NIEBIESCY GÓRĄ

12,5 tys. żołnierzy z dziewięciu państw NATO , dziesiątki samolotów, śmigłowców, okrętów, transporterów opancerzonych i wyrzutni rakiet, a wszystko na czterech poligonach lądowych i Morzu Bałtyckim. Oto „Anakonda’14”, największe tegoroczne ćwiczenia polskiej armii.

Początkowo miała być wężem łagodnym i raczej niewielkim. Dopiero później, po zmianie koncepcji, rozrosła się i nabrała wigoru. „Anakonda ’14” z ćwiczeń dowódczo-sztabowych przerodziła się w wielonarodowe manewry, podczas których przez dwa tygodnie żołnierze byli poddawani surowemu testowi na poligonach w Drawsku, Orzyszu, Nowej Dębie, Ustce, na Bałtyku, a także na terenie Akademii Obrony Narodowej, gdzie znajdowało się kierownictwo wszystkich militarnych i paramilitarnych poczynań.

Zanim jednak rozległ się huk wystrzałów i eksplozji, a na niebie nad poligonami rozbrzmiał warkot silników, najpierw ruszyły zakrojone na szeroką skalę przygotowania. Potężna machina logistyczna zwykle pozostaje w cieniu i pracuje w ciszy. Ale bez niej nic, co się wydarzyło, nie byłoby możliwe. Tak więc, nim na dobre skupimy uwagę na wojnie, zajrzyjmy na chwilę za kulisy.

Od kuchni

Wszystkie polskie poligony teoretycznie są przygotowane do zadań szkoleniowych przez cały rok, tyle że w kontekście ćwiczeń tak dużych jak „Anankonda ’14” słowo „teoretycznie” wydaje się kluczowe. Kiedy bowiem nagle trzeba pomieścić tam 12,5 tys. ludzi, dać im dach nad głową i zadbać o zaplecze socjalne, niezbędne okazują się dodatkowe plany, przygotowania, rozwiązania. Zwłaszcza że wszystko musi zostać zrobione „na już”.

Obowiązek ten spadł na barki 850 żołnierzy i pracowników wojska, zatrudnionych w komendach poligonów. Podczas remontów armia korzystała również z usług firm zewnętrznych. Do manewrów w sumie należało przygotować 50 obiektów logistycznych i 38 szkoleniowych. Tylko na zakup tarcz, które stały się celem dla strzelających z różnego rodzaju broni, dowództwo poligonów dostało dodatkowo 200 tys. zł. Z myślą o „Anakondzie” na sześciu pasach taktycznych powstały bowiem 24 pola tarczowe. Jedno z nich było przeznaczone wyłącznie do strzelań ze śmigłowców, inne zostało rozmieszczone na Bałtyku.

Z myślą o ćwiczących utworzono 12 obozowisk namiotowych i jedno kontenerowe, przygotowano też 17 internatów. Uczestnicy „Anakondy” dostali do dyspozycji pięć kuchni stacjonarnych, trzy polowe, dziewięć stołówek oraz jeden punkt żywnościowy. Łącznie musiały one wydać blisko 40 tys. posiłków dziennie i prawie 20 tys. l napojów. I dopiero kiedy wszystko to zostało dopięte na ostatni guzik, można było iść na wojnę.

Wróg u bram

Sytuacja w skrócie wyglądała tak. Naprzeciw siebie stanęły dwa polityczno-militarne bloki. „Oni”, czyli oznaczona kolorem czerwonym grupa państw wschodniego Eurolandu, i „my” – Organizacja Sojuszu Morza Niebieskiego. Wśród „czerwonych” pierwsze skrzypce grała Baria wspierana przez Mondę i Funland. Do „niebieskich” należała między innymi Wislandia. Przez długi czas była ona zdana na dostawę surowców z Barii. Postanowiła jednak pójść własną drogą i rozpoczęła wydobycie gazu łupkowego. W odpowiedzi Baria ruszyła do dyplomatycznej ofensywy, która miała zablokować te działania. Oskarżyła wislandzki rząd o wywłaszczanie ludności pochodzenia mondyjskiego i destabilizację regionu. Zapewniła też rząd Mondy o pełnym poparciu na wypadek wojny. Wreszcie stało się jasne, że tego konfliktu drogą dyplomacji rozwiązać się nie uda. U granic Wislandii stanęła mondyjska armia wspierana przez Barię.

Na główną arenę starć zostały wyznaczone poligony w Orzyszu i Ustce. W Drawsku „niebiescy” mieli walczyć z promondyjskimi rebeliantami. Na poligonie w Nowej Dębie powstał z kolei obóz uchodźców. Los fikcyjnego kraju spoczął w rękach tysięcy żołnierzy z Polski, USA, Wielkiej Brytanii, Kanady, Holandii, Czech, Węgier, Estonii i Litwy. W różnego rodzaju epizodach „czerwonych” podgrywało około 600 wojskowych.

Desant z powietrza

Ledwie słońce przedarło się przez poranną mgłę, gdy błękitne niebo zasnuła chmura spadochronów. Opadały w niemal kompletnej ciszy, gdzieniegdzie tylko przerywanej okrzykami żołnierzy, którzy desantowali się z transportowych samolotów, krążących nad poligonem w Drawsku. Tego dnia było to 300 osób. Polskim spadochroniarzom z 6 Brygady Powietrznodesantowej w Krakowie towarzyszyli Brytyjczycy z 16 Brygady Desantowo-Szturmowej. Każdy z nich miał pod nogami 30-kilogramowy zasobnik z amunicją, żywnością, dodatkowym wyposażeniem. Po tym, jak wylądowali na zrzutowisku, mieli zaledwie kilka minut na zwinięcie spadochronu, opróżnienie zasobnika i wymarsz w stronę pobliskiego lasu, na miejsce zbiórki.

„Wojska powietrznodesantowe to lekka piechota. Działają z zaskoczenia, na tyłach wroga. Do ich zadań należy przejmowanie ważnych obiektów infrastruktury, choćby mostów czy węzłów kolejowych. Muszą utrzymać je tak długo, aż nadejdzie zasadnicza część sił”, wyjaśnia kpt. Marcin Gil, rzecznik krakowskiej brygady. Oczywiście cele misji mogą być modyfikowane w zależności od potrzeb. I tak właśnie stało się tym razem. Spadochroniarze musieli wykonać zadanie na swoim terytorium, a przeciwnikiem nie była armia regularna, lecz wspierający nieprzyjaciela dywersanci.

Pierwszą noc po desancie żołnierze spędzili w lesie. Następnie odbili z rąk rebeliantów cztery mosty, zbudowali w ich pobliżu umocnienia i czekali. „Mamy 28 spadochroniarzy, strzelców wyborowych, karabiny maszynowe. Przy wznoszeniu umocnień wspomagało nas jedenastu inżynierów”, wylicza por. Dan Wood, dowódca brytyjskiego oddziału, którego zadaniem było utrzymanie jednej z przepraw.

Spokój, który zapanował po pierwszej potyczce, był tylko pozorny. Kiedy opuszczaliśmy polsko-brytyjskie stanowiska, gdzieś zza lasu dobiegł nas huk wystrzałów. Tam właśnie znajdował się most, którego strzegli Amerykanie i Kanadyjczycy. Decyzja: zawracamy. Jeszcze kilkanaście minut kluczenia po leśnych drogach i jesteśmy na miejscu. „Pół godziny temu po drugiej stronie rzeki pojawiło się pięć pojazdów, z których otworzono do nas ogień”, wyjaśnia kpt. Eric Morrow, dowódca kanadyjskiego oddziału.

Taki właśnie przeciwnik nękał Wislandię gdzieś z dala od głównych frontów. Długo niewidoczny i uderzający znienacka, niby słabszy niż armia regularna, a jednak chwilami równie jak ona niebezpieczny. I zdolny poważnie nadwerężyć siły nawet najlepiej wyszkolonych oddziałów. Losy wojny miały się jednak rozstrzygnąć gdzie indziej.

Inwazja z morza

Ciszę przeszywa odgłos wystrzału. Kilkudziesięciometrowy „wąż” wypełniony materiałami wybuchowymi rozwija się, ląduje w morzu, po czym powoli opada na dno. Jeszcze chwila i powietrzem wstrząsa głucha eksplozja, która podrywa grzebienie wody. Można ją poczuć nawet na wydmie, dobre kilkadziesiąt metrów od brzegu. Po prostu po wybuchu przez chwilę drży pod stopami ziemia.

Tak działa ładunek wydłużony. Ma on doprowadzić do detonacji pól minowych, a tym samym utorować drogę desantowi. Przed momentem został wystrzelony z pokładu okrętu transportowo-minowego ORP „Gniezno”, który powoli zbliża się do plaży nieopodal Ustki. Towarzyszy mu bliźniacza jednostka – ORP „Toruń”. Obie reprezentują siły „czerwonych”, czyli wrogiej Mondy. Mimo oporu stawianego przez oddziały Wislandii („niebiescy”), okręty zacumowały w pobliżu brzegu i opuściły rampy. Z ich pokładów zjechały bojowe wozy piechoty i pływające transportery (PTS) wypełnione żołnierzami. Brodząc w morzu, dotarły do brzegu. Zmasowany atak sprawił, że „niebiescy” musieli opuścić wzniesione na plaży umocnienia i wycofać stamtąd swój sprzęt. Nie pomogły nawet samoloty Su-22, które wspierały obrońców, atakując okręty. Po chwili walki toczyły się już u progu nadmorskiego lasu.

Na naszych oczach rozegrał się właśnie jeden z kluczowych momentów „Anakondy”. „Na plaży desantowali się żołnierze 7 Brygady Obrony Wybrzeża ze Słupska i 8 Batalionu Saperów Marynarki Wojennej, a zrobili to z pokładów jednostek należących do 8 Flotylli Obrony Wybrzeża”, wylicza ppłk Piotr Walatek, rzecznik Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych. „Po stronie »niebieskich« również walczyli żołnierze słupskiej brygady”, zaznacza. Opis można by jeszcze uzupełnić o unoszące się na falach drewniane tarcze, które imitują sylwetki żołnierzy i pojazdów.

To, co mieliśmy okazję obejrzeć, stanowiło bowiem zaledwie cząstkę zakrojonej na szeroką skalę operacji. W myśl scenariusza „Anakondy” siły atakujące Wislandię od strony morza były nieporównanie większe, walka zaś dużo bardziej zacięta. Wojska „niebieskich” zdołały na przykład zatopić część okrętów wroga. Ale na tym nie koniec.

Podczas epizodu nie zobaczyliśmy też szczęśliwego finału, który przecież nastąpił. „Początkowo oddziały »czerwonych« wyparły siły Wislandii kilkadziesiąt kilometrów w głąb lądu, gdzieś w okolice Słupska i Koszalina, choć trzeba pamiętać, że w ćwiczeniach  żadna z tych nazw nie pada. Naprzeciw siebie w czasie »Anakondy« stają przecież fikcyjne państwa”, zastrzega kmdr ppor. Piotr Adamczak, rzecznik żołnierzy ćwiczących na poligonie w Ustce. „Ostatecznie jednak »niebiescy« wyprowadzili udane kontrnatarcie i odepchnęli nieprzyjaciół z powrotem w stronę morza. Atak od północy został odparty”.

Nocne łowy na okręt

Desant na plażę pod Ustką stanowił zwieńczenie działań na północy Polski. Kilkanaście okrętów przez tydzień ćwiczyło na Bałtyku osłonę szlaków komunikacyjnych przed atakami spod wody i z powietrza. „Nasze jednostki musiały utrzymać panowanie na morzu”, tłumaczy kmdr ppor. Adamczak. „Ma to ogromne znaczenie ze względu na transport surowców, ale również na wypadek, gdyby właśnie tamtędy sojusznicy chcieli wysłać nam na pomoc swoje siły”. Okręty były wspomagane przez samoloty i śmigłowce lotnictwa morskiego. Odpowiadały one między innymi za rozpoznanie wyznaczonych akwenów, identyfikację jednostek nawodnych, przekazywanie danych do potencjalnych ataków rakietowych, a także za poszukiwanie i zwalczanie operującego po stronie „czerwonych” okrętu podwodnego.

To ostatnie zadanie spoczywało na załogach śmigłowców Mi-14PŁ oraz SH-2G. Loty odbywały się w nocy, co – jak przyznają sami piloci – jest dodatkowym utrudnieniem. Po pierwsze, nad morzem brakuje punktów odniesienia, a gwiazdy i księżyc odbijają się w wodzie, mieszając ze światłami statków. Po drugie, do poszukiwania okrętów podwodnych nie można wykorzystać wszystkich dostępnych urządzeń. „Śmigłowiec wówczas nie stanie w zawisie, a co się z tym łączy, nie opuści stacji hydroakustycznej. Tymczasem to właśnie ona stanowi najskuteczniejsze narzędzie, z którego korzystamy”, tłumaczy kpt. pil. Ireneusz Steciuk, pilot „czternastki”. Nocą załoga Mi-14PŁ jest zdana na sonoboje i detektor anomalii magnetycznych.

W kolejnych dniach przeciwnik zbliżył się do Wybrzeża. Kilkakrotnie atakował je zarówno z morza, jak i powietrza. Zagrożone były porty. Swoimi umiejętnościami musieli się popisać między innymi żołnierze obsługujący zestawy rakietowe Newa, operatorzy przenośnych zestawów Grom, piloci Su-22. A potem przyszedł desant. Droga do ostatecznego zwycięstwa Wislandii okazała się na północy długa i wyjątkowo trudna.

Wislandia obroniona

Tymczasem dzień później nieprzyjaciel przeprowadził zmasowane uderzenie na wschodzie. Jednak i tym razem wojska „niebieskich” były górą. Ofensywa „czerwonych” została zatrzymana, a oddziały wislandzkie przeszły do kontrnatarcia.

Na poligonie w Orzyszu jako pierwsze pozycje agresora zaatakowało wezwane w ramach procedur CAS (Close Air Support) lotnictwo sojusznicze. Bomby zrzuciły samoloty F-16 z wielonarodowego komponentu, w którego skład weszły maszyny polskie, amerykańskie i holenderskie. W kolejnym rzucie do akcji wkroczyły już tylko polskie myśliwsko-bombowe Su-22.

Jako druga włączyła się do boju artyleria rakietowa. Wyrzutnie WR-40 Langusta z 5 Pułku Artylerii w Sulechowie, korzystając z radarów artyleryjskich Liwiec, które precyzyjnie wskazały, skąd strzelają działa wroga, oraz bezzałogowych samolotów FlyEye, pomagających korygować ogień, trzema krótkimi salwami unieszkodliwiły artylerię nieprzyjaciela. Dokończyły dzieła zniszczenia jego jednostek zmechanizowanych oraz żołnierzy.

Tyle że przeciwnik dysponował jeszcze pododdziałami odwodowymi. Wobec tego do akcji przystąpiły śmigłowce Mi-24, które pociskami rakietowymi zniszczyły ostatnie umocnione punkty oporu, a obsługi zestawów ZU-23-2 i przeciwlotniczych rakiet Grom uporały się ze śmigłowcami „czerwonych”. Teraz wreszcie do boju mogły ruszyć kompanie zmechanizowane – jedna na BWP-1, druga na KTO Rosomak. Dzięki saperom sforsowały one pola minowe i po trwającej kilkanaście minut kanonadzie ostatecznie zmusiły wrogie siły do odwrotu. Wislandia została obroniona.

Ramię w ramię z sojusznikami

W trakcie „Anakondy ’14” żołnierze mieli sprawdzić wariant wojny obronnej, gdy do walki wraz z polskimi żołnierzami przystępują komponenty z innych krajów sojuszu północnoatlantyckiego. „Łącznie w ćwiczeniach wzięło udział dziewięć państw sojuszu. Na poligonie w Orzyszu trzy nacje: Amerykanie, Litwini i Czesi, utworzyły swoje stanowiska dowodzenia. Dla nas było to pierwsze tego rodzaju doświadczenie”, podkreślał na jednym z briefingów gen. broni Marek Tomaszycki, dowódca operacyjny, który kierował ćwiczeniami.

O potrzebie zacieśniania tego rodzaju współpracy mówił też gen. bryg. Torben Dixen Møller, zastępca kierownika ćwiczeń do spraw koalicyjnych. „Nigdy nie stanie się tak, że będziemy mieli ten sam sprzęt. Ważne jednak, by wypracować wspólny język, przećwiczyć wspólne procedury. NATO liczy 28 państw. Potencjalny agresor musi wiedzieć, że atak na jedno z nich, to atak na cały, zdolny do wspólnego działania sojusz”.

 
Bogusław Politowski, Krzysztof Wilewski, Łukasz Zalesiński

autor zdjęć: adam roik/combat camera dorsz





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO