To, co w sierpniu 1920 roku zrobił Józef Piłsudski, wiązało się z wielkim ryzykiem, ale zarazem było genialnym posunięciem. Postawił wszystko na jedną kartę, czyli na odcięcie pod Warszawą i na północ od niej sowieckich kolumn od ich zaplecza i linii komunikacyjnych z Rosją – mówi prof. Norman Davies.
Cud wojny polsko-bolszewickiej. Takiego określenia używa Pan w książce „Orzeł biały, czerwona gwiazda”, żeby opisać zagranie taktyczne Józefa Piłsudskiego. Jak Pan podkreśla, w sierpniu 1920 roku najistotniejsze było to, że podjął on ogromne ryzyko przegrupowania całego swego wojska w jednym tygodniu. Na czym polegał ten cud?
Prof. Norman Davies: Analizując Bitwę Warszawską, nie zawsze bierze się pod uwagę to, że Piłsudski nie znał do końca planów bolszewickich. Polscy historycy za pewnik przyjęli tezę, że Michaił Tuchaczewski chciał zdobyć Warszawę. Ja jestem przekonany, że miał inny cel. Mianowicie jego priorytetem był marsz do granicy Niemiec, by tam rozpalić płomień rewolucji. Na polską stolicę skierował tylko dwie armie, a trzy rzucił na północ od niej, w kierunku Berlina. To, co zrobił Piłsudski, wiązało się z wielkim ryzykiem, ale zarazem było genialnym posunięciem. Postawił wszystko na jedną kartę, czyli na odcięcie pod Warszawą i na północ od niej sowieckich kolumn od ich zaplecza i linii komunikacyjnych z Rosją. Udało mu się, ale przez cały tydzień żył w strasznej niepewności, zanim okazało się, że ofensywa znad Wieprza osiągnęła zamierzony cel. Przegrupowanie wojska – w sytuacji gdy nieprzyjaciel był górą – do jednej operacji, która miała przesądzić o wyniku całej batalii, było majstersztykiem rzadko spotykanym w historii. Jeśli miałbym wskazać drugą po Marszałku postać, która wtedy przyczyniła się do zwycięstwa, byłby to gen. Władysław Sikorski, wówczas dowódca 5 Armii. To on zatrzymał atak Armii Czerwonej na północ od Warszawy, nad Wkrą.
Czy zgodzi się Pan ze zdaniem, że wojna polsko-bolszewicka była pierwszym konfliktem, w którym na taką skalę wzięła udział polska wieś, a na froncie zmagały się ze sobą w przeważającej masie dwie chłopskie armie? Czy chłopów do Wojska Polskiego przyciągnęła jedynie obietnica reformy rolnej?
Reforma rolna to istotny element decydujący o postawie polskich chłopów, ale na pewno nie był on jedyny i podstawowy. Odwołam się tutaj do doświadczeń rodzinnych. Mój teść, Marian Zieliński, wywodził się z chłopskiej rodziny mieszkającej pod Tarnowem. Jego ojciec w czasach c.k. monarchii był dyrektorem wiejskiej szkoły i zamiast pensji otrzymał od władz austriackich przydział ziemi. Mój teść jako młody chłopak pracował w tym gospodarstwie i równocześnie studiował. W 1920 roku miał 16 lat i był uczniem gimnazjum w Tarnowie. Proszę sobie wyobrazić, że cała jego klasa pieszo poszła do Warszawy, by na ochotnika wstąpić do wojska i walczyć w obronie kraju. W punkcie rekrutacyjnym teść, podobnie jak jego koledzy, skłamał, że ma 18 lat, i został przyjęty. O wojsku nie miał bladego pojęcia i właściwie bez przeszkolenia poszedł od razu na front. Jego podstawowym atutem był patriotyzm.
Bolszewicy byli przekonani, że jak wkroczą do Polski, to nie będzie prawie żadnych walk, że cały proletariat polski przejdzie od razu na ich stronę. Stało się dokładnie odwrotnie. Rekrutów do Armii Czerwonej nie było prawie wcale, za to w szeregi Wojska Polskiego wstępowano latem 1920 roku powszechnie. I to nie byli tylko chłopi czy robotnicy, ale i żydzi. Bolszewicy szczególnie liczyli na to, że zdołają przeciągnąć tę społeczność na swoją stronę i srodze się zawiedli. Nie docenili patriotyzmu w kraju, który dopiero co odzyskał niepodległość.
Dla chłopów niebagatelną rolę odgrywał fakt, że premierem był ich człowiek, Wincenty Witos.
Niewątpliwie. Podkreślano wówczas na każdym kroku, że premierem Polski jest chłop bez krawata. Co ciekawe, w lipcu 1920 roku, a więc w krytycznym miesiącu poprzedzającym Bitwę Warszawską, Witos opuścił swych ministrów i pojechał na żniwa do swych Wierzchosławic! Nawet wojna nie mogła zmienić jego chłopskich priorytetów.
W wojnie polsko-bolszewickiej, wybitnie manewrowej, na większą skalę wykorzystywano ofensywnie lotnictwo i broń pancerną. Dlaczego marszałek Edward Rydz-Śmigły i inni dowódcy zapomnieli o tych doświadczeniach we wrześniu 1939 roku?
Nie powiedziałbym, że zapomnieli. Wspomniany już gen. Sikorski napisał w 1934 roku książkę „Przyszła wojna”, w której przewidział, jakie znaczenie w kolejnym konflikcie światowym będą miały broń pancerna i lotnictwo. W Polsce problemem nie był więc brak świadomości, lecz ograniczenia gospodarcze. Zarówno Niemcy, jak i Związek Sowiecki mieli pod tym względem o wiele większe możliwości. Tutaj też zadziałała reguła wyciągania wniosków z klęski. Niemcy po I wojnie światowej nie załamali się, lecz zaczęli przygotowywać się do kolejnego konfliktu tak, by uniknąć błędów z poprzedniego. To samo można powiedzieć o Sowietach. Ta strona zaś, która wojnę wygrywa, ma poczucie sukcesu. Jest mniej skłonna do zmian, skoro jej metody okazały się skuteczne. Tak było w wypadku Francji i Wielkiej Brytanii po 1918 roku.
Choć tutaj można wskazać jeden wyjątek – gen. Charles’a de Gaulle’a, który w 1920 roku walczył w szeregach polskiego wojska.
Tak, de Gaulle, podobnie jak Sikorski, przewidział, jak będzie wyglądać przyszła wojna. Tyle tylko, że francuski sztab generalny go nie słuchał. Dopiero w 1940 roku okazało się, jak wiele miał racji. Dywizja pancerna, którą zorganizował i dowodził według swoich teorii, okazała się jedyną francuską formacją, która potrafiła skutecznie oprzeć się Niemcom.
Trudno nie zapytać w tym miejscu o marszałka Maxime’a Weyganda, który na Zachodzie miał wręcz opinię architekta polskiego zwycięstwa z 1920 roku.
Zupełnie niesłusznie. Weygand w 1920 roku nie odegrał prawie żadnej roli. Piłsudski prosił Francuzów o żołnierzy, a oni przysłali mu jednego marszałka. Na przywitanie Weygand usłyszał od polskiego Naczelnego Wodza pytanie: „Gdzie są wasze dywizje?”. Piłsudski później wykluczył Weyganda z narad swego sztabu. Jego rola w tej wojnie była więc marginalna. Oczywiście, gdy wrócił do Francji, obwołano go bohaterem i zwycięzcą tej wojny. Trzeba jednak przyznać, że marszałek osobiście dystansował się od tych opinii i nie przypisywał sobie cudzych zasług. Z kolei ówczesny rząd francuski na potrzeby bieżącej polityki stworzył mit, że Weygand wygrał wojnę z bolszewikami w Polsce.
Mit, który także w Polsce został podchwycony przez niektórych przeciwników marszałka Piłsudskiego…
No cóż, Narodowa Demokracja z Romanem Dmowskim na czele chwytała się każdego sposobu, by zdyskredytować Marszałka. Wszak określenie „Cud nad Wisłą” miało początkowo pejoratywny wydźwięk, ukuty właśnie przez narodowców. Jak mówili, zdarzył się prawdziwy cud, że armia polska dowodzona przez „wojskowego dyletanta” zwyciężyła w tym starciu. Tutaj cały czas miały znaczenie różnice ideowe między obozami Piłsudskiego i Dmowskiego, które po wojnie 1920 roku wcale nie zniknęły. Marszałek był zwolennikiem państwa wielonarodowego, na modłę Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Dmowskiemu marzyło się państwo etnicznie homogeniczne. Co warto podkreślić, Piłsudski, podobnie zresztą jak później gen. Władysław Anders, uważał że wszystkie służące w Wojsku Polskim narodowości mają być traktowane jednakowo, niezależnie od wyznania: Polacy, Białorusini, Żydzi czy Ukraińcy mieli mieć zapewnioną taką samą drogę awansu. Wojsko miało więc spełniać rolę integracyjną i państwowotwórczą. To nie mogło podobać się Dmowskiemu. Stąd też brały się różne interpretacje wojny polsko-bolszewickiej.
Spotkałem się z opinią, że może lepiej by było, gdyby Armia Czerwona nie została zatrzymana u bram Warszawy w 1920 roku. Jeśli nawet napoiłaby swe konie w Sekwanie, to i tak Zachód poradziłby sobie z nią i ucywilizowałby sowiecki komunizm. Być może też dzięki temu w Niemczech nigdy nie doszedłby do władzy Adolf Hitler. Co pan myśli o takiej hipotezie?
Na Zachodzie nadal niewiele się wie o tej wojnie. Europa Zachodnia w ogóle nie jest czuła na wydarzenia rozgrywające się za jej strefą. Myślę, że szanse, aby Tuchaczewski zdobył Berlin, nie mówiąc już o Paryżu, były prawie zerowe. Tak jak nie był w stanie pokonać Polaków, tak też nie zwyciężyłby Niemców. Oczywiście w 1920 roku istniały w Niemczech siły wypatrujące przybycia Armii Czerwonej, ale to była mniejszość, z którą niemiecka prawica poradziła sobie bez większych problemów.
Niemcy jednak bardzo liczyli na polską klęskę, by rozstrzygnąć na swoją korzyść chociażby konflikt o Śląsk.
To prawda. Niemcy po wielkiej wojnie chwytali się każdej szansy, by odmienić swój niekorzystny los i klęska Polski byłaby im na rękę.
Dość krytycznie wyraził się pan w swojej książce o postawie ówczesnego rządu brytyjskiego wobec walczącej z bolszewikami Polski. Delikatnie mówiąc, zareagował on dość chłodno. Z czego to wynikało?
Wielka Brytania była wtedy największym imperium światowym. Nie miała żadnego zrozumienia dla dążeń wolnościowych mniejszych narodów. Mówiąc inaczej, w swej imperialnej solidarności była po stronie Rosji. W Londynie liczono na to, że wcześniej czy później bolszewizm upadnie, a Rosja wróci do swej mocarstwowej pozycji i będzie po staremu dominować w Europie Wschodniej, a co się z tym wiąże – będzie można robić z nią interesy. Należy też pamiętać, że rząd brytyjski sam wówczas miał u siebie problem z małym, niepokornym, katolickim narodem. Chodzi oczywiście o Irlandczyków. Polacy byli postrzegani w Londynie właśnie tak jak Irlandczycy – niepokorni wichrzyciele, którzy tylko czekają na okazję, by wywołać powstanie. To co dla Polaków i Irlandczyków było świętością, czyli niepodległość, dla imperialistów było plagą – zarówno tych brytyjskich, jak i rosyjskich. Dla Wielkiej Brytanii upadek Imperium Rosyjskiego był wstrząsem i klęską. Polska była przez nią tolerowana tylko dlatego, że w Rosji władzę przejęli bolszewicy, których rządy uważano za przejściowe.
Jak Pan ocenia efekty zwycięstwa Polaków w 1920 roku?
Z pewnością zahamowało ono ekspansję komunizmu w Europie na 20 lat. Niestety – nie więcej. Ale to był niewątpliwy sukces. Stalin miał traumę po tej klęsce i pałał za nią nienawiścią do Polski. Wziął odwet w 1940 roku, dając rozkaz wymordowania polskich oficerów w Katyniu. Tutaj znowu mogę odwołać się do doświadczeń rodzinnych. Dziadek mojej żony, pułkownik Wojska Polskiego, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości współtworzył Żandarmerię Wojskową, a w czasie wojny polsko-bolszewickiej kierował obozami dla jeńców sowieckich. W Związku Sowieckim był więc wrogiem numer jeden. W 1940 roku już nie żył, ale NKWD [Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR] poszukiwało jego dzieci, m.in. mojej teściowej. Przed aresztowaniem uratował ją rosyjski oficer, który nie wpuścił enkawudzistów do jej domu. Reasumując, wydarzenia z 1920 roku miały znaczny wpływ na postępowanie Sowietów wobec Polski w czasie II wojny światowej.
Prof. Norman Davies jest brytyjsko-polskim historykiem angielsko-walijskiego pochodzenia, emerytem profesorem Uniwersytetu Londyńskiego, członkiem Polskiej Akademii Umiejętności i Akademii Brytyjskiej. Autorem prac dotyczących historii Europy, Polski i Wysp Brytyjskich, kawalerem Orderu Orła Białego. Na temat historii Polski opublikował m.in. „Boże igrzysko. Historia Polski”, „Orzeł biały, czerwona gwiazda”, „Serce Europy”, „Mikrokosmos”, „Powstanie ’44” i „Szlak nadziei. Armia Andersa. Marsz przez trzy kontynenty”.
Więcej artykułów dotyczących Bitwy Warszawskiej znajdziecie na łamach sierpniowego wydania „Polski Zbrojnej”.
Z okazji 100. rocznicy Bitwy Warszawskiej przygotowaliśmy specjalne wydanie „Polski Zbrojnej”.
Mecenasem jednodniówki jest Polska Spółka Gazownictwa.
Zapraszamy do lektury!
autor zdjęć: Zbigniew Furman / Reporter / East News
komentarze