moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

Śląskie sceny z życia

Pierwszy film o powstaniu śląskim nakręciłem w 1976 roku. Scenariusz „Ku Polsce” oparłem na wspomnieniach jeszcze żyjących wtedy dwóch weteranów powstań, którzy przeżyli pogrom w III powstaniu śląskim – z Józefem Kłykiem o westernie śląskim, doświadczeniach z planu „Hubala”, powstaniach śląskich i dramatycznych losach Ślązaków w II wojnie światowej rozmawia Piotr Korczyński.

Kiedy służył pan w jednostce saperów w Łodzi, znalazł się pan na planie „Hubala”, uważanego za jeden z najlepszych polskich filmów wojennych. Jak do tego doszło?

Józef Kłyk: Jako saperzy zajmowaliśmy się efektami pirotechnicznymi, ale też statystowaliśmy w scenach walk. W mojej jednostce było sporo Ślązaków, którzy posługiwali się dobrze zarówno gwarą śląską, jak i językiem niemieckim, więc najczęściej odgrywaliśmy wehrmachtowców. Dochodziło często do zabawnych epizodów, jak na przykład ten związany z niemieckimi hełmami, które na potrzeby filmu wykonano z plastiku. W jednej ze scen weszliśmy jako oddział niemiecki między dwie płonące stodoły. Tam panował taki żar, że hełmy odkształciły się na naszych głowach i zaczęły przypominać te należące do Armii Czerwonej. W kłęby dymu wchodzili Niemcy, a wybiegali z nich… Rosjanie. Trzeba było przerwać zdjęcia i sprowadzić prawdziwe, stalowe hełmy niemieckie.

Pana przygoda z filmem rozpoczęła się jednak znacznie wcześniej.

W dzieciństwie na strychu rodzinnego domu, w którym notabene przed wojną było kino, znalazłem stare numery niemieckiego pisma „Filmwelt”. Były w nich na przykład piękne fotosy z planu „Gorączki złota”. Całe to „zaplecze ułudy” od razu zawładnęło moją wyobraźnią. Wzorowałem się wtedy na Charliem Chaplinie, ale też Douglasie Fairbanksie, który występował m.in. w westernach. Z nim są związane moje pierwsze fascynacje Dzikim Zachodem. Zacząłem wtedy przygotowywać westernowe akcesoria: pasy z ładownicami, kolty, kamizelki, kapelusze. Szukałem też dyliżansu, bo chciałem nakręcić klasyczną westernową scenę napadu na taki pojazd. Przypomniałem sobie wówczas, że w Bojszowach jest stary landauer [w śląskiej gwarze oszklona kareta]. Jego właściciel Tomek Rogalski to był koniarz pełną gębą. Wykorzystywał konie do prac polowych, ale lubił też popisywać się swoimi umiejętnościami jeździeckimi. Miałem wtedy zaledwie 17 lat, kiedy więc przyszedłem do niego z kolegami, popatrzył na mnie jak na smarkacza, ale powiedział: „Dobra, ale wom koni nie dom, bo jeszcze pieroństwa narobicie, przeca wyście som smarkocze, chyba że jo som pojada”. Kiedy Rogalski pojawił się na planie, ze zdumieniem zobaczyłem, że na głowie ma pszczyński kapelusz z szerokim rondem, flanelową koszulę w kratę, westa, czyli kamizelkę, wysokie skórzane buty i tzw. manszestroki – obcisłe spodnie. Tylko pas z koltami mu przypiąć i gotowe! Ale najbardziej zdziwiła mnie kowbojska chusta na jego szyi. Powiedziałem mu wtedy: „Panie Tomku, ta chusta toście se chyba do szpanu przywiązali”. A on na to: „Nie, synku. Jak jeżdża po polu, pot się ze mnie leje, to tu mom lejce, tu bat, tu wajchy przeciepuje od maszyny – to chustą wycierom pot, a potem ona schnie na plecach, bo jom obracom”. Używał chusty tak jak kowboje na prerii! Zresztą, jak Kazimierz Kutz zobaczył „Człowieka znikąd”, to chwalił: „Wy tam jesteście naturalni, bo Ślązacy w Teksasie nie kupowali koni dla ozdoby, tylko do roboty, po robocie siadali więc na swoje wierzchowce i klechtali jak umieli do saloonu na piwo”.

Nakręcił pan również filmy opowiadające o losach mieszkańców Bojszów w czasie powstań śląskich, które były nie mniej dramatyczne od przeżyć Ślązaków w Teksasie.

Pierwszy film o powstaniu śląskim nakręciłem w 1976 roku. Scenariusz „Ku Polsce” oparłem na wspomnieniach jeszcze żyjących wtedy dwóch weteranów powstań z Bojszów – Konrada Kapiasa i Wiktora Piekorza, którzy przeżyli pogrom w III powstaniu śląskim. Jednak ja skupiłem się w filmie na motywach z I powstania. W 1919 roku Bojszowy były po niemieckiej stronie, ale w oddalonym o kilka kilometrów Oświęcimiu w czerwcu 1919 roku zainstalował się sztab Polskiej Organizacji Wojskowej. Rozkazał on bojszowiakom zdobywać broń ze składu znajdującego się w niemieckim dworze. Oni chętnie to zrobili. Myśleli jednak, że broń zostanie wykorzystana w planowanym powstaniu, więc zgłaszali się z nią do sztabu w Oświęcimiu. Tam ją odbierano i oznajmiano, że jest potrzebna do walki z bolszewikami na wschodniej granicy. Chłopcy się zbuntowali, za co zostali wtrąceni przez Polaków do aresztu. Wtedy doszło do paradoksalnej sytuacji – bojszowiacy byli wyjęci spod prawa zarówno przez niemieckie, jak i polskie władze. Kiedy jednak w sierpniu 1919 roku wybuchło powstanie, stanęli do walki. Zabili czterech grenschutzów [ochotniczy oddział milicji terytorialnej], ale ich dowódca zdołał uciec w kobiecym przebraniu i sprowadził odsiecz. Gdy Niemcy otoczyli wieś, żeby ją spacyfikować, trwało w niej wesele. Ci, którym udało się wyrwać z kotła, ratowali się ucieczką przez Wisłę na polską stronę. O tych wydarzeniach opowiada mój film.

Pokazuje pan równie pogmatwane losy Ślązaków w II wojnie światowej. Czy w tych filmach korzystał pan z doświadczeń frontowych ojca?

Co ciekawe, w życiu mojego ojca miał miejsce iście westernowy epizod. Zanim ojciec trafił do 2 Korpusu gen. Andersa, został wzięty do amerykańskiej niewoli. Schwytali go indiańscy zwiadowcy, którzy zamiast hełmów mieli rytualne przepaski, a w dłoniach dzierżyli noże bowie. Zacznijmy jednak od początku. Ojciec został wcielony do Wehrmachtu, chociaż miał tylko jedno oko. Stracił je jako szesnastolatek przy rąbaniu drewna. Z tego powodu zresztą nie wzięto go do Wojska Polskiego. Nie przeszkadzało to jednak Niemcom w 1940 roku. Kiedy ojciec zameldował werbującemu go oficerowi, że nie widzi na jedno oko, ten mu odpowiedział: „Ty jesteś tutaj najlepiej przygotowany ze wszystkich do wojska – inni muszą przy strzale oko przymykać”.

Długo pana ojciec służył w niemieckiej armii?

W sumie w jej szeregach „zwiedził” 12 krajów. Kiedy stacjonował w Przemyślu, został wybrany na łącznika i często jeździł pociągiem do Warszawy z jednym z oficerów. Opowiadał mi, że podróż zaczynał zawsze w przedziale „Nur für Deutsche”, ale szybko przechodził do polskiego. Tam współpasażerowie niezbyt przychylnie patrzyli na jego mundur. Pewnego razu dość swobodnie opowiadali o kontrabandzie, którą mieli poukrywaną w bagażach i pod ubraniem. Przed samą Warszawą ojciec nagle się odezwał, ku ich konsternacji, po polsku: „Słuchajcie, jak wy to chcecie wszystko przewieźć? Przecie zara będzie żandarmska sztraufa i wszystkich wos przymkną”. Zwrócił się też do siedzącej obok nastolatki: „W tym futerale to chyba mosz granaty, bo na same skrzypki to jest za ciężkie”. Wszyscy zbledli, a tata powiedział: „Jo wom to przeniese”. Żandarmi oczywiście zatrzymali żołnierza obładowanego walizkami. Wtedy ojciec wskazał na swojego dowódcę siedzącego w wagonie i krzyknął: „Przymknijcie mordy, bo to wszystko należy do niego!”. Oficer wyjrzał tylko przez okno i potwierdził: „Ja, ja”. W ten sposób zaczęła się współpraca ojca z polskim podziemiem.

Później trafił do prawdziwego piekła, na front wschodni…

Najpierw był w Sewastopolu, gdzie walki toczyły się w upale dochodzącym do 50 stopni Celsjusza. Kiedy dotarł do Stalingradu, zaczęła się zima i temperatura osiągała minus 50. Ojcu jednak udało się wyrwać ze stalingradzkiego kotła dzięki znajomemu oficerowi, który wypisał mu przepustkę. Razem z pewnym Bawarczykiem jednak zdezerterował i obaj dotarli aż do Rumunii. Tam zostali aresztowani przez SS i postawieni pod ścianą. Szczęśliwy traf chciał, że przejeżdżał tamtędy tenże znajomy oficer z niedobitkami ich oddziału i zaświadczył, że skazańcy nie są dezerterami, tylko żołnierzami wysłanymi na rekonesans. Przecież każdy filmowiec bałby się wymyślić taką historię, by nie zostać posądzony o zbytnią fantazję! Później były Węgry, Czechy i krótki pobyt w domu. W Bojszowach ktoś doniósł do pobliskiego Auschwitz, że po okolicy kręci się dwóch żołnierzy w polowych mundurach ze śladami odmrożeń na twarzach – najprawdopodobniej dezerterzy z frontu wschodniego. Oficer SS, który przyjechał do domu, dał obu alternatywę: albo czapa, albo powrót do macierzystej jednostki do Przemyśla. Stamtąd jednak zimą 1944 roku ojciec niespodziewanie znowu został wysłany na front wschodni, ale ostatecznie trafił z oddziałem na Zachód. I tak broniąc, a raczej udając, że broni Frankfurtu przed Amerykanami, trafił do niewoli.

Po kilku dniach do obozu jenieckiego przyjechali polscy oficerowie i ogłosili, żeby zgłaszali się ci, którzy czują się Polakami. Kilku chłopaków wystąpiło, ale ojciec postanowił poczekać. Dobrze zrobił, bo w nocy Niemcy im wszystkim poderżnęli gardła. Następnym razem polscy werbownicy przyjechali już w ciężarówkach i wtedy ojciec wpisał się na listę chętnych do Wojska Polskiego. Po tym, jak opuścili obóz, wywieziono ich do Marsylii. Jechali stłoczeni w otwartych lorach kolejowych, a Francuzi myśleli, że to jeńcy niemieccy, więc z mostów i wiaduktów lali na nich wrzątek i rozgrzaną smołę. W Marsylii zostali przemundurowani w brytyjskie battle dresy z naszywkami z napisem „Poland” i popłynęli do Neapolu. Stamtąd zawieziono ich do Bari i wcielono do pancernego pułku 2 Korpusu. To było po kampanii włoskiej, więc zaczęli ćwiczyć walkę z… Japończykami, dlatego że wtedy planowano wysłać Polaków na front japoński. Tymczasem wojna się skończyła. W domu na ojca czekali ubecy. Nie dlatego, że służył w Wehrmachcie, lecz u Andersa... Szczęściem zdołał im uciec i przez rok się ukrywał. Na kanwie przeżyć ojca zrobiłem właśnie „Czterech synów ojciec miał” i „Nie wszystko mi wojna zabrała”.

Wykorzystał pan w filmach wiele innych relacji Ślązaków z frontów II wojny światowej. Która najmocniej utkwiła panu w pamięci?

W „Nie wszystko mi wojna zabrała” opowiedziałem historię dwóch bojszowiaków wcielonych do Wehrmachtu, którzy trafili do Lwowa. Tam pewnego dnia stali pod koszarami i palili papierosy. Nagle podeszła do nich młoda kobieta z dzieckiem na rękach i zapytała: „Panowie, wy po polsku mówicie, a jesteście w armii niemieckiej?”. A oni odpowiadają: „My po śląsku se godomy, a ty co, a chej mosz chłopa?”. „Mojego męża Ruscy zabrali”. „A ty tu pod koszary nie łaź, bo będą źle o tobie myśleć”, poradzili jej życzliwie. „Ale ja nie mam swojemu dziecku co dać jeść”. Od tego czasu Ślązacy codziennie przygotowywali jej paczkę żywnościową. Któregoś dnia ich oddział dostał jednak rozkaz wyjazdu na front w głąb Rosji. Jeden z nich podczas walk został ciężko ranny, kolega myślał, że on nie żyje, więc wziął jego nieśmiertelnik, który oddał żonie poległego. Później się z nią ożenił i urodziło im się dziecko. Kiedy nadszedł 1956 rok, Rosjanie zwolnili z niewoli ostatnich jeńców spod Stalingradu. Wtedy okazało się, że kolega jednak przeżył wojnę! I jest w filmie taka scena, kiedy ten ocalały, w zniszczonej kufajce, postarzały w niewoli, wchodzi do swojego domu, a tutaj była żona z jego frontowym kolegą bawią małe dziecko. Popatrzył chwilę i powiedział: „A, to wyście się już pobrali… To my byli ino bezdzietnym małżyństwem, to jo wom nie bede wchodził w paradę” i pojechał do Pszczyny ułożyć sobie życie na nowo. Do miasta przyjechali wtedy repatrianci ze Wschodu. Mężczyzna jakby piorunem rażony stanął na środku drogi, bo w tłumie zobaczył znajomą kobietę ze Lwowa! Ona też go poznała: „To pan, pan nam chleb nosił!”. Okazało się, że jej mąż zginął w rosyjskim łagrze. Mężczyzna zaopiekował się nią i tak, nieoczekiwanie, zdobył nową rodzinę.

Rozmawiał: Piotr Korczyński

autor zdjęć: Piotr Korczyński, arch Józefa Kłyka

dodaj komentarz

komentarze


Sandhurst: końcowe odliczanie
 
Charge of Dragon
Ramię w ramię z aliantami
Wojna w świętym mieście, część druga
Jakie wyzwania czekają wojskową służbę zdrowia?
Morze Czarne pod rakietowym parasolem
Wojna w świętym mieście, epilog
Morska Jednostka Rakietowa w Rumunii
Strażacy ruszają do akcji
W Brukseli o wsparciu dla Ukrainy
Przygotowania czas zacząć
Bezpieczeństwo ważniejsze dla młodych niż rozrywka
Zmiany w dodatkach stażowych
Gen. Kukuła: Trwa przegląd procedur bezpieczeństwa dotyczących szkolenia
Operacja „Synteza”, czyli bomby nad Policami
Tusk i Szmyhal: Mamy wspólne wartości
Sprawa katyńska à la española
Wojna w świętym mieście, część trzecia
Polak kandydatem na stanowisko szefa Komitetu Wojskowego UE
Polscy żołnierze stacjonujący w Libanie są bezpieczni
Kosiniak-Kamysz o zakupach koreańskiego uzbrojenia
Barwy walki
Głos z katyńskich mogił
Active shooter, czyli warsztaty w WCKMed
NATO na północnym szlaku
Rozpoznać, strzelić, zniknąć
Święto stołecznego garnizonu
Donald Tusk: Więcej akcji a mniej słów w sprawie bezpieczeństwa Europy
NATO zwiększy pomoc dla Ukrainy
Systemy obrony powietrznej dla Ukrainy
Wojskowy bój o medale w czterech dyscyplinach
Żołnierze-sportowcy CWZS-u z medalami w trzech broniach
Więcej pieniędzy dla żołnierzy TSW
Kolejne FlyEle dla wojska
Strategiczna rywalizacja. Związek Sowiecki/ Rosja a NATO
Szarża „Dragona”
Żołnierze ewakuują Polaków rannych w Gruzji
NATO on Northern Track
Czerwone maki: Monte Cassino na dużym ekranie
Na straży wschodniej flanki NATO
25 lat w NATO – serwis specjalny
Kadisz za bohaterów
W Italii, za wolność waszą i naszą
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Koreańska firma planuje inwestycje w Polsce
W Rumunii powstanie największa europejska baza NATO
Znamy zwycięzców „EkstraKLASY Wojskowej”
Wojna na detale
Lekkoatleci udanie zainaugurowali sezon
Wojna w Ukrainie oczami medyków
Przełajowcy z Czarnej Dywizji najlepsi w crossie
Aleksandra Mirosław – znów była najszybsza!
SOR w Legionowie
Front przy biurku
Zachować właściwą kolejność działań
Gunner, nie runner
Szpej na miarę potrzeb
Puchar księżniczki Zofii dla żeglarza CWZS-u

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO