JESTEŚMY Z GROM-U

Kim są żołnierze, którzy tworzą GROM? Jak wspominają selekcję, najważniejsze operacje, legendarnych dowódców?

 

Ludzie, którzy tworzą tę jednostkę, są wyjątkowi. Zapytałyśmy byłych i obecnych żołnierzy GROM-u o najważniejszy dla nich moment służby. Dla jednych było to poznanie gen. Sławomira Petelickiego, dla innych operacja uwolnienia zakładników, którą przeprowadzili w Afganistanie. Wszyscy nasi rozmówcy podkreślali, że za bramą tej jednostki zaczyna się świat, który jest spełnieniem ich wyobrażeń o służbie wojskowej.

 

„Dobek”: zakładnicy talibów

Podczas trzech zmian na misji uczestniczyłem w kilkudziesięciu operacjach bojowych. To jedna z nich.

Jest rok 2012. Afganistan. XII zmiana PKW. Mieliśmy przed sobą niezwykle skomplikowaną operację – uwolnienie zakładników, którzy byli przetrzymywani w dwóch różnych budynkach w jednym z dystryktów Ghazni. Byli to mieszkańcy tego dystryktu, którzy działali przeciwko talibom. Liczył się czas, bo dostaliśmy informację, że przetrzymywani mają być straceni w ciągu kilku godzin. Chcieliśmy uderzyć w jednym momencie, aby zminimalizować ryzyko niepowodzenia akcji. Utrudnieniem było to, że talibowie wciąż zmieniali miejsce pobytu zakładników, więc nasze plany na bieżąco korygowaliśmy. Zbudowaliśmy makiety budynków, tak by każdy z operatorów wiedział dokładnie, gdzie jest jego strefa odpowiedzialności, jak ma się w niej poruszać, jak rozpoznawać obiekty. Gdy dostaliśmy rozkaz do rozpoczęcia operacji, każdy z nas czuł strach. Ale to jest taki niepokój, który pomaga w podejmowaniu właściwych decyzji, takich, dzięki którym nie narażamy życia zakładników, kolegów i własnego – właśnie w tej kolejności. Ten strach dominuje do momentu wejścia na pokład śmigłowca czy wojskowego pojazdu. Już za bramą bazy jesteśmy skoncentrowani na wykonaniu zadania i nie ma żadnych zbędnych myśli.

Operację uwolnienia zakładników udało się wykonać bez żadnego wystrzału. Wszystko poszło zgodnie z planem. Pod osłoną nocy zaskoczyliśmy terrorystów całkowicie. Czy mogło coś nam przeszkodzić? Jeden z talibów był tak wystraszony, że schował się w sadzie przy zabudowaniach. Miał przy sobie kałasznikowa, ale stres nie pozwolił mu oddać strzału… Gdyby miał więcej odwagi, mógłby spowolnić nasze działania.

Operacja trwała około 4,5 godziny i zakończyła się dużym sukcesem. Uwolniliśmy zakładników. Niezwykle wzruszający był moment chwilę po tym. Niektórzy z nich byli w złym stanie fizycznym, a jednak znaleźli w sobie energię, by, dosłownie, uwiesić się nam na szyi z wdzięczności za uratowanie życia. Byli przekonani, że dzielą ich dni lub godziny od śmierci.

 

Jacek Kowalik: wspomnienie dowódcy

Byłem w Bieszczadach na selekcji. Podczas końcowego etapu biegliśmy ponad 50 km z 17-kilogramowym obciążeniem. Nie wiedzieliśmy, że to ostatni dzień zmagań. Nie wiedzieliśmy też, że został nam wyznaczony limit czasowy biegu. Pokonałem trasę i od razu wpadłem do autokaru. Zobaczyłem tam oficera, jak się później okazało, płk. Sławomira Petelickiego. Uścisnął mi dłoń i powiedział: „Witam w GROM-ie”. W tym momencie autokar zaczął odjeżdżać. Osoby, które nie zdążyły do niego wsiąść, selekcji nie przeszły.

Po powrocie do Warszawy zdobywałem wiedzę o GROM-ie. Słuchałem Petelickiego, który przedstawiał nam swoje plany dotyczące jednostki specjalnej. Dowódca był dla nas niezwykle srogi. Pilnował treningów i rozliczał z zadań. Ale w sprawach prywatnych bardzo nam pomagał. Podpowiadał, jak nie rozmawiać z rodziną o GROM-ie. Nieustannie stawiał przed nami wyzwania. Mieliśmy jednak świadomość, że jesteśmy świetnie dowodzeni, a na czele jednostki stoi człowiek, który oddałby za nas życie. To była nowość. Wcześniej służyłem w wojsku, ale GROM to zupełnie inny świat. Petelicki był pierwszym człowiekiem, który potraktował mnie poważnie. Nakreślił mi kierunek, w którym powinienem iść. Szukał ludzi odważnych, zdeterminowanych i takich, których ciężko wyprowadzić z równowagi. Okazało się, że spełniałem wymagania.

Na międzynarodowym sprawdzianie snajperów strzelałem w jednej z naszych ekip. Amerykanie ustawili mi tarczę tak, że tor lotu pocisku przebiegał przez jezdnię. Podszedłem do kierownika ćwiczeń i poprosiłem go, by przestawił tarczę. Kiedy generał to usłyszał, zaczął tak na mnie wrzeszczeć, że zainteresowali się tym Amerykanie. Machnąłem ręką na tę tarczę, włożyłem słuchawki i poszedłem na stanowisko. Generał szedł za mną i cały czas krzyczał. Podjąłem decyzję, że przy strzelaniu na długie dystanse będę celował w głowę postaci, a nie w korpus. Okazało się, że trafiłem tam, gdzie zamierzałem. Po wszystkim Petelicki skomentował to tak: „Chciałem tylko pokazać, że moi żołnierze potrafią strzelać w największym stresie”. Dla obserwatora taka sytuacja wydawała się szaleństwem. My jednak wiedzieliśmy, że w tym szaleństwie była metoda. Słabi psychicznie ludzie wykruszali się z jednostki bardzo szybko.

 

Czarek: żołnierz wody

Przeszedłem selekcję i trafiłem do zespołu wsparcia. Po roku wysłano mnie na Hel, by tworzyć nieetatową grupę wodną GROM-u. Gen. Sławomir Petelicki chciał zbudować strukturę zespołu wodnego na podstawie angielskiego SBS-u, czyli Special Boat Service. Niewielu ludzi w Polsce wiedziało wówczas, po co nam taka jednostka. Ale nasz pierwszy dowódca wiedział i udało mu się do swojej wizji przekonać decydentów.

W zespole bojowym GROM-u, później w zespole B, tzw. wodnym, odpowiadałem za sekcję łodzi bojowych. Zaczynaliśmy od jednego pontonu, na którym w morze wypływaliśmy w mundurach polowych. Ale z czasem nasze możliwości i wyposażenie bardzo się zmieniły. Dziś mamy wysokiej klasy łodzie bojowe Zodiac i bardzo dobry sprzęt do abordażu. I co najważniejsze, jesteśmy przygotowani do uwalniania zakładników, nawet na tak trudnym akwenie, jakim jest nasz Bałtyk. Mówi się, że jak się nurka wyszkoli w tym morzu, to wszędzie będzie mógł działać skutecznie.

Szkolenie na łodziach bojowych było bardzo wyczerpujące. Rocznie na morzu spędzałem po 300–400 godzin. Czasami było ciężko. Żeby przy dużych falach pokonać 100 Mm, trzeba płynąć ponad dziesięć godzin. Po każdej takiej trasie żołądek, kręgosłup i kolana odmawiały mi posłuszeństwa. Nie mieliśmy jednak wyjścia. Dostaliśmy od gen. Petelickiego rozkaz, by uzyskać zdolność przerzutu zespołu szturmowców na platformę wiertniczą w dwie godziny przy „trójce” na morzu i w cztery godziny, kiedy na skali Beauforta była czwórka. No to się szkoliliśmy. Raz w tygodniu z Gdańska płynęliśmy łodziami na platformę Petrobalticu „Baltic Bety”, około 75 Mm po morzu. Startowaliśmy o godz. 20.00. Cztery godziny w jedną stronę, zgłoszenie w radiu i powrót...

Pod koniec 2012 roku odszedłem na emeryturę. Ale dalej jestem sercem z moimi chłopakami z grupy sterników łodzi bojowych. Jak potrzebują wsparcia, to wiedzą, że zawsze mogą do mnie zadzwonić.

 

„Wrona”: równać do najlepszych

Może to zabrzmi banalnie, ale od dziecka marzyłem, by zostać żołnierzem. Zaczytywałem się w książkach o legionach, ułanach, armii Andersa i Dywizjonie 303. W 1987 roku chciałem iść do szkoły oficerskiej. W WKU proponowano mi Wojskową Akademię Techniczną, ale ja nie chciałem zostać ani naukowcem, ani urzędnikiem wojskowym. Chciałem walczyć, być w pierwszej linii. Wylądowałem w szkole pancernej. A tam… Zdziwienie za zdziwieniem. Moje wyobrażenia nijak się miały do rzeczywistości, więc przeniosłem się do innej szkoły, ale ostatecznie w ogóle zrezygnowałem z wojska. Po kilku latach zobaczyłem w telewizji polskich żołnierzy w ciemnych okularach, którzy przygotowywali się do wylotu na Haiti. Zacząłem szukać informacji na temat jednostki, z której pochodzą. Miałem przeczucie, że skoro nie udało mi się dopasować do zwyczajnego wojska, może odnajdę się wśród tych chłopaków w ciemnych okularach. Dowiedziałem się wtedy o GROM-ie. Przeszedłem selekcję, a do służby przyjął mnie płk Sławomir Petelicki.

Pamiętam, że kiedy pierwszy raz przekroczyłem bramę jednostki, znalazłem się w innym świecie. W bardzo konkretnym, rzeczywistym świecie, w którym byłem traktowany poważnie, w którym obdarzono mnie dużym zaufaniem, w którym wymagano ode mnie bardzo wiele. Zasady były takie: starasz się, pracujesz nad sobą, sam podejmujesz decyzje. A wszystko po to, by dorównać najlepszym. Bardzo mi się to podobało. Nie używaliśmy stopni. Czymś naturalnym była zasada, że dowodzi ten, kto najlepiej zna się na robocie. Zdarzało się, że w danej operacji ci z niższymi stopniami dowodzili tymi z wyższymi. Po prostu na konkretnym zadaniu znali się lepiej. To była i jest siła GROM-u. W jednostce spędziłem dziesięć lat. Byłem snajperem. Służyłem w Iraku i Afganistanie.

 

Karol: uwolnić posłankę

Mija 11 lat odkąd służę w GROM-ie. Od początku jestem w zespole bojowym B, tzw. wodnym. Za mną są cztery misje w Afganistanie. Czy którąś będę wspominał szczególnie? Podczas XIII zmiany dowodziłem zadaniowym zespołem bojowym Task Force 49. Wówczas przeprowadziliśmy operację uwolnienia posłanki afgańskiego parlamentu Fariby Kakar, którą porwano w sierpniu 2013 roku. Wraz z dziećmi podróżowała taksówką z rodzinnego Kandaharu autostradą Highway 1 do Kabulu. W strefie odpowiedzialności polskiego kontyngentu wojskowego została i uprowadzona przez talibskich rebeliantów. Tak zaczął się 29-dniowy, jeden z najbardziej emocjonujących zawodowo i trudnych okresów w moim życiu.

Nasz zespół zajmował się szkoleniem i doradztwem oraz wspieraniem operacji pionu bojowego służb NDS (National Directorate of Security), czyli afgańskich służb bezpieczeństwa. Wspólnie z naszymi afgańskimi partnerami, ze wsparciem PKW Afganistan oraz sojuszniczych sił specjalnych – ISAF SOF – wykonywaliśmy operacje wysokiego ryzyka, najczęściej zatrzymania terrorystów.

NDS od samego początku były bezpośrednio zaangażowane w operację uwolnienia posłanki Kakar. Głównym założeniem strony afgańskiej było prowadzenie negocjacji i jednoczesne utrzymywanie sił i środków w gotowości do wykonania na sygnał operacji ratowania zakładników. Do tego zadania, jako jeden z kilku zespołów w Afganistanie, został wytypowany Task Force 49 wraz z naszym pionem bojowym NDS Wakunisz. Do pomocy włączyli się funkcjonariusze i żołnierze polskich służb specjalnych, którzy wspierali informacyjnie wysiłki GROM-u na afgańskim teatrze działań. Mogliśmy również liczyć na wsparcie środków lotniczych PKW.

Każda operacja uwalniania zakładników jest obarczona ryzykiem porażki, szczególnie gdy uprowadzona jest osobą znaną, publiczną, matką dwojga dzieci, symbolem odradzającego się Afganistanu. Zdarzały się już nam podobne operacje, ale tym razem zakładnikiem był ktoś wyjątkowy. Tym większe na nas i na NDS-ie ciążyło brzemię odpowiedzialności. Wiedzieliśmy, że dla Afgańczyków to sprawa honorowa, a jednocześnie sprawdzian dojrzałości ich systemu bezpieczeństwa.

Dostawaliśmy informacje o miejscu przetrzymywania Fariby Kakar i natychmiast planowaliśmy operację. Ale porywacze byli bardzo sprytni i szybcy. Przez wiele dni podrywałem swoich żołnierzy do działania, by chwilę później odwoływać akcję. Było to bardzo męczące. I za każdym razem było tak samo – napięcie sięgało zenitu, by potem gwałtownie spaść. Był to prawdziwy sprawdzian dla naszych nerwów.

Faribę Kakar po miesiącu negocjacji udało się uwolnić. Gdy zabezpieczaliśmy jej przekazanie i powrót do domu, jako jeden z pierwszych obcokrajowców miałem przyjemność z nią porozmawiać.

Dziś, z perspektywy czasu, cieszę się, że nasi afgańscy partnerzy zdali egzamin dojrzałości, że udało się tę sprawę rozwiązać nie na drodze siłowej – czasami tak jest lepiej dla dobra wszystkich.

 

Tomek: skuteczna operacja

Za mną już 11 lat w jednostce i pięć misji w Iraku i Afganistanie. Która misja najbardziej zapadła mi w pamięć? Oczywiście ta, w trakcie której mieliśmy najwięcej roboty!

W 2012 roku przygotowywaliśmy się z chłopakami do operacji uwolnienia zakładników. Od samego początku było wiadomo, że nie będzie łatwo. Mieliśmy ruszyć w niebezpieczne i odległe od bazy miejsce. To zawsze potęguje ryzyko. Gdyby któremuś coś się stało, to wiemy, że do szpitala możemy nie zdążyć. Ale nie narzekamy, każdy wie, gdzie pracuje.

Wszystko zaczyna się od zebrania potrzebnych informacji wywiadowczych. Tym razem większość danych przekazują nam służby afgańskie. Przetrzymywanych jest siedmiu Afgańczyków, w tym miejscowi policjanci. Dostajemy zdjęcia wykonane z powietrza, oglądamy na nich zabudowania, w których znajduje się cel, szacujemy ryzyko. Żeby dobrze przygotować się do akcji, zbudowaliśmy nawet w bazie Ghazni makietę tego budynku. Kilkanaście prób i jesteśmy gotowi. W takich operacjach czas odgrywa rolę decydującą.

Zwykle większość trasy pokonujemy śmigłowcem, a ostatnie kilka kilometrów to skryty marsz po górach. Tym razem jest jednak inaczej. Jest pełnia, księżyc oświetla pustynię do tego stopnia, że gdybyśmy po niej maszerowali, bylibyśmy widoczni z odległości kilometra. Nie ma więc sensu ryzykować.

W kilkadziesiąt sekund po wylądowaniu musimy opanować całą wioskę. Zająć i sprawdzić każdy budynek, by się upewnić, że gdy na koniec akcji będzie nas zabierał śmigłowiec, nikt nam go nie strąci.

Do akcji zawsze ruszamy nad ranem. Wtedy sen jest najmocniejszy. Tym razem też tak było. Totalne zaskoczenie miejscowych. A zakładnicy? Cóż, takim operacjom zawsze towarzyszy wzruszenie. Dla nas to wielka satysfakcja, że zdążyliśmy na czas, że zakładnicy są cali i zdrowi. A uwolnieni zwykle płaczą, są w szoku i bardzo nam dziękują.

Podczas operacji uwalniania zakładników zmieniają się priorytety. Najważniejszy nie jest przestępca, ale przede wszystkim liczy się jego ofiara. Dlatego, koncentrując się na bezpieczeństwie zakładników, nie zawsze łapiemy terrorystów. Ale… zawsze po nich wracamy. W tym wypadku do drzwi rebeliantów zapukaliśmy nocą. Dwa tygodnie później.

 

Magda: spadochron, który ratuje życie

Żeby układać spadochrony zapasowe, trzeba ukończyć specjalne kursy i zdać egzaminy. Dopiero wtedy uzyskuje się licencję mechanika spadochronowego. Ta praca to olbrzymia odpowiedzialność. Zapasy składam od siedmiu lat. Przez ten czas kilkudziesięciu żołnierzy GROM-u uratowało życie, używając spadochronów zapasowych. Niestety, szczęścia zabrakło mojemu mężowi, który zginął podczas skoku dwa lata temu.

Michał był instruktorem spadochronowym, najpierw służył w oddziale bojowym wodnym, a potem przeniósł się do Warszawy i był szturmanem w zespole A. Spadochroniarstwo było jego pasją. Skakał i w pracy, i w czasie wolnym. Tragiczny wypadek wydarzył się właśnie podczas jednego z prywatnych wyjazdów do aeroklubu piotrkowskiego. Ubrany w wingsuit – specjalny kombinezon, który spowalnia opadanie i wydłuża lot, desantował się z 4 tys. m. Niestety, spadochron główny otworzył się w niewłaściwy sposób. Michał próbował go wypiąć, by uruchomić zapas. Wtedy jedna z taśm zaczepiła się o kamerę i czasza spadochronu nie miała szans napełnić się powietrzem. Nie umiem opisać tego, co się wtedy ze mną działo. W jednej chwili zostałam sama z dwójką dzieci.

Długo zbierałam siły po wypadku. Bardzo pomogła mi jednostka GROM. Zaopiekowali się nami, wspierali w trudnych chwilach. Z czasem wzięłam się w garść. Postanowiłam zawalczyć o życie, o szczęście swoich dzieci. Do jednostki wróciłam już jako żołnierz. Przeszłam badania i testy sprawnościowe. Znów układam spadochrony zapasowe.

Każdego dnia pamiętam o Michale. Gdy składam, robię wszystko bardzo dokładnie. To nie jest praca na akord. Dziś myślę, że składanie spadochronów zapasowych to dla mnie pewien rodzaj terapii po śmierci męża. Mam poczucie, że mogę uratować czyjeś życie.

 

Andrzej Kruczyński: ochrona w Kosowie

W 1999 roku jako jeden z sześciu żołnierzy GROM-u wyjechałem do Kosowa, by chronić szefa misji weryfikacyjnej OBWE Williama G. Walkera. Na miejscu współpracowaliśmy z Amerykanami. Mieliśmy przygotowaną taktykę postępowania w tego typu sytuacjach, ale skoro działaliśmy wspólnie z kolegami z USA, musieliśmy zgrać nasze poczynania. Spędziliśmy wiele godzin na trenowaniu różnych sytuacji – konwoje, ochrona ambasadora w biurze oraz jego rezydencji. Planowaliśmy akcje, prowadziliśmy rozpoznanie, zdobywaliśmy informacje, no i wspólnie te plany realizowaliśmy. Cała odpowiedzialność spadała na nasz zespół. Jeśli znaliśmy plany ambasadora i wiedzieliśmy, że jedzie na przykład do restauracji, musieliśmy się tam znaleźć wcześniej i zrobić rozpoznanie: sprawdzić drogi dojazdowe, miejsce, parking, drożność miejsc ewakuacyjnych, a nawet zarezerwować odpowiedni stolik.

Oczywiście, nie wszystko przebiegało zgodnie z planem. W tym okresie w Kosowie wiele się działo. Cały świat wywierał presję, by tamtejszy konflikt jakoś rozwiązać. To wpływało na samopoczucie ambasadora Walkera. Bywały takie dni, gdy po kilkunastu godzinach pracy miał zwyczajnie dość. Wtedy, nie mówiąc nic, wstawał od biurka, wychodził i szedł na spacer. Musieliśmy być niezwykle czujni. Momentalnie, na ile było to możliwe, starliśmy się zabezpieczyć teren, po którym się przemieszczał. Chciał czuć się swobodnie, ale i bezpiecznie. A główna siedziba OBWE, gdzie mieściło się biuro ambasadora, znajdowała się w centrum Prisztiny, więc zagrożeń nie brakowało.

Jedną z najtrudniejszych operacji ochronnych była ewakuacja misji do Macedonii. Mieliśmy na to kilka godzin. Sytuacja przypominała trochę tę z okrętu, gdy kapitan z pokładu schodzi ostatni. Ambasador Walker również przekroczył granicę z Macedonią, dopiero gdy dostał informację, że wszystkim pracownikom misji OBWE udało się bezpiecznie przemieścić z Kosowa do Macedonii. W tych newralgicznych godzinach ryzyko było olbrzymie. Chwilę później nastąpiły naloty. A potem… Cóż, wszyscy wiemy, co po wycofaniu misji OBWE stało się w tym rejonie świata.

Ewa Korsak, Magdalena Kowalska-Sendek

autor zdjęć: Arkadiusz Dwulatek/Combat Camera DORSZ





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO