Był cenionym w Poznaniu lekarzem i naukowcem. We wrześniu 1939 ratował rannych żołnierzy w szpitalu polowym koło Żychlina. W czasie wojny stał się bohaterem konspiracji. I jednocześnie postacią tragiczną. Miał stworzyć komórkę, która m.in. zabijała wrogów za pomocą trucizn. Złapany przez Niemców, po brutalnym śledztwie, dr Franciszek Witaszek skończył na szubienicy.
Nadzwyczajny walny zjazd Związku Lekarzy Państwa Polskiego w Poznaniu. Uczestnicy zjazdu. Za stołem prezydialnym widoczni: dr Czarnecki z Warszawy, dr Niepołomski, członek Zarządu Głównego dr Tadeusz Alkiewicz (3. z lewej), dr Witaszek, dr Nowak.
Stanisław Witkowski wychylił głowę zza kotary oddzielającej zaplecze od sali i zamarł. Przy stoliku siedziało ośmiu Niemców. A przecież kilka dni temu dostali z centrali informację, że w Poznaniu zatrzyma się pięciu wysoko postawionych oficerów Abwehry. Pięciu! Aby przygotować akcję, trzeba ich było namierzyć, śledzić, ustalić, które lokale odwiedzą. Niemcy pojawili się w kawiarni, gdzie pracował, tyle że w towarzystwie trzech cywilów. Tymczasem trującego specyfiku wystarczy na pięć filiżanek kawy. Co robić?
Witkowski cofa się na zaplecze i rzuca kilka słów do Hieronima Schepke. Po chwili już wiedzą. Zlewają kawę z filiżanek do dzbanka, do środka wsypują zawartość pięciu ampułek. Witkowski niesie dzban do stolika. Obserwuje go niemiecki właściciel lokalu. Chwilę później wrzeszczy na swoich kelnerów: „Kawę podaje się u nas w filiżankach, a nie w dzbanku! Żeby mi się to więcej nie powtórzyło!”. Polacy karnie spuszczają głowy, mogą jednak głęboko odetchnąć. Zadanie wykonane.
Doktor Franciszek Witaszek siedzi w milczeniu nad płachtą nazistowskiej gazety „Völkischer Beobachter”. Krzątająca się po niewielkim mieszkanku żona dostrzega, że Witaszek ogląda nekrologi niemieckich żołnierzy, którzy polegli na froncie wschodnim.
– Po co ci to? – pyta.
– Widzisz – odpowiada cicho Witaszek. – Ja teraz jestem żołnierzem i wykonuję rozkazy przełożonych. A ci Niemcy… Oni nie zginęli na froncie. Wieźli ze sobą zarazki tyfusu, które im w Poznaniu wsypano do posiłku…
Czy tak było w istocie? Mogą o tym zaświadczyć pożółkłe dokumenty zgromadzone przez IPN. O akcji trucia Niemców w jednej z kawiarni opowiada Czesław Szymański, ps. „Mściciel”, który – jak sam wyjaśnia – przyjechał do Poznania z Generalnego Gubernatorstwa jako łącznik polskiego podziemia (istnieje też wersja przypisująca akcję Witkowskiemu i Pawłowi Bronikowskiemu). Wzmianka o Witaszku i nekrologach znajduje się w zeznaniach jego żony Haliny. Złożyła je podczas śledztwa prowadzonego w połowie lat 80. ubiegłego wieku przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich (OKBZH). Jednak w historii specjalnej komórki, którą poznański lekarz kierował w ramach Związku Odwetu, nadal jest wiele białych plam.
Konspiracja w konspiracji
Franciszek Witaszek przyszedł na świat we wrześniu 1908 roku. Właśnie minęła 108. rocznica jego urodzin. Był synem kupca z wielkopolskiego Śmigla. W wieku 23 lat ukończył medycynę na Uniwersytecie Poznańskim, a rok później doktoryzował się. Pracował naukowo, miał na koncie kilka patentów, a jednocześnie dał się poznać jako rzutki przedsiębiorca. W 1936 roku był jednym z założycieli firmy Serovac Poznański, która wytwarzała surowice i szczepionki. Wkrótce też wszedł do spółki założycielskiej i został dyrektorem przedsiębiorstwa Catgut Polski. Specjalizowało się ono w produkcji nici i strun chirurgicznych. Witaszek ożenił się, rodziły mu się kolejne córki. Wraz z rodziną mieszkał w przestronnym domu na poznańskim Grunwaldzie. Wydawało się, że ma wszystko.
Wojna sprawiła, że jego życie rozsypało się niczym domek z kart. Witaszek chciał walczyć, otrzymał jednak kategorię „D”, która oznaczała brak przydziału. W czasie kampanii wrześniowej opiekował się szpitalem polowym w okolicach Żychlina. Po kapitulacji wrócił do Poznania. Niemcy wyrzucili jego rodzinę z zajmowanego dotąd domu. Odtąd wraz z żoną i czwórką maleńkich dzieci (piąte urodziło się w 1942 roku) gnieździł się w maleńkim mieszkaniu przy Rynku Łazarskim. Wkrótce dostał pozwolenie na prowadzenie praktyki lekarskiej. Początkowo Polaków leczył za darmo. Ale nie chciał na tym poprzestać. Szybko zaangażował się w konspirację.
– Jesienią 1939 roku nawiązał kontakt z por. Czesławem Surmą, który jeszcze przed wojną został przeszkolony do prowadzenia dywersji pozafrontowej – wyjaśnia Aleksandra Pietrowicz z poznańskiego Instytutu Pamięci Narodowej. Ówczesne dowództwo polskiej armii liczyło się z tym, że w pewnym momencie obronę trzeba będzie prowadzić na linii Wisły. Zakonspirowani żołnierze na ziemiach zachodnich mieli uprzykrzać Niemcom życie, na przykład wysadzać w powietrze wojskowe transporty. – Surma próbował odtworzyć dywersyjną siatkę. Wiosną 1940 roku jego ludzie zaczęli działać w ramach Związku Walki Zbrojnej, a konkretnie Związku Odwetu – tłumaczy Pietrowicz. – Był to rodzaj konspiracji w konspiracji. Podczas gdy ZWZ przede wszystkim przygotowywał się do ogólnonarodowego powstania, ZO miał prowadzić walkę już – dodaje. Walka ta jednak, co podkreślał płk Stefan Rowecki, komendant ZWZ, nie mogła narażać ludności cywilnej na represje.
Tymczasem w Wielkopolsce zadanie konspiratorów było wyjątkowo trudne. W odróżnieniu od Generalnego Gubernatorstwa, region nie miał statusu ziem okupowanych. Jesienią 1939 roku został po prostu wcielony do III Rzeszy. Polacy z dnia na dzień stali się elementem wysoce niepożądanym. Wkrótce rozpoczęły się ostre represje i pierwsze wysiedlenia mieszkańców do Generalnego Gubernatorstwa właśnie. – Namiestnik nowo utworzonego Kraju Warty Arthur Greiser nie ukrywał, że ludność polska docelowo ma z tych ziem zniknąć. Część z nich chwilowo tylko potrzebna była do pracy – podkreśla Pietrowicz. Konspirację dodatkowo komplikował fakt, że w Wielkopolsce nawet przed wojną mieszkało sporo Niemców, teraz przeważnie sympatyzujących z nową władzą.
I w takich właśnie warunkach dr Witaszek dostał od zwierzchników polecenie, by stworzyć oddział dywersji sanitarnej i pokierować nim.
Kawa od panny Soni
Monika Surma nie mówiła nic o strachu. O sercu, które tłukło się w piersi, o płytkim oddechu, o pocących się dłoniach. Być może miała poczucie, że w jej wędrówkach przez miasto nie było niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenia Niemców. Możliwe też, że w pewnym momencie lęk został stłumiony przez rutynę. A może po prostu suchy język protokołu przesłuchania nie jest w stanie oddać tak wielkich emocji. – W 1940 roku zaszła potrzeba zorganizowania w Poznaniu laboratorium. Laboratorium to prowadzić miał dr Witaszek, znajomy mjr. Łukowicza (…). Ja do tego laboratorium, które mieściło się przy ulicy Zamkowej, nosiłam w wiadrze podroby zwierzęce, które przykryte były drugą warstwą stróżyn od kartofli – zeznawała żona por. Surmy przed prokuratorem OKBZH. Gdyby do wiadra zajrzał jakiś niemiecki żołnierz, miała mówić, że niesie resztki dla królików. W rzeczywistości kawałki mięsa służyły do hodowli bakterii. 70-letnią Monikę Surmę podczas przesłuchania zawiodła pamięć. Przy ulicy Zamkowej mieściło się nie laboratorium, a gabinet Witaszka. Reszta się jednak zgadzała.
Jak wspominał nieżyjący już Marian Woźniak, autor książki „Polska Konspiracja Wojskowa w Wielkopolsce 1939-1945”, zorganizowana przez Witaszka komórka dzieliła się na trzy zasadnicze działy: medyczno-sanitarny, bakteriologiczny i badawczo-produkcyjny. Integralną jej częścią była sieć laboratoriów. Pierwsze mieściło się w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Piekary. – Prowadziło badania chemiczne i produkowało specyfiki do skażania pasz i żywności – wylicza Woźniak. Kolejne laboratorium zorganizowane zostało przy ulicy Kwiatowej, w łazience należącej do mieszkania rodziny Górznych. – Pracowali tu na stałe dr Franciszek Witaszek, Sonia Górzna, Henryk Rakowski, dr Henryk Günther, Czesław Walczak. Laboratorium produkowało preparaty trujące o podłożu bakteryjnym i chemicznym – wyjaśnia Woźniak. Stworzone przez konspiratorów bomby z opóźnionym zapłonem były umieszczane w pociągach, które transportowały sprzęt i zaopatrzenie dla armii. Spiskowcy rozrzucali na drogach specjalne gwoździe-żabki przebijające opony wojskowych ciężarówek, do ich silników wtłaczali substancje wywołujące korozję, mieli też truć niemieckie konie. – Taki sposób działania minimalizował ryzyko odwetu na ludności cywilnej. Eksplozje w wagonach następowały na przykład gdzieś w głębi okupowanego kraju, konie padały po pewnym czasie. Trudno to było powiązać z Poznaniem. Poza tym często wszelkie usterki, pożary, wybuchy mogły uchodzić za wypadek – tłumaczy Pietrowicz. Na tym jednak nie koniec. Woźniak pisze: „Stosunkowo obszerne są dane dotyczące organizacji i działania patroli likwidacyjnych”. Mieli w nich działać choćby kelnerzy dosypujący truciznę do kawy i posiłków niemieckich oficerów bądź pracowników cywilnej administracji szczególnie wrogich Polakom.
W dokumentach z powojennego śledztwa można znaleźć mnóstwo zeznań, które mogłyby na to wskazywać. Monika Surma: „Do grupy męża należało m.in. dwóch kelnerów Schepke i zdaje się Schröder, względnie Schlegel. Mąż dostarczał im za moim pośrednictwem trucizny w maleńkich paczkach (…). Pamiętam, że proszki te można było jedynie wsypać do kawy. Nie można ich było użyć do wody, bowiem się pieniły”. Czesław Gottschalk: „Doktor Witaszek wciągnął mnie do swojej grupy, która liczyła około 62 osób. Z rozmów z nim prowadzonych dowiedziałem się, że zamierzał on zorganizować w Poznaniu dywersję, która miała polegać na likwidowaniu władz okupacyjnych i niszczeniu materiału wojennego”. Faustyna Sułowska, która przed wojną pracowała z Witaszkiem, a po wkroczeniu nazistów została zatrudniona w Niemieckiej Przychodni Przeciwgruźliczej: „Wspominał (Witaszek – przyp. red.), że posiada całą grupę młodych ludzi, którzy pracują jako kelnerzy w niemieckich lokalach i oni w tych lokalach wsypują złe szczepionki tyfusowe do płynów podanych Niemcom”. Janusz Witkowski, syn jednego z kelnerów zeznał, że często chodził na Kwiatową po paczuszki do „panny Soni”. Miały zawierać kawę, którą ojciec skwapliwie chował w biurku. Chłopak dorobił jednak klucz i którejś nocy tam zajrzał. Znalazł tam liczne „kartoniki i buteleczki z jakąś zawartością”. „Bywało również tak – dodawał – że wracając wieczorem z mamą z cyrku, zanosiłem ojcu do lokalu „Esplenada” jakąś paczuszkę. Mama mi mówiła, że to jest kolacja dla ojca. Według mej oceny to nie była żadna kolacja dla ojca, ponieważ ojciec otrzymywał kolację w lokalu. Były to raczej paczuszki z trucizną”. Witold Ferchmin, magister chemii zatrudniony w przedsiębiorstwie Akwawit, który Witaszka poznał przed wojną w Akademickim Kole Harcerskim: „Członkowie jego grupy przy wykonywaniu wyroków śmierci na Niemcach – szczególnie wrogich Polakom – stosowali środki trujące działające z kilkudniowym opóźnieniem (…). Na prośbę Witaszka dostarczałem mu kilkakrotnie niezbędne mu chemikalia, m.in. azotan urynalu”.
Opowieść z lukami
Nazwiska osób, na których grupa Witaszka miała wykonać wyroki śmierci, podaje Karol Ner w fabularyzowanym reportażu „Ogień w ampułkach”. Znaleźli się wśród nich choćby Johannes Meermann, niemiecki bankowiec winny śmierci kilku zatrudnionych u niego Polaków, a także Robert Gunsch, rzeczoznawca pracujący na rzecz władz Kraju Warty. Karol Ner to pseudonim. Kryje się pod nim poznański dziennikarz Henryk Tycner. W latach 50. XX wieku odbył on kilka rozmów z Marianem Schleglem, kelnerem z grupy Witaszka, któremu udało się zbiec z niemieckiej katowni. Schlegel swoimi wspomnieniami dzielił się raczej niechętnie. Jak tłumaczyła jego żona, nosił się z zamiarem ich spisania, ale ostatecznie tego nie zrobił. Zmarł na początku lat 60.
Tymczasem najbardziej rozpowszechnioną wersję o grupie Witaszka przez długie lata kwestionowała jedna z jego córek, nieżyjąca już Mariola Witaszek-Malinowska. – To robienie mordercy z kogoś, kto się nie może bronić – mówiła o swoim ojcu dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” Piotrowi Bojarskiemu. Powoływała się przy tym na zeznania kliku żołnierzy ZWZ, przechowywane w londyńskim Instytucie Sikorskiego. Według nich, w Poznaniu nie produkowano trucizn i nie wykorzystywano ich do likwidacji konfidentów. Córka Witaszka wspominała też rozmowę z pomywaczką w jednej z poznańskich kawiarni. Kobieta ta twierdziła, że kontrola Niemców była tak restrykcyjna, iż kelnerzy nie daliby rady dosypywać do posiłków żadnych swoich specyfików. I wreszcie argument ostatni: rzekome zeznanie, które złożył w więzieniu Witaszek. Chcąc zakpić z Niemców (a może doprowadzić do wstrzymania bestialskich tortur) przyznał, że do trucia ich towarzyszy używał lycopodium. Tyle że środek ten jest zupełnie niegroźny. Dodaje się go do opakowań z pastylkami, by te się nie kleiły. Problem w tym, że badający sprawę naukowcy takiego dokumentu nigdy nie widzieli.
Prokurator, który prowadził śledztwo w sprawie śmierci Witaszka, nie miał wątpliwości, że grupa toczyła walkę bakteriologiczną. I że obejmowała ona likwidację niemieckich żołnierzy i konfidentów. Do podobnych wniosków doszła Magdalena Sierocińska z IPN w Poznaniu, która w 2004 roku sporządziła ekspertyzę w tej sprawie. Jak jednak przyznaje Alina Pietrowicz, historycy do dziś dysponują niepełną dokumentacją. – Ocalało na przykład trochę dokumentów Gestapo, choćby raporty sporządzane co dekadę. Mamy też niemieckie ekspertyzy materiałów zabezpieczonych w momencie aresztowania („Jako szczególny wynik okazuje się ustalenie żyjących bakterii tyfusu we flaszkach pochodzących od dr Günthera” – pisał prof. Ponsold, dyrektor Instytutu dla Medycyny Sądowej i Kryminalistyki – przyp. red.). Są zeznania z powojennego śledztwa. Niestety, nie zachowały się protokoły z przesłuchań „witaszkowców”. A przynajmniej nikt do nich nie dotarł. Poza tym niemal wszyscy członkowie grupy zginęli w poznańskim Forcie VII – wylicza Pietrowicz.
Tak więc szczegółów działalności „witaszkowców” nie sposób ustalić ze stuprocentową pewnością.
Rozterki bohatera
Grupa Witaszka działała dwa lata. Została rozbita wiosną 1942 roku. Jako pierwszy wpadł por. Tadeusz Jankowski. Witaszka Niemcy zatrzymali 24 kwietnia w gabinecie przy Wrocławskiej. W sumie do siedziby Gestapo w Domu Żołnierza, a potem do cel w osławionym Forcie VII trafiło kilkadziesiąt osób. Zostali poddani brutalnemu śledztwu. W pewnym momencie Niemcy zaproponowali Witaszkowi i Güntherowi: „przejdźcie na naszą stronę”. Ci odmówili. Ostatnią próbę ich ocalenia podjęła Armia Krajowa, która chciała… przekupić nazistów. Bezskutecznie. Wreszcie sąd doraźny wydał wyroki śmierci na 30 uczestników konspiracji. 8 stycznia 1943 zostali powieszeni w Forcie VII. Po egzekucji Niemcy przewieźli ciała Witaszka, Günthera, Sonii Górznej i Haliny Siekierskiej do gmachu medycyny sądowej. Za pomocą gilotyny odcięli im głowy, po czym włożyli je do słoi z formaliną. Na pojemniku z głową Witaszka umieścili napis: „Głowa inteligentnego polskiego masowego mordercy”.
Represjom zostały też poddane rodziny konspiratorów. Żona Witaszka trafiła do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Pod koniec wojny została wywieziona do Ravensbrück. Udało jej się stamtąd uciec. W tym czasie trojgiem jej dzieci opiekowała się rodzina. Dwie najmłodsze córki naziści przeznaczyli do germanizacji. Dziewczynki trafiły w głąb Rzeszy do niemieckich rodzin. Matka odzyskała je dopiero po wojnie. Nie mówiły ani słowa po polsku.
Po wojnie Halina Witaszek została też wezwana do Zakładu Medycyny Sądowej. Pracownicy pokazali jej słój z głową. Rozpoznała męża.
Alina Pietrowicz: – Ponoć Witaszek długo wahał się, czy angażować się w badania nad truciznami. Miał go przekonać dopiero biskup Walenty Dymek. Ale Witaszek nigdy nie godził się na to, by stosować broń bakteriologiczną na dużą skalę, bo mogliby ucierpieć cywile. Podobno do końca życia czuł wyrzuty sumienia związane ze swoją działalnością.
Marian Woźniak: – Zarówno źródła niemieckie, jak też fragmentaryczne materiały Komendy Głównej Armii Krajowej wskazują, że walka prowadzona przez poznański Związek Odwetu miała szeroki zakres. Zawsze jednak była wymierzona w konkretny cel, zgodna z etyką, mieszcząca się w ramach odwetu za niemieckie zbrodnie.
autor zdjęć: Narodowe Archiwum Cyfrowe
komentarze