 

Afgańczycy bardzo się od nas różnią?

Tam dociera do nas, że jesteśmy śmiertelni. Człowiek godzi się z tym, że może zamarznąć, bo nie ma ani centralnego ogrzewania, ani skarpet czy butów. Liczy się z tym, że mogą zastrzelić go talibowie, bo znalazł się w złym miejscu o nieodpowiedniej porze.

 

Czy zdajemy sobie z tego sprawę na co dzień?

Żołnierzowi, zanim wyjedzie na misję, powinno się uświadomić, że kultura środkowoeuropejska niekoniecznie musi być najlepsza na świecie. Są inne, trwające od wieków i trzeba je uszanować. A w Afganistanie jesteśmy gośćmi, a nie gospodarzami.

 

W trakcie służby, jako lekarz w jednostce, podobno zalecał pan żołnierzom chodzenie w trampkach?

Najwspanialsze czasy! Ależ oczywiście, że tak było. W 124 Pułku Artylerii Przeciwlotniczej 12 Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie „przepisywałem” miękkie obuwie, a nie trampki, bo miały złą konotację. Zdarzało się wówczas, że w czasie poboru było nawet tysiąc rekrutów. Wówczas stawało się na głowie, żeby ich zbadać i wcielić. A potem człowiek padał na twarz. To był jednak jeden z fajniejszych okresów w moim życiu. Byłem wtedy młody.

 

Czy to tylko kwestia młodości?

Miałem także ten komfort, że jako lekarz wojskowy mogłem w jednostce leczyć żołnierzy. Teraz lekarz wojskowy w jednostce nie może leczyć, bo ambulatoria czy izby chorych nie mają statusu POZ [podstawowa opieka zdrowotna].

 

Z punktu widzenia obowiązującego dziś prawa, struktura szpitala polowego jest nielegalna.

Formalnie nie istnieje. Jeśli na przykład żołnierz na misji zachoruje, to nie mamy możliwości wystawienia mu zwolnienia lekarskiego.

 

Czy Pana odejście z wojska wiązało się z rozwiązaniem Wojskowej Akademii Medycznej?

No pewnie! Spora grupa lekarzy wojskowych stanęła przed dylematem, czy zostać do końca na okręcie i salutując iść razem z nim na dno, czy najnormalniej w świecie odejść tam, gdzie znajdą zatrudnienie.

 

Pan zdjął mundur i z wojskowej kliniki udał się na prowincję.

Do Brzezin.

 

Na przeczekanie?

Mnie się wówczas wydawało, że to na stałe. Potem się pojawił uniwersytet, do którego wróciłem, a więc historia zatoczyła koło i jestem w szpitalu, w którym zaczynałem anestezjologię.

 

I w tym szpitalu, który jest teraz szpitalem uniwersyteckim i zarazem szpitalem imienia Wojskowej Akademii Medycznej, podpułkownik rezerwy profesor Waldemar Machała uczy przyszłych lekarzy.

Wojskowych też, bo na Uniwersytecie Medycznym powstał Wydział Wojskowo-Lekarski. Wspaniała inicjatywa, ukazująca, że rozwiązanie WAM było – delikatnie to ujmę – decyzją nieprzemyślaną.

 

Medycyna jest jedna, czy też można z jej materii wyodrębnić w jakiś sposób zjawisko określane jako medycyna wojskowa?

Medycyna, jako taka, jest dobra albo zła. Nie ma wojskowej, cywilnej, powiatowej, gminnej, klinicznej… Upierałbym się jednak przy tym, żeby temu, co robimy w wojsku, nadać nazwę „medycyna taktyczna”.

 

Czym się wyróżnia?

Wymaga pewnej pokory i ofiary ze strony osób, które się nią zajmują. Tak samo jak anestezjologia na wojnie, bo można mówić o anestezjologii taktycznej.

 

Anestezjologia taktyczna?

Jeśli trafi do mnie żołnierz z pola walki, który umiera, to nie martwię się o wyniki jego badań dodatkowych.

 

W warunkach wojennych sposób działania diametralnie się różni od tego w cywilu.

W kraju nie mógłbym rannego po zaopatrzeniu transportować śmigłowcem, bo jeśli chory nie jest w pełni ustabilizowany, to nie można przewozić go do innego szpitala. A w Afganistanie musieliśmy podejmować takie ryzyko.

 

Czego najbardziej brakuje wojskowej służbie zdrowia w wydaniu taktycznym?

Specjalistów.

 

A gdzie wojskowi lekarze powinni być usytuowani na co dzień, w czasach pokoju?

W szpitalu. I według mnie, jeśli się pracuje w szpitalu wojskowym i nosi mundur, a na misji jest potrzebny lekarz o konkretnej specjalności, to taki specjalista nie szuka wymówki, tylko wkłada mundur i leci.

 

Wielu z tych lekarzy ma jednak również zobowiązania poza wojskiem.

Lekarz wojskowy powinien pracować w szpitalu wojskowym, być gotowy do wyjazdu w ciągu 48 godzin. Dodatkowa praca w prywatnych gabinetach nie jest żadną wymówką.

 

Lekarze uczestniczący w misjach wnieśli wiele nowości do medycyny wojskowej.

Niesamowitą rzecz zrobił pułkownik doktor Wojciech Wójcicki, komendant I Szpitala Polowego w Bydgoszczy, który przygotował wyposażenie szpitala polowego w sprzęt i leki. Z kolei pułkownik lekarz Adam Olszewski przystosował do warunków polskich „walking blood bank”, czyli chodzący bank krwi, pozwalający na przetaczanie pełnej krwi ciężko rannym żołnierzom na polu walki.

 

Głośno mówi się dziś o konieczności zmian w wojskowej służbie zdrowia. Co Pan by zmienił?

Jeśli z medyka wojskowego mamy zrobić lekarza, a nie urzędnika, to trzeba przekształcić w jednostkach ambulatoria czy izby chorych w gabinety POZ, żeby mogli praktykować, a nie tylko wykonywać zadania mobilizacyjne, czyli liczyć worki i leki potrzebne na czas.

Piotr Bernabiuk, Tadeusz Wróbel

autor zdjęć: Krzysztof Wojciewski





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO