LIDERZY Z SIERRY NEVADY

Na ten kurs zgłaszają się ochotnicy, ale niezaliczenie go oznacza zakończenie służby wojskowej.

Żołnierze rozpoczynają podejście na lodowiec. Mount Shasta w paśmie Sierra Nevada w Kalifornii ma ponad 4 tysiące metrów. To ostatnie zadanie, jakie postawili przed nimi instruktorzy. Za nimi dwa miesiące intensywnej pracy. Nie mogą się więc poddać. Jeden z żołnierzy, porucznik Nelson, zapomniał raków. Instruktorzy są bezwzględni i chociaż mają zapasowe wyposażenie, chłopak zostaje usunięty z kursu, a należał do najlepszych. Polacy chcą mu oddać swój sprzęt, ale na to nie pozwalają przepisy. Nelson, weteran wielu misji, odchodzi. Reszta walczy dalej.

Zdradzieckie szczeliny

Kilka dni spędzili na wysokości 3 tysięcy metrów. Rozbili namioty, zdobyli aklimatyzację, a następnie uczyli się chodzić po lodzie, doskonalili asekurację i trenowali skoki do kilkudziesięciometrowych szczelin. Teraz czas na ostatni sprawdzian. Jest druga w nocy. Dla bezpieczeństwa wiążą się linami w czteroosobowe zespoły. Jeśli ktoś się poślizgnie, jest szansa, że któryś z kolegów pomoże mu wyhamować. A jeśli upadku nie uda się powstrzymać w kilka sekund, to prawdopodobnie cała czwórka spadnie z dużej wysokości i się zabije.

 

Lodowiec jest potężny. Pod powierzchnią lodu znajdują się zdradzieckie szczeliny, w które można wpaść. Dlatego idą w nocy, kiedy mosty śnieżne są porządnie zmrożone. W dzień przejście tą drogą mogłoby się skończyć tragicznie. Temperatura powietrza wynosi około minus 5 stopni, ale ze względu na silny wiatr odczuwalny chłód sięga minus 15. Mijają cztery godziny. Wstaje słońce, robi się cieplej, a przez to niebezpieczniej. Podejście jest strome. Do pokonania zostaje im jedynie 200 metrów. Nie mogą przejść tego odcinka od razu, robią aż cztery przystanki. Raki, uprząż, czekan, kask, latarki, plecaki wydają się cięższe niż zwykle. Niektórych boli głowa, powietrze jest rzadsze i ciężko się oddycha.

Udało się, krótka chwila radości. Kilka zdjęć i w dół, czasu nie ma za dużo. Niedługo lód zacznie topnieć. Zmęczenie daje o sobie znać. Zdarzają się potknięcia, niewiele brakuje do upadku. Na szczęście lód ustąpił, a w śniegu łatwiej hamować. Do namiotów docierają po 11. Zasypiają na kilkanaście godzin.

Kalifornijski wycisk

W elitarnym kursie dla liderów górskich w Kalifornii wzięło udział ponad pięćdziesięciu śmiałków – żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej i pięciu obcokrajowców: Polacy, Singapurczycy i Kirgiz. Nas reprezentowali specjaliści od wspinaczki z Wojsk Specjalnych (kapitan Andrzej Gilarok) i 21 Brygady Strzelców Podhalańskich (podporucznik Tomasz Szulc).

Mountain Warfare Training Center w Bridgeport w górach Sierra Nevada to miejsce od lat chętnie odwiedzane przez amerykańskich żołnierzy. Ćwiczą tam między innymi pododdziały przygotowujące się do misji w Afganistanie. Ośrodek położony jest w wysokich górach, dzięki czemu w warunkach zbliżonych do tych na misjach chcą tam doskonalić umiejętności zarówno komandosi, snajperzy, piechota, jak piloci czy łącznościowcy.

Amerykanie w Bridgeport prowadzą także szkolenia dla liderów górskich. Organizowane są dwie edycje kursu: zimowa i letnia. Ta pierwsza nastawiona jest głównie na bytowanie i przetrwanie w niskich temperaturach (w takim szkoleniu zimowym w 2011 roku uczestniczyło dwóch polskich żołnierzy Wojsk Specjalnych). Letnia natomiast to zajęcia ze wspinaczki górskiej.

Poziom szkolenia jest bardzo wysoki. Choć na kurs zgłaszają się ochotnicy, niezaliczenie programu równa się z zakończeniem służby wojskowej. Zasada ta nie dotyczyła co prawda polskich żołnierzy, ale amerykańscy marines mieli wiele do stracenia. Do Bridgeport zgłosiło się 48 żołnierzy z piechoty morskiej, głównie oficerów młodszych lub podoficerów po kilku misjach w Iraku i Afganistanie. Niestety, nie wszyscy ukończyli kurs. Kolejnego kontraktu nie podpisze aż kilkunastu Amerykanów, którzy przecenili swoje możliwości.

Panowie życia i śmierci

Polacy dołączyli do amerykańskich żołnierzy po intensywnym dwumiesięcznym kursie języka angielskiego w Teksasie. Gdy przyjechali do wojskowego ośrodka szkolenia w Bridgeport w górach Sierra Nevada, nie spodziewali się, jak bardzo Amerykanie dadzą im w kość. Tuż po przyjeździe czekał ich egzamin ze sprawności fizycznej, który odbywał się na wysokości 2,5 tysiąca metrów nad poziomem morza.

O amerykańskich instruktorach uczestnicy szkolenia mówili: „panowie życia i śmierci”. To oni decydowali o tym, kto je ukończy, a kto wcześniej będzie musiał wrócić do domu. Zasady były jasne od początku: nie zaliczasz jednego z egzaminów, masz problemy z dyscypliną – odpadasz.

„To było dla nas najtrudniejsze”, opowiada jeden z Polaków. „Nie rozumieliśmy, dlaczego tak łatwo pozbywają się doświadczonych w misjach żołnierzy. Nie mieli skrupułów”. Instruktorzy swoich podopiecznych trzymali na dystans, testowali ich wytrzymałość psychiczną i fizyczną.

„My w Europie mamy trochę inne zasady szkolenia górskiego, inną metodykę, budujemy nieco inne systemy linowe. Próbowałem coś im pokazać, ale nie byli tym zainteresowani”, opowiada kapitan Andrzej Gilarok. Choć ma dopiero 33 lata, był na kursie najstarszy. W Dowództwie Wojsk Specjalnych zajmuje się planowaniem i koordynacją szkolenia WS w górach.

Zajęcia trwały po 12–14 godzin dziennie. Zawsze o piątej rano zaczynały się od dwugodzinnego marszu albo biegu. Każdy uczestnik nosił z sobą w plecaku 30–40 kilogramów wyposażenia, które było określone regulaminem: żołnierze musieli dźwigać na przykład namioty, zimowy sprzęt biwakowy i sześciusetstronicowy podręcznik kursu.

„Zakwaterowani byliśmy w hangarze”, opisuje oficer z DWS. „Łóżka ustawione były jedno obok drugiego. Przeważnie spaliśmy jednak w terenie. A w ciągu dwóch miesięcy dostaliśmy zaledwie dwie niedziele wolnego”.

Instruktorzy zarzucali uczestników teorią – informacjami z wielu dziedzin, między innymi z meteorologii i glacjologii. Teorii towarzyszyła praktyka: pokazywali, jak budować systemy linowe czy robić węzły. Każdy system demonstrowali tylko jeden raz. Później był czas na samokształcenie. Nie można było go zmarnować, ponieważ następnego dnia odbywał się egzamin.

Podporucznik Tomasz Szulc, na co dzień dowódca plutonu w 22 Karpackim Batalionie Piechoty Górskiej w Kłodzku, opowiada: „Często mieliśmy dwa sprawdziany dzienne: teoretyczny i praktyczny. Niezaliczenie jednego podstawowego węzła równoznaczne było z wyrzuceniem z kursu. Wszystko odbywało się na czas”.

Presja była ogromna, więc żołnierze po skończonych o godzinie dziewiętnastej zajęciach znów szli na trening. Uczyli się po nocach, a na stołówkę i do toalety chodzili z kawałkiem liny – bo każda okazja do ćwiczeń była dobra. Wyjątek stanowili specjalsi z Singapuru. Po kolacji kładli się do łóżek, zawiązywali oczy i wizualizowali poznane techniki. Następnego dnia egzamin zdawali śpiewająco.

Uczestnictwo w kursie było dobrowolne. Żołnierze, którzy chcieli wziąć udział w szkoleniu, musieli podpisać dokumenty, że robią to na własne ryzyko. Gdyby doszło do jakiegoś wypadku, nie przysługiwało im żadne dodatkowe odszkodowanie. Na ubiegłorocznym kursie jeden z żołnierzy połamał obie nogi. Istniało ryzyko, że z tego powodu w ogóle nie wróci do służby. Tegoroczne lato było łaskawsze. Były jedynie omdlenia, choroba wysokościowa, skręcenia i zwichnięcia nóg oraz bolesne otarcia rąk.

Nocą na skały

Ćwiczyli w czterdziestostopniowym upale, spali w krzakach, na półkach skalnych i lodowcu. Podczas trzydniowych ćwiczeń taktycznych podsumowujących szkolenie spadł deszcz i rozpętała się burza. Nie zważając na okoliczności, przechodzili przez spaloną piorunami grań. Instruktorzy szykowali dla nich nie lada wyzwania. Żołnierze musieli wspinać się po pionowych wysokich skałach w ciemności, bez użycia latarek. Już trzeciego dniu kursu w dość oryginalny sposób sprawdzali, czy podczas wspinaczki poprawnie założyli punkty asekuracyjne – musieli odbić się od ściany i skoczyć około 6 metrów w dół. Nikt nie odmówił, chociaż wszyscy bali się konsekwencji. Polacy u boku marines uczyli się, jak budować mosty wiszące, systemy poręczowania, ćwiczyli wyciąganie poszkodowanych, przygotowywanie rannych do ewakuacji. Liczyły się czas i precyzja wykonania – w ciągu 18 minut należało zbudować most z jednej liny, a następnie w takim samym czasie go rozebrać. Zajęcia przygotowywały do działań bojowych. Liderzy dowiedzieli się między innymi, jak przygotować przejście przez pionową ścianę czy szczeliny z pełnym wyposażeniem, czyli w kamizelce, z bronią i amunicją.

„Tych technik nie stosuje się w sytuacji zagrożenia bojowego, ostrzału i tym podobnych. Na to potrzeba dokładności i skupienia. Uczyliśmy się tego wszystkiego po to, by na miejscu w Polsce przygotować do takiej pracy kolejnych liderów i instruktorów górskich”, opowiada kapitan Gilarok. Zadaniem liderów górskich jest jednak przede wszystkim wspieranie i doradzanie dowódcy batalionu lub grupy specjalnej, jak właściwie planować i skutecznie prowadzić działania bojowe w górach.

Po co żołnierzom z Formozy albo z Lublińca szkolenie Górskie?

W szyscy żołnierze muszą być wszechstronnie przygotowani na wypadek zmiany środowiska, w którym przyjdzie im walczyć. Specyfika jednostek specjalnych wymaga, aby każdy komandos bezbłędnie operował technikami linowymi, które są niezbędne na przykład podczas zdobywania statków, budynków czy wykorzystywania śmigłowców. Działania
w górach to także odrębna taktyka prowadzenia ognia, przygotowania broni i wyposażenia. To większe wymagania związane z ewakuacją czy zaopatrywaniem walczących pododdziałów. Dlatego w Dowództwie Wojsk Specjalnych od dwóch lat działa program szkolenia instruktorów górskich. W Polsce szkolenie górskie specjalsów odbywa się
w Tatrach we współpracy z instruktorami z Polskiego Zwiazku Aplinizmu i TOPR. Nierzadko specjalsi jeżdżą we francuskie i szwajcarskie Alpy oraz na Kaukaz.

„Mimo że w Polsce zajmuję się tym na co dzień, dużo się nauczyłem. Amerykanie mają inną metodykę, nieco odmienne rozwiązania, ale kilka nowych pomysłów na pewno wprowadzę do zajęć ze swoimi żołnierzami”, twierdzi podporucznik Szulc. „Będziemy więcej biegać po górach, maszerować i pokażę im nowe techniki związane ze wspinaczką”.

Podczas kursu nie było miejsca na koleżeństwo i przyjaźnie. Początek zgrupowania był ogromnie stresujący, a presja psychiczna przy zaliczaniu kolejnych etapów ogromna. Dopiero w ostatnich dniach żołnierzom udało się lepiej poznać.

„Mimo wszystko nie brakowało zabawnych sytuacji”, opowiada kapitan Gilarok. „Zawsze podczas marszu startowałem jako ostatni. Kiedy wyprzedzałem na trasie kolegów, byli źli. Byłem najstarszy, a oni to przecież marines, a wśród nich elita – snajperzy. Wyprzedzałem ich z uśmiechem na ustach, nuciłem przy tym polskie piosenki”. 

Magdalena Kowalska-Sendek

autor zdjęć: Arch. Andrzeja Gilaroka





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO