My, wojsko, jesteśmy mieczem, ale żeby skutecznie działać, potrzebujemy jeszcze tarczy. A tą tarczą jest wyedukowane i przygotowane społeczeństwo – mówi kpt. Jacek Piotrowski, rzecznik 1 Warszawskiej Brygady Pancernej. W jednostce w ramach cyklu „wGotowości”, ochotnicy pod okiem żołnierzy uczyli się survivalu, medycyny pola walki, terenoznawstwa oraz gaszenia pożarów.
W sobotni poranek, jeszcze przed 8.00, przed bramą 1 Warszawskiej Brygady Pancernej spory, niespotykany tu na co dzień, tłok. Obok żołnierzy gromadzi się też grupa cywilów. To ochotnicy, którzy zapisali się na jedno z pierwszych szkoleń z cyklu „wGotowości” – programu realizowanego przez jednostki wojskowe w całej Polsce. Do wyboru mieli cztery moduły: bezpieczeństwo, survival, medycynę i cyberhigienę.
W Wesołej pancerniacy zaczynają od survivalu. Przez osiem godzin mają uczyć cywilów praktycznych umiejętności przetrwania i działania w sytuacjach kryzysowych. Nie chodzi tylko o konflikt zbrojny. Udzielenie pierwszej pomocy, gaszenie małego pożaru czy radzenie sobie podczas nagłej awarii prądu i łączności – to scenariusze, które mogą przytrafić się każdemu.
Pierwszy kontakt z wojskiem
W tłumie wyróżniają się uczestnicy zajęć w strojach nawiązujących do wojskowych: bluza w kamuflażu, bojówki, wysokie, skórzane buty lub turystyczne trapery. Oliwkowe kominy naciągnięte wysoko na twarz chronią niektórych przed przenikliwym listopadowym zimnem i wiatrem. Ula zdecydowanie nie należy do tej grupy. Stoi blisko małego ogniska rozpalonego przez żołnierzy i wyraźnie trzęsie się z zimna. – Dlaczego nikt nie uprzedził, że to będzie osiem godzin na dworze? Napisali tylko, żeby ubrać się wygodnie i sportowo – narzeka, sięgając po herbatę serwowaną przez wojsko. Po chwili krzywi się: – Wcale nie taka gorąca. Nie jest jedyna. W lekkich kurtkach, cienkich butach, czasem bez czapek – wielu uczestników z zazdrością zerka na tych, którzy przyszli lepiej przygotowani.
– Mam za sobą zasadniczą służbę, więc wiedziałem, czego się spodziewać. Na pewno nie komfortu – śmieje się Krzysztof, po czterdziestce, któremu najwyraźniej zimno niestraszne. Po zaliczeniu zasadniczej służby z armią nie miał już nic wspólnego. – Ale pomyślałem, że warto odświeżyć sobie wiedzę, zobaczyć, co się zmieniło. Choć przyznam, że na razie nie było niczego nowego – dodaje. Dla wielu innych uczestników szkolenie jest jednak pełne nowości. Dla mnie również.
Witamy w forcie
„Fort SERE” – głosi napis na drewnianym ogrodzeniu otaczającym zadrzewiony teren. SERE to skrót od słów Survival, Evasion, Resistance, Escape, czyli: przetrwanie, unikanie, opór i ucieczka. Żołnierze uczą się podczas służby wszystkich czterech elementów, ale my skupiamy się dziś tylko na pierwszym i ostatnim. W forcie zaplanowano dwa punkty szkolenia: survival i terenoznawstwo.
– Proszę bardzo: nóż i krzesiwo – instruktor rozdaje sprzęt. Ustawiamy się przy okopconych stanowiskach. Cel: rozpalić ogień bez zapałek, zapalniczki i łatwopalnych dodatków. Ktoś od razu próbuje krzesać iskry nad korą brzozową. Bez skutku. – Najpierw skrobiemy, o tak, żeby powstały wiórki, jak najwięcej – żołnierz pokazuje, jak operować nożem. Wydaje się, że to nic trudnego, ale w praktyce zmagamy się z kawałkami drewna dość długo.
Finałem zajęć jest prezentacja plecaka ewakuacyjnego. W porównaniu z tymi, które pokazywane są w internecie, ten wygląda skromnie – i tak właśnie ma być. „To nie konkurs, kto dźwiga więcej. Ja swoje plecy szanuję, nie wiem jak wy”, żartuje instruktor.
I od razu poznajemy jedną z zasad przetrwania – nie ma dróg na skróty. Kto za szybko chce wzniecić ogień, przekonuje się, że instruktor miał rację. Ale już po chwili pierwsze kawałki kory zaczynają się żarzyć, wreszcie przed każdym z nas pojawiają się płomienie. Teraz się uczymy, jak podtrzymywać ognisko. – Po dotarciu do kolejnego punktu nauczycie się gasić ogień, a na razie po prostu go zdmuchnijcie – żartuje któryś z żołnierzy. Rzeczywiście, przed nami jeszcze zajęcia z wojskowymi strażakami.
Zanim jednak tam przejdziemy, instruktor uczy nas, jak zrobić prowizoryczny filtr do wody z plastikowej butelki. Chętni kładą się również w schronieniu z mchu i gałęzi, przygotowanym przez wojskowych. – Wygodnie, całkiem miękko – słychać komentarze.
Busola w dłoń
Druga grupa mierzy się właśnie z mapą. Terenoznawstwo ma przypomnieć, że GPS-y i aplikacje nie zawsze zadziałają. – Zwykłego kompasu używałem wiele razy, ale tego… – Sławek obraca w dłoniach busolę, próbując ustawić azymut. Korzystanie z tradycyjnych narzędzi okazuje się dla wielu nie lada wyzwaniem. – Jednak człowiek się rozleniwił, jak ma zawsze telefon – ktoś mruczy z tyłu.
Finałem zajęć jest prezentacja plecaka ewakuacyjnego. W porównaniu z tymi, które są pokazywane w internecie, ten wygląda skromnie – i tak właśnie ma być. – To nie konkurs, kto dźwiga więcej. Ja swoje plecy szanuję, nie wiem jak wy – żartuje instruktor. Na stół wyjmuje z plecaka kolejne przedmioty: apteczka, folia NRC, nóż, krzesiwo, ponczo, toporek, latarka. Niewiele, ale wystarczająco.
– Pamiętajcie o wodzie i jedzeniu – dodaje instruktor, prezentując wojskową rację żywnościową. Takie zestawy można dziś bez problemu kupić także na rynku cywilnym, są popularne szczególnie wśród miłośników gór i długich wędrówek. Kto ciekawy smaku – może spróbować od razu. Żołnierze zapraszają na drugie śniadanie.
Żołnierski posiłek
Śniadanie serwowane jest w wojskowym stylu: każdy z nas pobiera puszkę z golonką, zbożowy batonik, chleb, masło i małe opakowanie dżemu. Do picia – bardzo słodka herbata. Siadamy w dużych namiotach, nadal jest zimno, ale przynajmniej schroniliśmy się przed wiatrem. – Całkiem smaczne te konserwy – komentują uczestnicy.
Niektórzy, tak jak Anna, wyciągają jednak własny posiłek. – Nie tylko jestem wegetarianką, ale też nie mogę jeść glutenu i mam kilka innych alergii, dlatego już widzę, że wojskowe życie to nie dla mnie – mówi. Ale nie żałuje, że przyszła na szkolenie. – Na co dzień pracuję jako konferansjerka i moderatorka paneli dyskusyjnych, więc nie mam absolutnie nic wspólnego z wojskiem. Ale już po godzinach trenuję strzelectwo i sztuki walki, więc pomyślałam, że warto uzupełnić umiejętności o wiedzę, która pomoże mi poczuć się pewniej w sytuacji zagrożenia – opowiada uczestniczka. Tak jak wiele innych osób przyznaje, że do bliższego zainteresowania się kwestiami bezpieczeństwa skłoniła ją sytuacja geopolityczna.
Z takim nastawieniem na poligonie w Wesołej zameldowała się też Natalia – prawniczka, a prywatnie żona żołnierza. – Nie ukrywam, że mąż bardzo mnie namawiał do udziału w tym szkoleniu. A ja uświadomiłam sobie, że przecież gdyby wybuchła wojna, to jego nie będzie przy mnie. Zostanę sama i będę musiała umieć zadbać o siebie i najbliższych. A i mąż będzie spokojniejszy, wiedząc, że jestem przygotowana do takiej sytuacji – mówi.
Przyznaje, że wstanie o świcie w sobotę i przyjechanie do jednostki wiele ją kosztowało. – Wyjście ze strefy komfortu to delikatne określenie – śmieje się. Mimo to negatywnie ocenia tych, którzy zapisali się na szkolenie, ale w ostatniej chwili zrezygnowali. – W ten sposób zajęli komuś miejsce, może powinno to być jakoś inaczej zorganizowane? – zastanawia się. A takich osób było około 40, co oznacza, że blisko połowa zarejestrowanych nie przyjechała. – Mogą żałować, bo jest ciekawie – komentują między sobą uczestnicy.
Nie tylko na czas W
– Kto wie, jak przeprowadzić resuscytację krążeniowo-oddechową? – pyta ratownik medyczny, kiedy zgłaszamy się całą grupą w kolejnym punkcie. Cisza, trochę jak na lekcji, kiedy nauczyciel rzuca trudne pytanie. Kilka osób się zgłasza, na twarzach większości widać niepewność. W ramach całego cyklu szkoleń planowane jest jedno spotkanie poświęcone w całości kwestiom medycznym, ale i w ramach modułu „przetrwanie” zaplanowano przećwiczenie podstawowych umiejętności związanych z udzielaniem pierwszej pomocy. Bo – jak ciągle słyszymy od instruktorów – nie przyszliśmy tu przygotowywać się na wojnę, tylko na różne sytuacje kryzysowe.
Wypadek samochodowy, zasłabnięcie na ulicy, wypadek dziecka w domu – to tylko kilka przypadków, gdy umiejętność udzielenia pomocy jest na wagę złota. – Potrzebne są praktyczne umiejętności, nie tylko wiedza. Należy wyrobić pamięć mięśniową – podkreśla ratownik. Dlatego trenujemy na manekinach medycznych. I na sobie, ćwicząc zakładanie stazy. Raz za razem okazuje się, że to, co podczas prezentacji ratownika wydaje się banalnie proste, wcale nie tak łatwo wykonać. Niektórzy z nas, zdyszani po krótkim biegu i poganiani okrzykami instruktora, muszą się przez dłuższą chwilę zastanowić, która to jest prawa górna kończyna poszkodowanego.
Podobnie wygląda zderzenie z praktyką w punkcie, gdzie szkoli nas wojskowa straż pożarna. – Nie wiedziałam, że tak trudno jest uruchomić gaśnicę, te rękawice strasznie utrudniają ruchy – komentuje Anna, która na ochotnika zgłosiła się do ugaszenia niewielkiego pożaru. Poza ćwiczeniami dostajemy też dawkę wiedzy, jak radzić sobie z ogniem o różnym pochodzeniu. Choć to absolutne podstawy, nigdy nie wiadomo, kiedy ich znajomość może okazać się bardzo istotna.
– Nie było tu ani jednej niepraktycznej rzeczy – mówi Maciej. Jest informatykiem, z wojskiem nigdy nie miał do czynienia, ale oferta szkoleń od razu go zainteresowała. Planuje skorzystać z kolejnych modułów. – Poczekam jednak, aż będzie cieplej, bo teraz odliczam tylko minuty do obiecanej grochówki – uśmiecha się. Tradycyjny żołnierski posiłek to ostatni punkt zaplanowany na dziś. Jeszcze tylko certyfikat, apteczka, którą w prezencie otrzymuje każdy uczestnik, ostatnie uściski dłoni z żołnierzami i jedno z pierwszych szkoleń „wGotowości” dobiega końca.
Czy przez osiem godzin rzeczywiście można wejść w stan „gotowości”? Z pewnością to dopiero niewielka część tego, co powinniśmy wiedzieć, żeby rzeczywiście umieć zadbać o swoje bezpieczeństwo. Ale najważniejsze jest poczucie, że szkolili nas praktycy, a ich wiedzy i doświadczeniu można w stu procentach zaufać.
autor zdjęć: 1 WBPanc

komentarze