„Wir”, ratownik medyczny Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu
Za udział i bohaterstwo w prawie setce misyjnych operacji, podczas których uratował życie wielu cywilom oraz żołnierzom polskim i sił koalicji
Afganistan, prowincja Ghazni, 2013 rok. W wyniku wybuchu bomby rannych jest siedmiu amerykańskich żołnierzy. Na pomoc rusza amerykański śmigłowiec ratowniczy z dwoma paramedykami na pokładzie. Jednym z nich jest „Wir”, operator z Jednostki Wojskowej Komandosów. Stan poszkodowanych jest bardzo ciężki. Walka o życie trwa 45 min., tyle ile lot śmigłowca do bazy. Na szczęście, dzięki umiejętnościom paramedyków wszyscy przeżyli. „Jak dotąd, to największe zawodowe ekstremum, jakie mi się przytrafiło. Ale nie mówcie, że to sukces zawodowy. To dobrze wykonana robota”, opowiada „Wir”.
Na misji w Afganistanie uratował życie kilkudziesięciu żołnierzom państw NATO, afgańskim policjantom i cywilom. „Gdyby kiedyś miał po mnie przylecieć śmigłowiec ratunkowy, to chciałbym, by na jego pokładzie był właśnie on”, tak o swoim podwładnym mówi płk Wiesław Kukuła, dowódca Jednostki Wojskowej Komandosów, i dodaje: „»Wir« jest przedstawicielem nowego pokolenia podoficerów. To lider, który nadaje tempo operacyjne i szkoleniowe siłom zbrojnym. Mam poczucie, że jako podoficer jest w stanie wpłynąć na szkolenie wszystkich wojskowych medyków”. „Bywa bezczelny. Ma swoje zdanie, za co niektórzy mogą go nie lubić. Ale jest też bardzo uparty, lojalny i uczciwy”, dodaje Piasek, kolega z jednostki.
„Wir” do wojska poszedł zaraz po maturze w 1998 roku. Po zasadniczej służbie wojskowej, wstąpił do służby nadterminowej. Chciał do komandosów w Lublińcu, ale nie było dla niego miejsca. Trafił do Centrum Szkolenia Wojsk Obrony Przeciwlotniczej w Koszalinie. Tego etapu służby nie wspomina najlepiej. „Miałem wrażenie, że stoję w miejscu. Chciałem się rozwijać, uczyć. W Koszalinie osiągnąłem wszystko, co można. Dlatego w końcu odszedłem z armii”. Próbował swoich sił na rynku cywilnym, między innymi zatrudnił się jako pomocnik stolarza i produkował meble. Szybko się zorientował, że to nie dla niego. Marzenia o Lublińcu wróciły. Dostał powołanie w ówczesnym 1 Pułku Specjalnym Komandosów i zaczął służbę na stanowisku o trzech specjalnościach – kierowca, zwiadowca i sanitariusz. „Zachłysnąłem się tą jednostką. Poznałem tam świetnych fachowców. Od pierwszego dnia służby wiedziałem, że właśnie tu jest moje miejsce. Zostałem operatorem zespołu bojowego, bo zawsze chciałem pracować z najlepszymi”.
Razem z lublinieckimi komandosami służy już 14 lat. Jego szlak bojowy wygląda imponująco. Siedmiokrotnie uczestniczył w misjach wojskowych: dwa razy w Macedonii i Iraku oraz trzy razy w Afganistanie. „Każda była inna. W Macedonii byliśmy odpowiedzialni między innymi za ochronę obserwatorów OBWE. Tam też zdobywałem pierwsze umiejętności jako paramedyk. Pomagaliśmy dzieciom. Ta misja nie była trudna pod względem medycznym, ale to dobrze, bo wówczas nie miałem takiego doświadczenia jak teraz”, wspomina „Wir”.
Wiedzę i umiejętności „Wira” trudno przecenić. W czasie służby zaliczył wiele kursów i szkoleń medycznych. Przede wszystkim jednak jest jednym z dwóch Polaków, którzy ukończyli niezwykle trudne szkolenie SOCM (Special Operations Combat Medic) w Stanach Zjednoczonych. To właśnie tam „Wir” nauczył się, w jaki sposób na polu walki podtrzymać życie rannego żołnierza przez 72 godz. Przećwiczył także wyjątkowo trudne zabiegi, na przykład konikotomię (sposób udrożnienia dróg oddechowych), która może przypominać poderżnięcie gardła. Zdobyte na kursie umiejętności w praktyce sprawdził w jednym ze szpitali na Florydzie. „Bardzo często musiałem ratować ludzi po postrzałach, opatrywać rany kłute”, wspomina. Dzięki temu szkoleniu może przeprowadzać zabiegi, które w Polsce robią jedynie lekarze (i to nie wszyscy). Chodzi na przykład o drenaż opłucnej, który samodzielnie wykonywał dwa razy.
Komandos przyznaje, że najwięcej doświadczenia zdobył pod Hindukuszem. Jako absolwent kursu SOCM okazał się niezwykle cenny dla ISAF, które zaprosiły go do współpracy w ramach systemu ewakuacji medycznej. Będąc operatorem polskich wojsk specjalnych, dodatkowe zobowiązania mógł jednak wykonywać tylko w wolnym czasie. Pomimo dużego obciążenia na ochotnika pełnił dyżury w lotach śmigłowcem ratunkowym. „Kiedy inni odpoczywali po akcjach, on w wolnym czasie dyżurował w szpitalu lub latał medevakiem”, opowiada jego kolega z jednostki. Dyżury trzymał przez 24 godz. Z radiem, którym był wzywany do śmigłowca, nie rozstawał się nigdy. Zawsze był gotowy do pomocy, nawet w środku nocy. Śmigłowcem do najciężej rannych leciał 97 razy, mniej groźnych interwencji było dwa razy więcej. Przywoził Amerykanów, Polaków, żołnierzy innych narodowości, afgańskich policjantów i dzieci. Zdarzyło mu się, że pomagał także talibom.
Największym wyzwaniem jest dla niego udzielanie pomocy rannym dzieciom. Sam jest tatą sześcioletniej Zuzi, dlatego każdy przypadek okaleczonego lub postrzelonego malucha mocno przeżywa. „Kiedyś na pokładzie śmigłowca transportowaliśmy ranną dziewczynkę. Była w wieku mojej córki. Walczyliśmy o nią przez 40 min., bo straciła dużo krwi po postrzale. Udało się ją ustabilizować. Później nasi lekarze operowali ją jeszcze przez wiele godzin. W stabilnym stanie została następnie przekazana na leczenie do miejscowego szpitala. Dostała zapas lekarstw i antybiotyków. Niestety, ktoś jej je zabrał, a ona zmarła z powodu infekcji pooperacyjnej”.
Loty dyżurne i praktyka w polowym szpitalu wypełniały wolny czas komandosa. Podstawowym jego zadaniem był jednak udział w operacjach specjalnych Zadaniowego Zespołu Bojowego „Task Force 50”. W trakcie służby w Afganistanie uczestniczył w 79 operacjach najwyższego ryzyka.
„Czasami zdarzało się, że na operację szliśmy w niepełnym składzie, więc obecność »Wira«, jako głównego medyka, nie była konieczna. Od razu się awanturował, że pójdzie z chłopakami. Niech tylko ktoś spróbowałby o nim zapomnieć”, wspomina „Bojo”, jego dowódca. „To jest kwestia odpowiedzialności. Nigdy bym sobie nie darował, gdyby moim chłopakom coś się stało, a mnie by przy tym nie było”, mówi „Wir”. „Poza tym ja przede wszystkim jestem operatorem”.
Na każdą „robotę” zabiera 20-kilogramowy plecak z wyposażeniem medycznym. Jego ekwipunek to zestawy do konikotomii, laryngoskopy, ciśnieniomierze, zestawy do intubacji, opatrunki na ostrzały klatki piersiowej i wiele innych. Drugi, podręczny zestaw ma zawsze w kieszeniach. „To mój system pierwszej linii udzielania pomocy”, mówi.
Podoficer dąży do stworzenia w Polsce szkolenia dla paramedyków analogicznego do tego amerykańskiego. Poza tym szkoli żołnierzy ze swojej jednostki, prowadzi kursy medyczne dla pozostałych rodzajów wojsk oraz funkcjonariuszy innych służb. Paradoksalnie, edukacja wyniesiona z amerykańskiego kursu SOCM, która w USA i Afganistanie dopuszcza absolwentów do trudnych zabiegów ratujących życie, w Polsce nie jest honorowana. Mimo to zdarza się, że jako instruktor bierze udział w kursach dla cywilnych ratowników medycznych, gdzie dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem.
A co robi po pracy? Ze swoim medycznym plecakiem rzadko się rozstaje. „Zdarza mi się wspomóc kolegów z jednostki. Były i takie sytuacje, że podawałem kroplówki odwodnionym osobom. Pomagałem też, gdy dzieci sąsiadów miały wysoką gorączkę albo ktoś spadł z roweru i mocno się poobijał”, opowiada. Przede wszystkim jednak poświęca czas rodzinie. Ma tu wiele zaległości do nadrobienia. Ze względu na misje i kurs w USA prawie sześć lat był poza domem. Ostatnie święta Bożego Narodzenia były pierwszymi, które spędził ze swoją córką. „Teraz w domu jestem przede wszystkim tatą. To taka przyjemna zwyczajność”.
autor zdjęć: archiwum prywatne