Z profesorem Maciejem Mrozowskim o wojnach wirtualnych, informacji, która jest obosiecznym orężem, oraz o tym, na czym polega dziś władza mediów, rozmawia Małgorzata Schwarzgruber.
Już wiele lat temu Sun Tzu stwierdził, że wojna to sztuka wprowadzania przeciwnika w błąd. Niewiele zmieniło się przez wieki.
Dlatego równie aktualna jest sentencja, że pierwszą ofiarą wojny pada prawda. Gdy się rozpoczynają działania wojenne, walczące strony usiłują dezinformować przeciwnika. Każda stosuje różne fortele i pozoracje, które mają zmylić przeciwnika, przerzucają się też oskarżeniami o spowodowanie konfliktu i zbrodnie na ludności cywilnej. Na końcu zawsze się okazuje, że wszyscy kłamali, tyle że zwycięzców się nie osądza.
Najbardziej znanym przykładem udanego zmylenia przeciwnika był koń trojański.
Historia wojskowości zna dużo podobnych forteli. Sporo było działań dezinformacyjnych podczas II wojny światowej. Choćby utrzymywanie do ostatniej chwili w tajemnicy miejsca lądowania aliantów, dzięki czemu operacja się powiodła. Można wspomnieć o Enigmie. Był to cichy, ale ważny front działań wojennych, bo zmagania kryptografów decydowały o sukcesie lub klęsce wielu operacji. Na współczesnych wojnach jest inaczej, bo różne są potencjały stron. Saddam Husajn nie mógł zmylić potężnego przeciwnika, a blef z bronią masowego rażenia w efekcie mu zaszkodził. Nie mógł też narzucić światu swojej wizji wojny, bo był za słabym graczem i nie miał odpowiedniego aparatu propagandowego. Gdyby doszło do konfliktu między poważniejszymi stronami, mielibyśmy zapewne bardziej wyrafinowane działania dezinformacyjne, bo każde nowoczesne społeczeństwo ma swobodny dostęp do globalnej sieci komunikowania; chociaż Chiny, a ostatnio także Rosja, robią wszystko, by odciąć ludziom dostęp do tej sieci.
Czy to oznacza dwie wojny: jedną realną, a drugą wirtualną?
Dziś jesteśmy na nie skazani. W dodatku wojny wirtualne mogą się toczyć na wielu frontach. Kraje arabskie na przykład mają już potencjał informacyjny, który pozwala na pokazywanie światu ich wersji tamtejszych konfliktów. Jeszcze nie zdobyły one wpływów w skali międzynarodowej, bo te kraje są skłócone i przekazują światu różne wersje wydarzeń, ale w skali regionalnej mają znaczną siłę oddziaływania i sieją zamęt. Zresztą ku uciesze wielkich mocarstw, które rozgrywają dzięki temu swoje interesy.
Myśli Pan o Al-Dżazirze?
Także o Al-Arabii i wielu innych stacjach, które nadają programy anglojęzyczne via satelita. Al-Dżazira była pierwsza, przetarła szlak. W ubiegłym stuleciu okrzyknięto ją wręcz CNN-em Bliskiego Wschodu. Dla wielu ekspertów i gremiów opiniotwórczych to istotne źródła informacji – oczywiście jeśli się je właściwie interpretuje.
Czy to Al- Kaida podniosła rangę walki informacyjnej i wojny psychologicznej? Jej godnym następcą jest Państwo Islamskie, które bez internetu, wykorzystywanego do prowadzenia świętej wojny, nie zdobyłoby chyba takiej popularności.
Teoretyk nowoczesnego społeczeństwa sieciowego Manuel Castells wskazuje Al-Kaidę jako jedną z organizacji, które dzięki komunikacji w sieci tworzą globalne ruchy społeczne podważające istniejący ład światowy i kształtujące nowy porządek. Te organizacje za pomocą sieci budują realne struktury w różnych krajach, rozrzucone po świecie, częściowo działające w ukryciu, ale mające zdolność mobilizowania ludności wokół pewnych celów i tworzenia kooperacji. To fenomen, bo te organizacje mają realną moc. Ona kształtuje nowe poczucie tożsamości wielu społeczności arabskich. Sądzę, że siła mobilizacyjna tych struktur i kształtowanych przez nie społeczności będzie rosła, a Państwo Islamskie jest tego dowodem.
Można się obronić przed atakiem dezinformacyjnym?
Logika sieci jest prosta: krążą w niej pakiety cyfrowe, można je wyłapywać i analizować. Tak robią marketing oraz służby specjalne wszelkiego rodzaju. Problem polega na tym, że jest to ogrom danych i nikt nie zdoła sprawdzić wszystkich podejrzanych plików. Dziś jakość przeszła w ilość. Dawniej Mata Hari zdobywała od razu dostęp do rdzenia informacji – wykorzystując alkohol, seks, szantaże, ludzkie słabości. Dziś podobny dostęp umożliwia nam technologia, tylko że prześledzenie i przeanalizowanie wszystkich plików jest niewykonalne. Ale nie można tego odpuścić. Zatem rosną zastępy analityków wywiadu. Nigdy się nie dowiemy, ile zamachów terrorystycznych uniemożliwili, za to po każdym się dowiemy, że dysponowali informacjami, które mogły zapobiec nieszczęściu, tylko na czas ich nie opracowali, zlekceważyli je lub mają nie dość dobre oprogramowanie.
Czy w dobie internetu możliwy byłby taki kamuflaż, jak papierowe czołgi podczas II wojny?
Takie potiomkinowskie wioski łatwo jest dziś wykryć nie tyle dzięki internetowi, ile satelitom krążącym wokół Ziemi. Choć do sieci można wrzucać nieprawdziwe informacje, na przykład przemycone w prywatnej korespondencji szeregowych żołnierzy, za pomocą pseudotajnych raportów i z wykorzystaniem wielu innych hakerskich sztuczek.
Spotkałam się z podziałem wojen na informacyjne i energetyczne. W wojnach energetycznych wroga pokonuje się fizycznie – w otwartej walce, maczugą, mieczem lub pociskiem samosterującym. A wojny informacyjne? Jakimi metodami posługuje się agresor?
Żeby wygrać wojnę, jest potrzebna materia, czyli broń, energia, rozumiana jako wola walki, oraz informacja, czyli dane wywiadowcze i szczegółowe plany operacyjne. Sama informacja i dezinformacja, jeśli nie porusza materii, nie ma większego znaczenia. Ci, którzy się zastanawiają, jak wykorzystać nowoczesne przekazy informacji, muszą mieć gwarancję, że przełoży się to na energię i materię. Dlatego każdemu konfliktowi zbrojnemu towarzyszą dziś dwojakiego rodzaju wojny informacyjne.
Jakie to wojny?
Jedna grupa dotyczy działań militarnych i ma na celu odkrywanie planów przeciwnika oraz ukrywanie własnych. Druga natomiast dotyczy ludności cywilnej i polega na mobilizacji własnego społeczeństwa oraz sianiu defetyzmu po stronie przeciwnej. Ten drugi rodzaj działania, czyli wojna propagandowa, psychologiczna, jest dziś ważniejszy. Od niego zależy nie tylko gotowość „swoich” do ponoszenia ciężarów wojny, lecz także zdobycie poparcia światowej opinii publicznej, bez czego trudno o wsparcie polityczne, zwłaszcza militarne innych państw. Dziś silne państwo może łatwo pokonać słabsze na polu bitwy i przegrać na forum opinii publicznej, bo ta zazwyczaj staje po stronie słabszych. Niedawno przytrafiło się to prezydentowi George’owi W. Bushowi. Pokonał Saddama Husajna, ale wyszedł na kłamcę i aroganta, a jego partia przegrała wybory. Teraz doświadcza tego prezydent Władimir Putin. Choć „odzyskał” dla Rosji Krym, to „stracił twarz” na forum światowej opinii publicznej, która żąda ukarania go za pomocą sankcji. Te i wiele innych przykładów pokazują, że dzięki komunikacji sieciowej każdy konflikt lokalny czy regionalny może się przerodzić w globalną wojnę informacyjną, o ile którejś ze stron uda się poruszyć międzynarodową opinię publiczną.
Internet ułatwia działania.
I tak, i nie. Ułatwia, bo skutecznie burzy oficjalną propagandę i demaskuje jej fałsz, ale tym samym utrudnia stworzenie spójnego, jednoznacznego i wiarygodnego obrazu konfliktu. Dlatego też, co zakrawa na paradoks, w czasie konfliktu podatność ludzi, także internautów, na oficjalną propagandę wcale nie maleje i to mimo jej widocznej jednostronności czy nawet fałszu. Ci, którzy zwykle ostro krytykują władzę na forach społecznościowych, w sytuacji zagrożenia chętnie zwracają się w kierunku oficjalnej propagandy, bo nawet jeśli jej nie wierzą, to mają nadzieję, że władza działa w ich interesie.
Widzi Pan na Ukrainie taki odwrót?
Część moich studentów pochodzi z Ukrainy. Ich główne źródło informacji to rodzina i znajomi, z którymi komunikują się przez telefon, żeby wiedzieć na bieżąco, co się tam dzieje. Ale gdy chodzi o ogólny obraz sytuacji, wiedzę czerpią ze źródeł oficjalnych. Nawet tych, które wcześniej były prorządowe, a teraz są uwikłane w wojnę propagandową, więc jeszcze mniej wiarygodne. Sieć zwiększa wiarygodność kontaktów bezpośrednich i dostarcza mnóstwo szczegółowych informacji, ale szerszy obraz sytuacji dają tylko media oficjalne. Chcąc nie chcąc, ludzie muszą więc z nich korzystać.
W Kijowie oko jednej z kamer było skierowane na Majdan i ten przekaz online miał olbrzymią oglądalność. Takie wojenne reality show?
W czasach mojej młodości widywałem ludzi, którzy godzinami wysiadywali w oknach swoich domów i patrzyli na to, co się dzieje na ulicy. Później ludzie zasiedli przed telewizorami, a teraz godzinami wpatrują się w ekrany laptopów czy smartfonów. To przejaw zakodowanej w ludzkim umyśle potrzeby obserwacji otoczenia. Na Majdanie sporo się działo. Tam ważyły się losy Ukrainy. W dodatku uczestnicy tamtych zdarzeń wiedzieli, że śledzi ich oko kamery, więc byli szczególnie aktywni. Było zatem co oglądać. To nowa forma komunikacji sieciowej – podglądanie rzeczywistości w sposób bezpośredni.
„Mamy nadmiar informacji i deficyt wiedzy” – powiedział Pan w jednym z wywiadów. Nie wiadomo, które informacje są prawdziwe, a które są elementem manipulacji, „urabiania” społeczeństwa. Na jednym z filmików w sieci przedstawiciel separatystów o pseudonimie „Bies” mówi, że dłużej nie będzie czekał na uwolnienie swoich ludzi i wydaje rozkaz zabicia jeńców. Następnie padają strzały. Nie wiemy, czy film jest autentyczny.
W sieci krążą zarówno obrazy egzekucji inscenizowanych, czyli nowy rodzaj taktycznego blefu, jak też prawdziwych. W obu wypadkach sieją one grozę i pogłębiają chaos informacyjny, w obu też pogłębiają naszą bezradność – nie wiemy, co one znaczą: śmierć czy blef, i jak na nie reagować: oburzeniem czy kpiną. Oto dramatyczny problem społeczeństwa informacyjnego. Media masowe i internet zalewają nas informacjami, ale one same nie mają znaczenia. Nabierają go dopiero wtedy, gdy zostaną zinterpretowane. To wymaga czasu, wysiłku, refleksji. W rezultacie interpretacja, czyli wiedza, nie nadąża za przyrostem informacji i coraz większa ich część pozostaje nieprzetworzona, bez sensu, pogłębiając naszą dezorientację. Na co dzień jakoś sobie z tym radzimy. Gdy jednak toczy się wojna i giną ludzie, zaczyna to być frustrujące.
Dobrym przykładem są tu dwie wojny irackie.
W pierwszej, prowadzonej przez prezydenta Busha seniora, armia ściśle kontrolowała media, zezwalając na przekaz tylko takich informacji, które tworzyły logiczną i spójną narrację. Przekaz był jasny, ale pojawiły się oskarżenia i protesty, że oficjalna propaganda ukrywa informacje pokazujące rzeczywisty obraz wojny. Prowadzący drugą wojnę iracką, prezydent Bush junior, całkowicie zatem zmienił politykę informacyjną – wpuścił dziennikarzy do wielu pojazdów bojowych i zezwolił im na bezpośrednie relacje z pola walki. W rezultacie zalali oni media potokiem szczegółowych informacji, z których jednak nie wyłaniał się żaden sensowny obraz wojny. To też, rzecz jasna, wywołało falę krytyki, tym razem pod adresem mediów.
Jeszcze inaczej było podczas wojny w Wietnamie. Tamten konflikt relacjonowali niezależni dziennikarze.
To pierwsza wojna telewizyjna i zarazem ostatnia, w której interpretacje nadążały za informacjami, bo ich zebranie i przetworzenie wymagało czasu, co pozwalało na pewną refleksję. Ale to też skończyło się fatalnie. Michael J. Arlen opisał to w książce „Wojna w living roomie” [„Living-Room War”]. Najpierw, ufając zapewnieniom władz o rychłej wiktorii, telewizja pokazywała w konwencji komiksu walki dzielnych Amerykanów gromiących Wietkong. Później, gdy zwycięstwo się oddalało i wzbierała fala antywojennych protestów, telewizja zdystansowała się od władzy i zaczęła też pokazywać przewóz do kraju trumien ze zwłokami żołnierzy. Wtedy w amerykańskich living roomach powiało grozą. Ludzie zaczęli złorzeczyć na telewizję, że dotąd kłamała, ukrywając prawdę o wojnie, politycy zaczęli ją oskarżać o uprawianie defetystycznej propagandy, niemal zdradę stanu. Tak więc próba niezależnego relacjonowania wojny przez media też się nie powiodła.
Czy jeśli przyjmiemy, że wojna jest kontynuacją polityki, to można powiedzieć, że sztuka wojny zasadza się na oszustwie?
Nowoczesne media, zwłaszcza sieć, znacznie skomplikowały nasze relacje ze światem zewnętrznym. Zamiast nam pokazywać, jaki ten świat jest, zastąpiły go „światem przedstawionym”, czyli obrazami rządzącymi się własnymi prawami, coraz bardziej oderwanymi od rzeczywistości. Francuski filozof Jean Baudrillard nazywa je symulakrami – kopiami bez oryginałów. Takie przedstawienia udają, że opisują rzeczywistość, choć w istocie są bytem samoistnym, wirtualnym, bez odniesień do rzeczywistości. W książce pod znamiennym tytułem „Wojny w Zatoce nie było” autor ten dowodzi, że wojny irackiej (pierwszej), jaką widzieliśmy w telewizji, w ogóle nie było, bo być nie mogło. Bo nie może być wojny między mocarstwem i krajem, który może ono unicestwić w kilka godzin. W rzeczywistości była tylko operacja militarna, która udawała wojnę, a media udawały, że tę wojnę pokazują. Cały ten cyrk służył zaś temu, żeby było co oglądać i żeby światowa opinia publiczna potępiła Husajna i udzieliła Ameryce moralnego rozgrzeszenia. O tym, że obu stronom chodziło o ropę, w ogóle nie mogło być mowy. Idąc tropem Baudrillarda, możemy na przykład powiedzieć, że takiego sejmu, jaki pokazują media, w Polsce – na szczęście – nie ma. Widzimy tylko swarliwych i niekompetentnych polityków, knujących coś w zamkniętych gabinetach. Nic dziwnego, że większość Polaków fatalnie ocenia ten organ władzy. Ale zapewne większości rodaków nie przychodzi do głowy, że wcale nie oceniają sejmu, lecz medialne symulakry. Na tym dziś polega władza mediów.
Dlaczego dobra informacja nie może się przebić do odbiorcy?
Symulakry nie są z natury złe. Przeciwnie, w mediach przeważają symulakry dobre. Marshall McLuhan, słynny kanadyjski teoretyk komunikacji, twierdził, że media pełne są dobrych nowin. Są nimi reklamy, obwieszczające światu, że oto pojawiły się środki likwidujące poważne problemy ludzkości, jak na przykład łupież, pryszcze czy zaparcia. Jednak, mimo że w mediach więcej jest dobrych informacji niż złych, mamy wrażenie, że jest odwrotnie. To nasza „wina”. Ewolucja wyposażyła nas w mechanizm wyolbrzymiania informacji sygnalizujących zagrożenie. Bo lepiej bać się małego robaczka i chronić przed nim, niż go bagatelizować i tygodniami walczyć z boreliozą. Nawet w tabloidach pełno pozytywnych, pocieszających informacji, choć te gazety z założenia zohydzają świat, wszędzie węsząc czające się zło.
O czym świadczy tabloidyzacja mediów? Chcemy prostych prawd?
Tak. Rzeczywistość jest zbyt złożona, żeby ją ogarnąć myślami i pojąć. Trzeba ją uprościć. Psychologowie mówią, że człowiek jest skąpcem poznawczym – nie znosi nadmiaru informacji, łatwo zadowala się prostymi prawdami. Stąd różne stereotypy, schematy myślowe, fobie, uprzedzenia, które całą złożoność świata sprowadzają do prostych opozycji: my – oni, swoi – obcy, uczciwy – złodziej, biedny – bogaty, dobro – zło. Tabloid cały obraz świata sprowadza do takich podziałów i uproszczeń, jest więc niesłychanie użyteczny – szybko zaspokaja nasz „głód poznawczy”. Problem w tym, że jego czytelnicy wierzą, że taki właśnie jest świat, że tabloid go nie upraszcza, lecz ukazuje jego istotę. A że ludzie to kupują, inne media też sięgają po taką formułę opisu świata. Całe niebezpieczeństwo tabloidyzacji mediów nie polega jednak nawet na tym, że tabloidowe symulakry są prymitywne, agresywne czy wulgarne, o co zwykle oskarża się tak zwaną prasę brukową, lecz na tym, że taka formuła opisu świata zabija krytyczne myślenie, a nawet myślenie w ogóle. No bo nad czym tu główkować, gdy czujemy, że wszystko jest jasne. Emocje zastępują myślenie. Niestety, te emocje też są uproszczone, sprymitywizowane aż do bólu.
Ujawnienie informacji może osłabić bezpieczeństwo państwa. A dezinformacja? Jakie może wywołać skutki?
Jeśli się nie wyda, może spełnić swoje zadanie, a jeśli się wyda… no cóż… kompromituje się podwójnie. Okazuje się oszustwem, do tego nieudolnym. Zdarza się jednak, że nawet gdy dezinformacja, czyli rozmyślne deformowanie opisu świata, się nie wyda, to i tak szkodzi jej autorom. Chodzi o tak zwany efekt bumerangowy, gdy czyjeś działania perswazyjne są tak intensywne, tak mocno grają na emocjach, że ich adresaci odreagowują je w sposób odwrotny do zamierzonego, niejako na złość, niekiedy wyładowując tę złość na autorach owych działań. To częsty przypadek w kampaniach wyborczych. Nachalne wychwalanie jakiegoś polityka zamiast zachęcać, zniechęca do niego wyborców, a nawet do partii wystawiającej tego kandydata. Tak też często się dzieje w wypadku agresywnych reklam. W polityce państwowej zdarza się to rzadziej, choć w sytuacjach konfliktowych niemal zawsze zachodzi takie ryzyko. Wynika ono stąd, że chcąc uwiarygodnić wyraziste stanowisko polityczne, stosuje się nazbyt jednostronne argumenty, zbyt silne apele emocjonalne, przesadne generalizacje, emfazę, elipsę oraz wiele innych środków retorycznych, których nagromadzenie staje się trudne do zniesienia.
Można sobie na przykład wyobrazić, że niektóre wypowiedzi naszych polityków, wyolbrzymiające pod wpływem wydarzeń na Ukrainie zagrożenie dla Polski ze strony Rosji i domagające się od sojuszników z NATO wzmocnienia ich obecności wojskowej w naszym kraju, będą traktowane przez niektórych zachodnich polityków jako wyraz naszych kompleksów, zadawnionej rusofobii, koniunkturalizmu, braku realizmu czy innych nieprzysparzających nam sympatii i chluby cech. Bo trzeba pamiętać, że w dzisiejszym świecie granice między umiarem i przesadą, informacją i dezinformacją, korzyścią i stratą, są bardziej płynne niż dawniej lub w ogóle się zacierają. Informacja jest orężem, jednak dziś bardziej obosiecznym niż kiedykolwiek wcześniej.
Informacja jest zatem silną bronią…
Najkrócej rzecz ujmując – potężną. Ona napędza całą naszą cywilizację i wytycza jej kierunki rozwoju. Od DNA począwszy, poprzez wyrafinowane technologie, aż po nowoczesne systemy dowodzenia, informacja jest podstawą funkcjonowania wszystkich organizmów i organizacji. Co więcej, dziś informacja zaczyna żyć swoim życiem, znajdując dla siebie lepsze środowisko niż ludzki mózg – procesor i pamięć komputera. Jeśli myślimy o inteligentnych domach, w których komputery gromadzą informacje o naszych nawykach i dostosowują do nich domowe urządzenia, robi się nam przyjemnie. Ale jeśli pomyślimy, że inne, jeszcze bardziej inteligentne komputery, mogą pomylić stado ptaków z rakietami balistycznymi i uruchomić atak odwetowy, przechodzą nam ciarki po krzyżu. Natychmiast się pocieszamy, że komputery się nie mylą lub zdarza się im to nieporównanie rzadziej niż ludziom. I owszem. Ale co będzie, jeśli kolejna generacja inteligentnych komputerów uzna, że mózg ludzki jest tak wolnym i zawodnym procesorem, iż zagraża całej cywilizacji (bo zagraża!)? Czy wtedy komuś uda się to, co udało się bohaterowi filmu Stanleya Kubricka „2001: odyseja kosmiczna”, to znaczy zatrzymać eliminowanie ludzi przez komputer? W roku 2001 nie było to problemem, bo komputery jeszcze nie „myślały”, ale co będzie w roku 2051? Czy aby nie zaczną już o tym myśleć? Alternatywą jest tylko pełne, całkowicie organiczne zespolenie człowieka z komputerem, czyli cyborg. I w tę stronę idzie ludzkość. Coraz szybciej…
Dr hab. Maciej Mrozowski, prawnik i medioznawca, jest profesorem w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej.
autor zdjęć: Krzysztof Wojciewski