W starych czasach powszechnej szczęśliwości na turnusie wczasowym w trakcie śniadania pada pytanie: „Przepraszam, czy jest wśród nas ktoś z telewizji?”. Wstaje znany z ekranu elegancki mężczyzna. „To wspaniale, bo w świetlicy odbiornik się zepsuł i nie ma kto naprawić”.
Czy na podobnej zasadzie Joanna Mucha została ministrem sportu? Dlatego że kiedyś uprawiała sporty walki i ma niebieski pas karate shotokan? To niemożliwe z jednego, zasadniczego powodu. Pytanie premiera Donalda Tuska, gdy prowadzono rekrutację na szefa resortu ćwiczeń fizycznych, musiałoby brzmieć następująco: „Czy jest wśród nas ktoś, kto grał w piłkę nożną?”.
Żarty żartami, ale ja traktuję sprawę poważniej, niż mogłoby to wynikać z powyższego wstępu. Wybór ministra sportu był dla mnie zawsze maleńkim sprawdzianem kompetencji kolejnych premierów. Jeśli szef rządu powierzał resort komuś przypadkowemu, jeśli widać było, że dokonał nominacji z marszu i bez zastanowienia, źle to wróżyło również decyzjom w sprawach znacznie ważniejszych niż sport. Przychodzi mi na myśl Jacek Dębski, szef sportu w rządzie AWS. Zanim został zastrzelony na polecenie gangstera Jeremiasza Barańskiego, zajmował się głównie szukaniem haków na swoich poprzedników, Aleksandra Kwaśniewskiego (kierował sportem jeszcze za komuny) i Stefana Paszczyka. Na kompetencje innego ministra sportu – Mieczysława Nowickiego – składały się dawne kolarskie sukcesy i sympatyczny uśmiech. Odszedł z urzędu z tym samym, z czym przyszedł.
Pytanie, czy podobny los spotka Joannę Muchę, pozostaje otwarte. Niczego bym nie przesądzał, wszak pani minister wciąż jest jeszcze na początku sportowej drogi. I wciąż ma szanse dorzucić jakieś sukcesy do swoich niewątpliwych zalet, jakimi są wykształcenie ekonomiczne (niezbędne w dzisiejszym sporcie), piękne oczy i ów niebieski pas karate shotokan. Zaskoczyłaby tymi sukcesami kilka osób, mnie trochę mniej, bo pamiętam parę niespodzianek ze strony głównodowodzących kulturą fizyczną.
Największą uraczył mnie dawno temu Włodzimierz Reczek, zwany z racji mikrej postury i posiadanego stopnia naukowego Doktoreczkiem. Był szefem sportu w epoce gierkowskiej, czyli w czasach, gdy nasi zdobywali medale na pęczki. W trakcie igrzysk olimpijskich w Monachium założył się z Władysławem Komarem, że jeśli ten zwycięży, to on, drobny mężczyzna, zniesie ważącego 120 kilogramów atletę z pokoju hotelowego na śniadanie. No i Komar wygrał. Reczek wykpił się fortelem: przyniósł mistrzowi śniadanie do łóżka.
Anegdota jak anegdota, znam takich sporo. Trzeba jednak wiedzieć, że w czasach powszechnej szczęśliwości poczucie humoru wśród działaczy partyjnych i państwowych wysokiego szczebla było rzadziej spotykane niż woda na Saharze.
Niech więc i pani minister Mucha nas zaskoczy. Nie jest bez szans, bo jak słyszę, spotyka się z fachowcami i pyta ich o zdanie. Wiem to od Zbigniewa Bońka, który nawet został przez media obsadzony jako ministerialny doradca. Boniek dementował, bo on nie lubi takich zaszeregowań, bardziej mu odpowiada rola wolnego strzelca. Nie zaprzeczył jednak, że doszło do spotkania, na którym pani minister nie tylko mówiła, lecz także słuchała. Hm, znam ministrów z telewizji, więc trudno mi to sobie wyobrazić. Znam też Bońka i nie mam powodów, by mu nie wierzyć.
Pani minister słucha, ale od tego jeszcze daleka droga do dobrych ocen. Prawdę powiedziawszy, te dobre oceny w dużym stopniu będą od pani minister niezależne. Jeśli nasi piłkarze wyjdą z grupy na Euro i jeśli w trakcie igrzysk w Londynie liczba medali będzie odpowiednio duża, Joanna Mucha odniesie sukces. Tak zawsze było z szefami sportu. Radzę tylko pani minister, by pod żadnym pozorem nie zakładała się z mistrzem w pchnięciu kulą Tomaszem Majewskim.

komentarze