Piętnaście lat temu zdarzyła się rzecz niebywała: wszystkie siły polityczne potrafiły zjednoczyć się dla dobra kraju.
W dniu wejścia Polski do NATO, 12 marca 1999 roku, w wywiadzie dla jednej z gazet wyraziłem opinię, którą kilka lat później powtórzyłem we wstępie do nigdy nieopublikowanego „Strategicznego przeglądu obronnego” z 2006 roku. Stwierdziłem, że osiągnięcie, którym było wstąpienie do najsilniejszej koalicji wojskowej nowożytnych dziejów, to wynik niezwykle rzadkiego zjawiska politycznego w naszym kraju: wspólnego wysiłku wszystkich sił politycznych i wielkiej liczby ludzi, którzy, nie bacząc na różnice w innych dziedzinach, potrafili zjednoczyć wysiłki dla dobra kraju. Nigdy więcej w ciągu tych 15 lat nie umieliśmy powtórzyć tej postawy. Warto spytać dzisiaj, czy ten wyjątkowy konsensus całego społeczeństwa przyniósł dobre owoce, czy elita polityczna dobrze wypełniła zobowiązania podjęte w naszym imieniu wobec sojuszników i wobec nas, Polaków.
Przed skokiem
Wspomniany konsensus nie był tak oczywisty, jak się to dzisiaj wydaje. Na początku lat dziewięćdziesiątych pojawiały różne opcje „strategiczne”. Myślano o stworzeniu strefy neutralnej państw – od skandynawskich, przez państwa bałtyckie, Białoruś, Ukrainę, Mołdawię, po Rumunię i Bułgarię – oddzielających członków NATO od Rosji, z Polską jako rdzeniem takiej strefy. Zastanawiano się też nad stworzeniem nowego sojuszu państw posocjalistycznych. Propagowano również wariant samodzielnego bytu państwowego na bazie silnego wojska, niezależnego od któregokolwiek ugrupowania.
Gdy w 1992 roku powołano Departament Studiów Strategicznych w Ministerstwie Obrony Narodowej i rozpoczęły się intensywne przygotowania do dialogu z NATO, na spotkaniu w efemerydalnym „klubie racji stanu”, złożonym z dawnych kierowników polityki zagranicznej PRL, zapytano mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, że zamierzona zmiana sojuszy i promowanie „opcji atlantyckiej” są oparte na mrzonkach o gwarancjach Zachodu, znanych z doświadczeń 1939 roku, Jałty i Poczdamu, kiedy Polska została poświęcona na ołtarzu polityki wielkich mocarstw. Podkreślano przy tym, że podpisany niedawno układ polsko-niemiecki o ostatecznym charakterze granicy na Odrze i Nysie nie wynika z jednoznacznego stanowiska wielkiego mocarstwa (czytaj: Rosji), dotąd jedynego, którego żywotne interesy współgrały z naszymi. Wtedy wielu z mojego pokolenia tak myślało i nie były to tylko obawy odchodzących w zapomnienie liderów upadłego reżimu.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że większość Polaków rozumiała, że tak długo oczekiwany skok cywilizacyjny i gospodarczy kraju jest możliwy tylko dzięki dołączeniu do demokratycznych, liberalnych, swobodnie gospodarujących, integrujących się państw zachodniej Europy, związanych z krajami Ameryki Północnej. Zasadniczą przesłanką takiego skoku było osiągnięcie stabilności i bezpieczeństwa w całym sąsiedztwie regionalnym, a najbardziej racjonalnym, niezbędnym krokiem do tego celu było członkostwo w sojuszu północnoatlantyckim.
Pamiętajmy, że był to czas rozpadu Związku Radzieckiego, „puczu Janajewa”, jednoczenia Niemiec, rozpadu Czechosłowacji, początków rozpadu Jugosławii, a więc okres wstrząsu wokół Polski, którego wynik geopolityczny był niejasny. Wprawdzie na szczycie w Paryżu w 1990 roku NATO wyciągnęło rękę do przyjaznej współpracy z byłymi wrogami z obozu socjalistycznego, ale adresatem tego gestu była przede wszystkim poradziecka Rosja.
Wielostronna i wieloaspektowa gra geopolityczna, w której udział brała wówczas Polska, skierowana na nowe ukształtowanie politycznej i wojskowej sceny europejskiej, na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku niezbyt sprzyjała naszym interesom strategicznym. Państwa zachodnie były zainteresowane głównie wykorzystaniem „dywidendy pokojowej” po rozpadzie Układu Warszawskiego, pogłębieniem integracji zachodnioeuropejskiej, nawiązaniem jak najkorzystniejszych, przyjaznych stosunków z bogatą w surowce i stanowiącą ogromny i obiecujący rynek Rosją. Bo chociaż przechodziła ona wówczas kryzys tożsamości i gospodarczy, to jednak ciągle pozostawała drugą wielką siłą nuklearną, stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, potencjalnie najważniejszym partnerem mocarstw zachodnich w polityce globalnej. Moskwa od początku starań Polski i innych państw „nowej demokracji” o ściślejsze powiązanie z Zachodem wyraźnie się temu sprzeciwiała, wielokrotnie ostrzegając, że tak diametralna zmiana geopolityczna w Europie Środkowej będzie przez nią traktowana jako działanie zagrażające jej interesom i bezpieczeństwu.
Sojusznicze aspiracje
Działania Moskwy przynosiły skutek. Wiele państw NATO z nieukrywaną niechęcią traktowało zabiegi Polski o uzyskanie pełnego członkostwa w sojuszu. Przestrzegano nas przed „drażnieniem” Rosji.
Wśród przeciwników naszego członkostwa byli tacy politycy i specjaliści, jak Henry Kissinger, profesor Avishai Mandelbaum, minister Hans-Dietrich Genscher, ambasador Włoch w Waszyngtonie Boris Biancheri, publicysta i dyplomata Jim Hoagland, profesor Charles Kupchan z USA, z Rosji były prezydent Michaił Gorbaczow, ambasador Wielkiej Brytanii w Rosji John Killick, a nawet 46 amerykańskich senatorów, piszących pilny list do prezydenta Billa Clintona, wspomaganych przez niektóre amerykańskie wpływowe dzienniki, nawołujące senat do nieratyfikowania rozszerzenia NATO.
Nie można zapominać, że w tym okresie wojska radzieckie stacjonowały jeszcze na terytorium Polski i formalnie istniał Układ Warszawski. Ta niepewność sytuacji i obawa co do rosyjskich intencji uwidoczniła się wyraźnie na pierwszej profesjonalnej konferencji bezpieczeństwa, zorganizowanej z udziałem specjalistów korporacji RAND i całej grupy polskich ekspertów cywilnych i wojskowych, na której wielu przedstawicieli polskiej strony, znanych z niezłomnej postawy opozycyjnej wobec dawnego systemu, nawoływało do umiarkowania i ostrożności wobec ZSRR.
Mnożyły się w tym czasie radzieckie, a potem rosyjskie, inicjatywy dyplomatyczne i polityczne nawołujące do tworzenia nowego ładu bezpieczeństwa w Europie, zawierające postulat rozwiązania bloków wojskowych, a nawet wyjścia Stanów Zjednoczonych z Europy. Postulaty te często spotykały się z przychylnością w niektórych kręgach politycznych Europy Zachodniej, szukających czysto europejskiego systemu bezpieczeństwa.
Część rezultatów tych zabiegów można dostrzec w niektórych sformułowaniach aktu podstawowego, podpisanego przez NATO i Rosję w 1997 roku. Nie przypadkiem na konferencji Instytutu Aspen w Berlinie w 1996 roku z ust przedstawicieli Polski padły niemiłe dla organizatorów słowa o „zapachu Jałty”, wyczuwanym w niektórych wypowiedziach polityków zachodnich. Chociaż treść aktu podstawowego Rosja–NATO, redagowanego głównie przez Stany Zjednoczone i Niemcy, była na bieżąco konsultowana z władzami polskimi, niektóre znajdujące się tam zapisy obowiązują do dziś i są wygodne dla krytyków rozszerzenia NATO.
Droga do członkostwa w NATO została otwarta formalnie dla wszystkich państw posocjalistycznych, poradzieckich (w tym dla Rosji) i neutralnych. Jednakże różnorodność w sferze realiów polityczno-społecznych, historycznych doświadczeń, związków z państwami i społeczeństwami zachodnimi podzieliła tę grupę krajów. Z jednej strony, wyłoniły się kandydatury do ściślejszej integracji z sojuszem, a z drugiej – niektóre kraje pozostawały z nim jedynie w formalnych i powierzchownych relacjach.
Taki charakter miała Północnoatlantycka Rada Współpracy (North Atlantic Treaty Council – NACC), powołana w 1991 roku. Polska potraktowała tę instytucję poważnie, z próżną jednak nadzieją, że będzie ona stanowiła skuteczny mechanizm wielostronnej współpracy. Rosnąca dysproporcja w intensywności i celowości kontaktów między uczestnikami „współpracy” w ramach Rady wymuszała szukanie nowych jej form.
Taką nową i niezwykle przydatną formą było ogłoszenie w styczniu 1994 roku programu „Partnerstwo dla pokoju”, który dał początek wszechstronnej współpracy wojskowej, umożliwiającej dostosowanie struktur wojskowych, szkolenia żołnierzy, uzbrojenia i sprzętu państwom chcącym wstąpić do NATO. Uzgadniane co rok programy partnerstwa, prowadzące stopniowo do coraz częstszych wspólnych ćwiczeń, szkoleń, wymiany personelu, kształtowania nowych doktryn, stały się skutecznym narzędziem w ręku kandydatów, dowodzących swojej gotowości do spełnienia warunków członkostwa w sojuszu.
Polska, jako najaktywniejszy uczestnik „Partnerstwa dla pokoju”, organizowała corocznie setki seminariów, ćwiczeń i szkoleń, obejmujących wszystkie dziedziny przygotowań obronnych. Jednakże w tym programie brakowało jasnego określenia celu finalnego tych wysiłków, co było traktowane przez najbardziej aktywne państwa jako środek zastępczy, „zasłona dymna” postawiona przez „starych” członków, aby opóźnić decyzję o zaproszeniu kandydatów i utrudnić im osiągnięcie statusu pełnego członka NATO.
Momentem przełomowym było ogłoszenie w 1995 roku „Studium NATO” o rozszerzeniu sojuszu, które powstało w odpowiedzi na presję całej grupy państw wschodnioeuropejskich, niezadowolonych z powolności procesu integracji i niejednoznaczności stanowiska Zachodu. W tym dokumencie sformułowano kryteria dostępu do członkostwa oraz polityczne i wojskowe warunki niezbędne do spełnienia przez kandydatów. Najważniejszy dotyczył wspólnoty wartości rządzących polityką wewnętrzną (demokracja, liberalny system rządów, przestrzeganie praw jednostki i mniejszości, swoboda gospodarcza oparta na wolnym rynku, skuteczna cywilna kontrola nad wojskiem), a zarazem polityką zagraniczną kandydata (dobrosąsiedzkie stosunki z otaczającymi państwami oraz dążenie do umacniania stabilności i bezpieczeństwa w skali regionu, kontynentu i świata). W sferze wojskowej kryteria te wynikały z litery traktatu waszyngtońskiego z 1949 roku i całego pakietu porozumień, stanowiących podstawę istnienia i działania organizacji wojskowej tego sojuszu.
Cywilna kontrola
Z perspektywy lat widać, że wbrew nastawieniu większości elit politycznych państw kandydackich to nie problemy czysto wojskowe okazały się najtrudniejsze do przezwyciężenia; z upływem czasu wojsko umiało dokonać wymaganej transformacji. Największym wyzwaniem było sprawne przygotowanie struktur wojskowych i metod ich działania do demokratycznego, poddanego pełnej kontroli władz cywilnych, systemu zarządzania. Dotyczyło to szczególnie Polski, w której armia z jednej strony cieszyła się szczególną estymą w społeczeństwie, a z drugiej była przyzwyczajona do funkcjonowania bez społecznej kontroli. Charakterystyczne u nas było wówczas także wykorzystywanie pozycji wojska przez władze polityczne w wewnętrznych sporach i w walce o wpływy. To w tym czasie kierownictwo Sztabu Generalnego WP ogłaszało publicznie swoje stanowisko w sprawach gospodarczych, społecznych, zagranicznych, a także starało się otwarcie wpływać na decyzje kadrowe i kierunek rozwoju metod zarządzania sferą obronną. Ten swoisty „bonapartyzm” przejawił się w słynnych obiadach liderów wojska i niektórych przedstawicieli najwyższych władz państwa − „rembertowskim” i „drawskim”, w organizacji kampanii wyborczych na terenie jednostek wojskowych. Jak wykazała specjalna komisja Ministerstwa Obrony Narodowej, powołana w 1995 roku przez sejm do kontroli tych ostatnich, kadra oficerska biorąca udział w takich spotkaniach „wyborczych” została zmuszona, w imię lojalności wobec swoich przełożonych, do ukrywania prawdy. Nasi zachodni partnerzy wielokrotnie wskazywali na to zjawisko jako na największą przeszkodę w uznaniu gotowości Polski do wejścia do grona sojuszników.
Pozytywny zwrot nastąpił dopiero po uchwaleniu przez sejm w 1996 roku nowej ustawy o urzędzie MON i – w jej następstwie – ukształtowaniu nowego statutu ministerstwa obrony. Ograniczone zostały kompetencje Sztabu Generalnego WP, a wiele funkcji administracyjnych, planistycznych i personalnych przeniesiono do departamentów podległych cywilnym urzędnikom. Wkrótce utworzono Dowództwo Wojsk Lądowych i Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych i w ten sposób złamano monopol sztabu na dowodzenie wojskami. Od tamtej pory struktury sił zbrojnych kilkakrotnie przechodziły głębokie zmiany, zawsze jednak cywilna kontrola i demokratyczny, otwarty charakter zarządzania wojskiem nie budziły wątpliwości.
Warto jednak zauważyć, że formalne ustanowienie cywilnej kontroli nad armią, niekwestionowane już przez nikogo w mundurze, nie przesądzało jednoznacznie o jej jakości. W ciągu piętnastu lat było wiele przykładów braku profesjonalizmu przedstawicieli władzy cywilnej w rządzeniu armią. Stale brakuje fachowców w tej dziedzinie, „pożyczanych” z innych resortów. Często ich chybione decyzje wywoływały frustrację kadry oficerskiej oraz straty materialne. Likwidowano i odtwarzano jednostki wojskowe, budowano niepotrzebną infrastrukturę, słabo zarządzano systemem nabywania broni, niewłaściwie kształtowano drogi awansu „swoich” wyższych oficerów, niwecząc różnymi pomysłami tradycje pragmatyki służbowej. Ogłaszano kolejne wieloletnie plany rozwoju sił zbrojnych bez właściwego, realistycznego oparcia ich na zdolnościach budżetowych państwa.
Wielokrotne zmiany organizacyjne w instytucjach wojskowych, zwane kolejnymi reformami, wprowadzanymi przez zmieniających się po wyborach cywilnych zwierzchników, sprawiały wrażenie tymczasowości i powierzchowności. Zarazem kadra oficerska, obawiająca się posądzenia o mieszanie się do polityki, utraciła swoją najważniejszą funkcję w systemie demokratycznym: dobrego doradzania władzy cywilnej. Dobrego, a więc opartego na wiedzy i wolnego od chęci przypodobania się cywilnym zwierzchnikom, mimo że często taka postawa nie sprzyja u nas awansom.
Cywilna kontrola nad armią nie może oznaczać zamykania wojskowym ust. Nie udało się jednak dotąd stworzyć mechanizmu dialogu wewnątrzresortowego między zwierzchnikami cywilnymi i wojskowymi. Ci ostatni często w milczeniu przyjmują decyzje i wizje rozwoju wojska. Znane są przykłady zbyt wczesnego odchodzenia ze służby oficerów mających w środowisku opinię fachowców. Szczególnie trudna była ostatnia dekada minionego stulecia, gdy resort borykał się z niedostatkiem środków finansowych, co powodowało, że ograniczano ćwiczenia, redukowano liczbę personelu, wstrzymywano modernizację techniczną, a przede wszystkim pogorszyły się warunki bytowe żołnierzy.
Producenci czy konsumenci?
Formalnie Polska zgłosiła gotowość wypełnienia zobowiązań traktatowych związanych z wejściem do struktur NATO już podczas negocjacji wstępnych w 1997 roku. Dotyczyły one dziewięciu porozumień (w tym umowy SOFA o statusie sił zbrojnych, o kwaterze głównej, o statusie misji przedstawicielskich, o zachowaniu bezpieczeństwa informacji, o ochronie wynalazków i myśli technicznej, a także o współpracy dotyczącej informacji o broni jądrowej), w tym siedem zostało przyjętych do polskiego prawa na drodze ratyfikacji przez prezydenta 27 maja 1999 roku.
Najbardziej wymagające zobowiązanie wśród wszystkich podjętych, a ostatnio często zapominane przez polskich polityków, polega na tym, że po przystąpieniu do sojuszu powinniśmy stać się „producentem”, a nie „konsumentem” bezpieczeństwa. W pierwszej dekadzie naszego udziału w NATO wszystkim w Polsce zależało na udowodnieniu partnerom, że mamy wolę polityczną i zdolność do uczestniczenia we wspólnych operacjach wojskowych. Podjęliśmy wówczas decyzję o operacji w Bośni i Hercegowinie, a także organizacji międzynarodowej dywizji dla pierwszej operacji irackiej. Działania te były świetną szkołą dla żołnierzy, zyskaliśmy duże uznanie w oczach sojuszników. Jednakże już wtedy podnosiły się (a dziś są dość powszechne) głosy o tym, że dbaliśmy o cudze interesy, zostaliśmy wykorzystani, a nie zyskaliśmy nic w zamian. Zapewne zasadne było oczekiwanie określonych korzyści materialnych, płynących z udziału w trudnych misjach wojskowych, szczególnie że osiągali je inni uczestnicy.
Poczucie chybionej polityki dotyczącej udziału w operacjach sojuszu poza zasięgiem jego terytorialnego obowiązywania wzmogło się szczególnie po drugiej operacji irackiej i teraz, w trakcie zwijania polskiego kontyngentu w Afganistanie, osiągnęło apogeum. Krytycy naszego wojskowego zaangażowania daleko poza granicami kraju nawołują do dbania o własne bezpieczeństwo, do pilnowania rozwoju własnych sił zbrojnych, unikania „niepotrzebnych” wydatków i spowolniania modernizacji wojsk. Jednakże błędem jest zarówno bezkrytyczne angażowanie się w różne „koalicje chętnych”, jak i pozostawanie na uboczu, gdy o współdziałanie proszą państwa związane z nami sojuszem wojskowym.
Umiejętność wyważenia tych wewnętrznie sprzecznych wymogów nie wydaje się mocną stroną naszych liderów, a sterowane przez nich media często wzbudzają w społeczeństwie błędne oczekiwania. Argument, że najważniejsze dla Polski jest uzyskanie pełnej wiarygodności gwarancji wynikających z artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego, a nie wzmacnianie bezpieczeństwa w odległych od nas rejonach świata, jest niepodważalny. Ostatnio jednak się go nadużywa. W obecnej, wyjątkowo korzystnej sytuacji strategicznej Polski bezpieczeństwo kraju buduje się poprzez współdziałanie na rzecz wzmacniania wszystkich aspektów sojuszu, w tym jego spójności, wiarygodności oraz sprawności mechanizmów konsultacyjnych i zarządzania, a to oznacza wspólne działanie także poza granicami terytoriów sojuszniczych.
Zbyt jednostronna jest również ocena korzyści szkoleniowych wynikających z udziału w sojuszniczych operacjach. Są one bezsporne, gdyż nie da się zastąpić doświadczeń i umiejętności zdobytych przez wojsko we wspólnych operacjach, zarówno humanitarnych, jak i bojowych. Inna sprawa, że niejednokrotnie liczebność i skład wysyłanych kontyngentów nie były adekwatne do charakteru misji i ich mandatu – stąd konieczność uzupełniania sprzętu i uzbrojenia niezgodnie z mandatem misji (w pełni bojowe, gdy miały być jedynie wspierające, jak na początku drugiej operacji irackiej).
Wśród najistotniejszych naszych zobowiązań, dotyczących bycia „producentem” bezpieczeństwa, była gotowość do ponoszenia największej ofiary – poświęcenia życia naszych żołnierzy. Po powrocie z Madrytu w 1997 roku, gdzie zaproszenie do sojuszu stało się faktem politycznym, na posiedzeniu sejmowych komisji – spraw zagranicznych i obrony – odniesienie tej konsekwencji w moim sprawozdaniu zostało zrozumiane jako „straszenie” sojuszem, jako argument przeciwko członkostwu, chociaż nie takie były moje intencje. Tymczasem życie potwierdziło najgorsze obawy: ponad setka zabitych oraz ponad tysiąc rannych i okaleczonych w akcjach wojskowych polskich żołnierzy. Danina krwi jest dobitnym dowodem naszej sojuszniczej wiarygodności, pieczęcią pod naszym podpisem o członkostwie. Trzeba o tym pamiętać, gdy cieszymy się piętnastoletnim uczestnictwem w NATO.
Dobre sąsiedztwo
Wiele uwagi, zgodnie z jednym z zobowiązań, poświęciliśmy tworzeniu strefy stabilności w otaczającej nas przestrzeni. Nawiązywaliśmy współpracę wojskową z sąsiadami będącymi tak jak my w sojuszu oraz z państwami uczestniczącymi jedynie w „Partnerstwie dla pokoju” − począwszy od naszego udziału we wspólnej szwedzko-polskiej brygadzie na Bałkanach, po polsko-ukraiński batalion występujący na kilku frontach operacji pokojowych czy dywizję w Iraku, w której brało udział kilka państw sąsiadujących z nami. Do tego typu inicjatyw trzeba zaliczyć także polsko-niemiecko-duński Korpus Północno-Wschodni w Szczecinie i wojskową współpracę państw wyszehradzkich. Ogromne znaczenie ma udział Polski w operacji patrolowania przestrzeni powietrznej trzech państw bałtyckich, będący konkretnym dowodem na poważne traktowanie przez sojusz bezpieczeństwa wszystkich członków bez wyjątku.
Wojskowa współpraca regionalna ma duże znaczenie z punktu widzenia kilkuletnich starań o wypracowanie i doskonalenie sojuszniczej gotowości wypełnienia artykułu 5 na wypadek poważnego kryzysu i zagrożenia naszego bezpieczeństwa. Osiągnięcie tego celu nie było łatwe w pokojowej atmosferze na kontynencie i znacznego skostnienia aparatu planowania strategicznego NATO. Ostatnie ćwiczenia sojuszu „Steadfast Jazz” na terytorium Polski i kilku innych krajów, słabo obsadzone przez ważną grupę państw, wskazują na to, że niechęć do demonstrowania skuteczności i zwartości alianckich struktur wojskowych nadal się utrzymuje.
Znacznie lepiej przebiega systematyczne unowocześnianie i wzmacnianie wojskowej infrastruktury NATO na terytorium Polski w ramach programu wsparcia państwa gospodarza. Modernizowane są systemy teleinformatyczne i rozpoznawcze, rozbudowywane bazy lotnicze i porty, budowane nowoczesne magazyny środków bojowych, pędnych i ogólnego użytku, stanowiska dowodzenia obroną powietrzną, ośrodki szkoleniowe. Projekty infrastrukturalne realizowane ze wspólnego budżetu NATO zwiększają nasze własne zdolności obronne, a jednocześnie stwarzają dogodne warunki do szybkiego wsparcia polskiego systemu obronnego, umożliwiając między innymi sprawny tranzyt lub pobyt na ćwiczeniach wojsk sojuszniczych. W te prace są zaangażowane nie tylko dowództwa i służby logistyczne wojska, lecz także wszystkie działy administracji cywilnej państwa.
Elementem siły obronnej państwa zawsze powinna być zdolność wzmacniania jego gotowości do zwiększania liczebności wojska w razie zagrożenia i konieczności uzupełniania strat. Oznacza to posiadanie sprawnego systemu mobilizacyjnego i utrzymywanie wyszkolonych rezerw. Wydaje się, że ten element naszego systemu obronnego nie jest należycie ukształtowany. Nie istnieje na przykład mechanizm angażowania oficerów rezerwy do pracy administracji państwowej lub w systemie wychowania młodego pokolenia.
W przyjaznej grupie
Mówi się w debacie publicznej, że Polska wstępowała do innego sojuszu, niż ten obecnie istniejący – zmniejszyła się jakoby solidarność sojusznicza, w podejmowaniu decyzji dotyczących wspólnych działań wojskowych poza obszarem mandatowym liczą się partykularne interesy wielkich państw, związek „atlantycki” między interesami USA i ich europejskich sojuszników stracił na znaczeniu dla obu stron, państwa europejskie NATO (z wyjątkiem Polski, Turcji i Grecji) są niechętne utrzymywaniu, nie mówiąc już o zwiększaniu, budżetów obronnych i ograniczają swój udział we wspólnych ćwiczeniach.
Można jednak spojrzeć na tę sytuację z innej strony: siła wojskowa w Europie, a także szerzej – na całej północnej części globu straciła na znaczeniu jako wyznacznik potęgi państw, pojawienie się wojny na integrującym się kontynencie jest sprzeczne z jakimkolwiek interesem żyjących tu narodów. Dotyczy to także obszarów europejskich poza terytorium państw NATO, w tym Rosji. Sojusz natomiast stał się narzędziem międzynarodowego reagowania kryzysowego, ale pozostaje nadal czynnikiem zapobiegającym odrodzeniu się narodowych polityk bezpieczeństwa. Dzięki jego trwałości i zdolności do odtworzenia potencjału wojskowego państwa członkowskie jako wspólnota mogą budować swoje bezpieczeństwo mniejszym nakładem sił i środków. Do tego potrzebne jest utrzymywanie więzi politycznej, organizacyjnej, struktury dowodzenia i zdolności do współdziałania. Tak została sformułowana główna przesłanka nowej doktryny strategicznej NATO, przyjętej w 2010 roku.
Po piętnastu latach uczestnictwa Polski w NATO można z pełną satysfakcją stwierdzić, że wszystkie podstawowe zobowiązania podjęte wobec sojuszników wypełniamy rzetelnie. Członkostwo w sojuszu północnoatlantyckim daje nam poczucie bezpieczeństwa i przynależności do demokratycznej, stabilnej, przyjaznej grupy państw.
autor zdjęć: Militarium Studio MD, PK
