Emblematy jednostek, imiona kobiet, ksywy żołnierzy albo grafiki zwierząt – takie osobiste adnotacje pojawiały się na rosomakach stacjonujących w Afganistanie.
Malowanie różnego rodzaju symboli i grafik na pojazdach jest zwyczajem, który żołnierze piechoty podpatrzyli u lotników”, stwierdza ppłk Rafał Miernik, dowódca 7 Batalionu Strzelców Konnych Wielkopolskich i dodaje: „To zwyczaj, który buduje morale i kształtuje przynależność do swojego pododdziału, dlatego nigdy nie widziałem w tym nic złego”. Ppłk Miernik dowodził Zespołem Bojowym „Alfa” podczas IX zmiany kontyngentu w Afganistanie.
Jak asy lotnictwa
Tradycja zdobienia i personifikowania wojskowych maszyn jest bardzo długa, a jej początków trzeba szukać właśnie w lotnictwie. Malowanie samolotów miało służyć maskowaniu. Kamuflażu używano, by zdeformować sylwetkę maszyny i wtopić ją w tło ziemi lub nieba. To jednak nie wszystko, ponieważ niemal od początków lotnictwa na samolotach bardzo często pojawiały się osobiste adnotacje pilotów, imiona lub portrety kochanek. Dlaczego? Podobno odpowiedzi trzeba szukać w ludzkiej psychice. Wojskowi dowódcy nie zabraniali podwładnym zdobienia samolotów. Wiedzieli bowiem, że dzięki takim osobistym symbolom lotnicy będą mocniej przywiązywali się do samolotów.
„Wiele razy spotkałem się z tym, że żołnierze posługiwali się kryptonimami, które nie mieściły się w regulaminach. Takie nazewnictwo funkcjonowało na misjach w tak zwanym drugim obiegu, w nieformalnych rozmowach. Nie podawaliśmy na przykład numeru plutonu, tylko używaliśmy nazwy. Nie mówiliśmy o plutonie Sromali, ale o »lemurach«. I tak wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi”, wyjaśnia ppłk Miernik.
Por. Piotr Sromala jest dowódcą plutonu w 7 Batalionie. Ksywę dostał jeszcze przed wyjazdem na misję. „Przechodziliśmy bardzo intensywne przygotowania. Szkoliliśmy się na poligonach, marzliśmy na strzelnicach. Któregoś razu po zajęciach przysnąłem. Na drzemce przyłapał mnie dowódca kompanii. Stwierdził, że śpię jak lemur. Dowódcy innych plutonów szybko podłapali ksywę. I tak ja zostałem »lemurem królewskim – Julianem«, a moi podwładni »lemurami«”, opowiada oficer. Przed wyjazdem na misję chcieli mieć symbol, który ich wyróżni od reszty zespołu bojowego. Długo nie musieli szukać. Jeszcze w kraju przygotowali naszywki dla 1 Plutonu 2 Kompanii Zespołu Bojowego „Alfa”. Była na nich sylwetka lemura. „Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy »lemurami«. Nie mieliśmy żadnych flag, napisów ani rysunków. Nie malowaliśmy też rosomaków, bo nie chcieliśmy ułatwiać zadania przeciwnikowi. Ale nasi wiedzieli, które to wozy »lemurów«”, dodaje por. Sromala.
Gotowy do walki
„Naszą naszywkę zdobił szczur. Postać wzorowana na Skavenie, bohaterze gier komputerowych, czyli połączeniu szczura z człowiekiem. Bojowa postawa, groźne spojrzenie. Znak, który miał nas zagrzewać do walki”, opisuje por. Krzysztof Ilnicki, z 7 Batalionu. Podobnie jak inne plutony, żołnierze chcieli mieć własny symbol. „Odwoływaliśmy się do filmu »Szczury pustyni«. Co prawda nie jechaliśmy na pustynię, ale jednak w trudny klimat. A szczury to przecież inteligentne zwierzęta, które przeżyją w najtrudniejszych warunkach, wszędzie wejdą, wszystko wywęszą i przetrwają na byle jakim jedzeniu”, mówi porucznik.
Podobnie jak „lemury” naszywkę przygotowali przed wyjazdem na misję. Mieli też gotowe szablony, za pomocą których malowali później swoje oznaczenia. „Miałem w plutonie 35 różnych facetów, 35 różnych charakterów. Ten szczur to był swego rodzaju znak rozpoznawczy. Dzięki niemu zacieśnialiśmy więzy”, dodaje por. Ilnicki. Zaraz po przyjeździe do bazy ozdobili swoje rosomaki. Wszystkie wozy w plutonie na wieżach miały namalowanego szczura.
Zespół Bojowy „Alfa” IX zmiany PKW ISAF miał z kolei na rosomakach namalowane szakale. „Kiedyś podczas zajęć użyliśmy kryptonimu »szakal«. Nazwa szybko się przyjęła i gdy kilka lat później pojechaliśmy do Afganistanu, nazwaliśmy się po prostu szakalami, a na wszystkich kompanijnych rosomakach namalowaliśmy łeb szakala. Najważniejsze w tym jest to, że potrzebę identyfikacji czują sami żołnierze. To od nich wychodzi inicjatywa. Zwyczaj jest bardzo dobry, bo integruje, jednoczy i buduje więzi między żołnierzami”, przyznaje kpt. Damian Kidawa, szef sekcji operacyjnej 7 Batalionu, przed trzema laty dowódca kompanii na IX zmianie PKW w Afganistanie.
Malunki na rosomakach żyły zwykle przez sześć miesięcy, czyli tyle, ile trwała jedna zmiana kontyngentu. Każda poprzednia i następna tura na nowo „chrzciła” transportery. Na pancerzach pojawiały się więc imiona kobiet, emblematy jednostek, grafiki zwierząt lub ksywy żołnierzy, którzy jeździli wozami na patrole.
autor zdjęć: archiwum