MATKA TERESA Z DIWANIJI

Z Edytą Górlicką o jednej z ważniejszych decyzji w życiu i pozytywnych skutkach czteroipółletniej nieobecności w domu rozmawia Paulina Glińska.

Była Pani na czterech zmianach misji w Iraku i pięciu w Afganistanie. Skąd u osoby niezwiązanej z wojskiem taki pomysł?

Faktycznie, w wojsku nigdy nie byłam. Mało też o nim wiedziałam, bo nikt w rodzinie nie służył w armii. Miałam jednak doświadczenie w udzielaniu pomocy humanitarnej, bo działałam jako wolontariuszka. Pomysł na misje przyszedł nagle. Byłam wtedy na takim etapie swojego życia, że czułam dużą potrzebę zmian. Wyjazd wydawał mi się idealnym pomysłem. I wtedy, w 2005 roku, zdecydowałam się na udział w misjach. Pojechałam do Iraku na piątą zmianę.

 Pamięta Pani pierwszą misję?

Dla mnie to było wejście w zupełnie nieznany świat. Razem z dwoma oficerami pracowałam w zespole Centrum Koordynacji Pomocą Humanitarną [Humanitarian Assistance Coordination Center – HACC]. Początkowo w ambasadzie amerykańskiej, potem, po przekazaniu bazy w Wasit, przenosiliśmy „dobytek” do Diwaniji. Zajmowaliśmy się szeroko pojętą pomocą humanitarną. Przekazywaliśmy na przykład żywność, między innymi dla Irakijczyków mieszkających w obozach dla uchodźców, pielgrzymów, bezdomnych, pacjentów szpitali.

Zapadły Pani w pamięć jakieś szczególne sytuacje, gdy pomagaliście Irakijczykom?

Byliśmy zaangażowani w wiele projektów. Organizowaliśmy konsultacje lekarskie, pomagaliśmy w dostarczaniu mieszkańcom podstawowych środków higieny osobistej, lekarstw, żywności, wody, wózków inwalidzkich, wysyłaliśmy irakijskie dzieci na operacje do Polski. Na kilka miesięcy trafił do naszego kraju między innymi chłopiec, który urodził się z dysfunkcją stawu barkowego. Potem, już po powrocie do Iraku, załatwiliśmy mu specjalną przepustkę, by na terenie bazy mógł odbywać dalszą rehabilitację. Innej dziewczynce, niesłyszącej od urodzenia, lekarze w Polsce wszczepili implant słuchowy. Pierwszym słowem, które powiedziała, było „Edyta”. Kiedy już po wszystkim wracałyśmy do Iraku casą, na pokładzie, ze względu na ogromny hałas, wszyscy włożyli sobie stopery do uszu. A ta mała dziewczynka ich nie chciała i zakazała nam też wyłączać aparat. Tak bardzo chciała słyszeć nieznane wcześniej odgłosy samolotu.

Na studia do Polski wysłaliśmy też dwójkę młodych Irakijczyków. Dziś oboje są inżynierami. Mam z nimi kontakt, a gdy ostatnio widziałam się z dziewczyną z tej dwójki,
Basmą, przyszła w krótkiej spódnicy i przywitała mnie słowami: „Cześć pani mama”. Zapytałam ją, dlaczego tak mnie nazywa. A ona na to: „Dałaś mi drugie życie”. Być może gdyby została w Iraku, podzieliłaby los innych Irakijek.

Pamiętam też do dziś jeden z największych dramatów, gdy do Polski na operację serca wysłaliśmy 11-miesięczną dziewczynkę. Wszystko się powiodło. Dziewczynka dobrze się czuła, ale trzy dni po przyjeździe do Iraku zmarła. Ojciec i dziadek przestali podawać jej niezbędne leki.

Po powrocie z pierwszej misji była Pani w domu przez rok. Co spowodowało, że wyjechała Pani ponownie?

Dzwonili ludzie, których poznałam na misji, i zaczęli mnie namawiać: „Słuchaj, a może byś pojechała z nami, jest wolne stanowisko, dobrze?”. Odzywały się też do mnie osoby, które wtedy były w Iraku i które kontynuowały moją pracę. Pisały, że miejscowi o mnie pytają i chcą wiedzieć, kiedy znów przyjadę. Zaczęło mi tej atmosfery misji brakować. Moje dzieci też widziały, że żyję tu i tam jednocześnie. Dlatego zgłosiłam się ponownie. Przeszłam rekrutację, a gdy w domu chciałam powiedzieć córkom, że wyjeżdżam, one od razu, widząc mój uśmiech, stwierdziły: „No, chyba wreszcie jedziesz na tę swoją misję”. Wykazały się naprawdę dużą dojrzałością. A ja byłam pewna, że beze mnie one sobie doskonale poradzą.

Którą z dziewięciu misji zapamięta Pani najbardziej?

Nie ma chyba takiej jednej, jedynej, najważniejszej. Każda niosła niby-podobne, ale jednak różne wyzwania. Pomagaliśmy ludziom, wspieraliśmy rozwój zawodowy kobiet, szkoliliśmy policjantów i strażaków, zajmowaliśmy się projektami rozwojowymi, remontami szkół, budową świetlic, przychodni, zapewnialiśmy mieszkańcom dostęp do wody, opieki medycznej, wymiaru sprawiedliwości czy lokalnych mediów. Na pewno jednak to Irak pozostanie moją pierwszą miłością. Tam przecież zachłysnęłam się innym światem, połknęłam misyjnego bakcyla.

Nie bez powodu więc nazywali Panią Matką Teresą z Diwaniji, a jedno z irackich przedszkoli nosi Pani imię…

Pewnie tak. Do dziś często się zdarza, że jak ktoś dzwoni, to tak mnie właśnie nazywa. Dzięki komunikacji przez internet mam stały kontakt ze znajomymi z Iraku i Afganistanu. Często pytają mnie, kiedy do nich przyjadę.

Kiedy zatem?

Z ostatniej misji wróciłam w kwietniu 2014 roku. Mam poczucie, że w mojej pracy, czy to w Iraku, czy Afganistanie, dałam z siebie wszystko, co mogłam, że włożyłam naprawdę mnóstwo serca. Boję się powiedzieć, że to już koniec misji, bo nigdy nic nie wiadomo, a może też nie chciałabym już kusić losu. Gdzieś w głębi czuję jednak, że to ten moment, w który powinnam powiedzieć sobie: dość.

By poświęcić czas córkom wychowanym nieco na odległość?

To na pewno cena misji, ale nie postrzegam tego w takich kategoriach. W najważniejszych etapach ich życia zawsze byłam przy nich: gdy miały studniówki, gdy kończyły szkoły, pisały matury, a potem zdawały na studia. Zawsze, gdy wracałam do kraju, był to czas tylko dla nas. Nie musiałam naprawiać relacji z córkami, bo one nigdy, mimo że byłam tysiące kilometrów od domu, się nie popsuły. Myślę, że tymi moimi wyjazdami pokazałam im, jak można żyć ciekawie, jak realizować swoje pasje.

Zatem na tych Pani misjach w pewnym sensie skorzystały też córki…

Stały się samodzielne, zaradne, zobaczyły, że warto inwestować w siebie i swoją przyszłość. Kasia marzyła o lataniu i teraz jest podchorążym Szkoły Orląt. Dominika, jako studentka akademii muzycznej, występuje na koncertach w Europie. Spełniają się tak, jak ja się spełniłam. Żartują sobie czasami, że zbyt wysoko ustawiłam im poprzeczkę w osiąganiu celów. W czasie misji udało mi się na przykład dokończyć pisanie pracy doktorskiej. Wiem, że dziewczyny są ze mnie dumne i że dziś, jako dorosłe już kobiety, potrzebują mnie bardziej niż wtedy, gdy były pochłonięte nauką. Na ostatnie Boże Narodzenie podarowały mi szczeniaka, który ma mnie zatrzymać w domu.

Co dały Pani te misje? Zmieniła się Pani?

Przewartościowałam swoje życie i jeszcze bardziej zaczęłam doceniać to, co mam. Już po pierwszej zmianie w Iraku wiedziałam, że żadne dobre samochody czy markowe ciuchy nie dadzą tego, co może dać poczucie bezpieczeństwa. To ono jest najważniejsze i to chcieliśmy zapewnić ludziom w krajach, do których jeździliśmy na misje.

Na pewno wyjazdy stały się dla mnie też sposobem na życie. Dziś, z perspektywy czasu, uważam, że była to jedna z ważniejszych i bardziej trafnych moich decyzji. Po pierwsze dlatego, że na lepsze zmieniło się moje życie. Po drugie, ze względu na osoby, którym byłam w stanie pomóc. Jestem dziś bardzo wdzięczna moim dzieciom, dowódcom, żołnierzom, ale też darczyńcom i wszystkim tym, którzy przez minione lata wierzyli we mnie i bardzo wspierali.

Paulina Glińska

autor zdjęć: arch. E. Górlickiej





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO