Rozstrzygnięto trzynastą edycję konkursu pod nazwą „Sukces Roku w Ochronie Zdrowia. Liderzy Medycyny”. Po raz pierwszy tytuł „Menedżera Roku w Ochronie Zdrowia” otrzymał przedstawiciel instytucji wojskowej – dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie gen. bryg. dr hab. n. med. Grzegorz Gielerak.
Instytutem kieruje pan od blisko sześciu lat. W 2007 roku, gdy obejmował pan stanowisko, roczna strata WIM wynosiła 18 mln zł. Rok 2011 szpital zamknął wynikiem 7,5 mln zł na plusie. Jak się udało to zrobić?
Najważniejsze dokonania to zmiana kultury organizacyjnej, dobre zdefiniowanie i postawienie celów oraz konsekwentna ich realizacja. Tego nie dałoby się osiągnąć bez sporej grupy ludzi, którzy ze mną pracują. Zaczęliśmy korzystać z funduszy Unii Europejskiej. Przygotowanie dokumentacji do każdego konkursu unijnego to mrówcza, czasochłonna praca całych zespołów. Ale się udało. Z Unii pozyskaliśmy ponad 40 mln zł.
Na co przeznaczono te pieniądze?
Długo mógłbym wymieniać. Wspomnę tylko program informatyczny Telemednet. Dzięki niemu w wielu miejscach mogliśmy zrezygnować z dokumentacji papierowej czy klisz do badań radiologicznych. Zinformatyzowanie danych medycznych oraz finansowych ułatwia nowoczesne zarządzanie instytucją.
Czy fakt, że kieruje pan placówką wojskową, pomaga w działaniach?
To – niestety – nie ma żadnego znaczenia. Dla Narodowego Funduszu Zdrowia jesteśmy takim samym petentem, jak setki innych. NFZ jest płatnikiem i monopolistą. Trudno z takim partnerem budować stabilną i dłuższą perspektywę finansową. W każdej chwili może bowiem zmienić zasady kontraktu. To zaś – przy braku rezerwy finansowej – dotkliwie odbija się na funkcjonowaniu każdej placówki. Gdy więc obejmowałem stanowisko, jednym z priorytetów była dywersyfikacja źródeł przychodów. Mogliśmy pozyskiwać środki na projekty naukowe. I tą drogą poszliśmy. Polski standard jest taki, że środki na utrzymanie szpitali w 90–97 procentach są pieniędzmi z NFZ. Tymczasem fundusz finansuje nasz Instytut w 68–82 procentach. W przypadku kłopotów finansowych głównego płatnika mamy więc spory margines bezpieczeństwa.
W wojsku chyba najbardziej jesteście znani właśnie z leczenia rannych „misjonarzy”?
Trafia do nas zdecydowana większość tych, którym na misjach zabrakło żołnierskiego szczęścia. Interesują mnie losy naszych pacjentów. Wiele z nich to gotowe scenariusze filmowe – historie dzielnych, twardych ludzi, pełnych woli walki. Pamiętam jednego z pierwszych poważnie rannych w Afganistanie żołnierzy. W czasie patrolu w górach oficer z jednostki specjalnej wszedł na minę przeciwpiechotną. Miał niesamowitego pecha, ponieważ na kamień, pod którym został ukryty ładunek, stanęło kilku żołnierzy idących wcześniej. On inaczej postawił stopę, kamień się przechylił i uruchomił zapalnik. Jego niezwykle skomplikowane leczenie i rehabilitacja trwały kilka lat. Na świecie takie przypadki można policzyć na palcach. Ten żołnierz miał w sobie niezwykłe samozaparcie. Wrócił do macierzystej jednostki, do dziś szkoli młodych komandosów. To optymistyczna historia, ale nie brakuje też takich ze smutnym końcem.
Wielu ludzi nie rozumie, że leczenie i rehabilitacja żołnierzy narażających się dla wspólnego dobra powinna być priorytetem dla państwa. Jak to zmienić?
Musimy zrozumieć, dlaczego Polska wysyła żołnierzy na misje bojowe. Ale nie mogę nie powiedzieć o jeszcze jednym ważnym aspekcie. WIM utrzymują podatnicy, jednak my te pieniądze traktujemy jak inwestycję. Oddajemy je na bieżąco, a z czasem oddamy z olbrzymią nawiązką. Doświadczenia zbierane w czasie leczenia żołnierzy wykorzystujemy w leczeniu cywili. Typowe obrażenia „misjonarzy” to urazy wielonarządowe. Po dekadzie misji bojowych Wojska Polskiego mamy olbrzymie doświadczenie w ich leczeniu i rehabilitacji. To zdecydowało, że w WIM powstało Mazowieckie Centrum Urazowe. Możemy w nim skuteczniej niż przed kilku laty leczyć np. ofiary ciężkich wypadków komunikacyjnych. Podobnie jest z Kliniką Stresu Bojowego. Powstała, aby nieść pomoc żołnierzom i ich rodzinom. Teraz z doświadczenia specjalistów Instytutu korzysta coraz więcej osób. Choćby wspomniane wcześniej ofiary wypadków komunikacyjnych. Z roku na rok Wojskowy Instytut Medyczny leczy coraz więcej ciężko rannych, którzy z armią nie mają nic wspólnego.
Tytuł „Menedżera Roku” pomoże panu w pracy?
Tak. Choćby dlatego, że zainteresowały się tym media. Mam kilka gotowych projektów, którymi od pewnego czasu próbuję zainteresować decydentów. Jeden z nich dotyczy ponadresortowego zabezpieczenia medycznego sytuacji kryzysowych. Myślę o zdarzeniach krytycznych dla bezpieczeństwa państwa. Kolejny projekt, opracowany w WIM, dotyczy budowy ośrodka, który kompleksowo zajmowałby się problematyką medycyny wojennej oraz medycyny katastrof. Jest bowiem wiele wspólnych elementów łączących te dwa obszary. Takiego ośrodka w Polsce nie ma.
Konkurs „Sukces Roku w Ochronie Zdrowia. Liderzy Medycyny” organizuje wydawnictwo TerMedia i czasopismo Menedżer Zdrowia.
autor zdjęć: Maciej Nędzyński / DPI MON
komentarze