Mimo płynących ze wschodu sygnałów, polskie władze do końca nie wierzyły w możliwość uderzenia Armii Czerwonej. A jednak 17 września 1939 roku inwazja stała się faktem. Granicę przekroczyło blisko półtora miliona sowieckich żołnierzy. Tego dnia wszelkie nadzieje na ocalenie kraju prysły niczym bańka mydlana.
Kolumny piechoty sowieckiej wkraczające do Polski 17.09.1939r
Kanonada rozpoczęła się około trzeciej nad ranem. Kazimierz Kumik, 17-letni ochotnik, który pełnił służbę w jednej ze strażnic Korpusu Ochrony Pogranicza na polsko-sowieckiej granicy, wspominał później: „Strzelanina była bardzo gęsta i raczej bezładna, ale jednak wielu napastników, choć słabo widocznych w pomroce nocnej, padało i nie podnosiło się, ranni czołgali się do tyłu. U nas jeszcze wszyscy byli cali i zdrowi, choć mocno zdenerwowani, bo nie wiedzieliśmy, kto nas zaatakował”. Około szóstej kilku mężczyzn przedostało się przez mur strażnicy i wdarło się do budynku. Po krótkiej wymianie ognia zostali jednak stamtąd wyparci. Porzucili karabin i wojskową czapkę, na której lśniła czerwona gwiazda. Kumik: „Teraz dopiero wiedzieliśmy, że zostaliśmy zaatakowani przez regularne sowieckie wojska”.
Jak się szybko okazało, nie był to odosobniony incydent. 17 września 1939 roku Armia Czerwona uderzyła na całej długości granicy. Dla Polski, która od kilkunastu dni toczyła ciężkie walki z Niemcami, taki obrót spraw oznaczał wyrok śmierci. Wynik wojny obronnej został tego dnia ostatecznie przesądzony.
Stalin czeka
Ten atak był jedynie kwestią czasu. 23 sierpnia 1939 roku ZSRS i Niemcy zawarły pakt o nieagresji. Jednocześnie ministrowie spraw zagranicznych obydwu państw – Wiaczesław Mołotow i Joachim von Ribbentrop – podpisali tajny protokół, w którym podzielili środkową Europę na strefy wpływów. Polska miała zniknąć z mapy. Przyszła granica pomiędzy mocarstwami została rozrysowana na linii Wisły, Narwi i Sanu.
Hitler już w trzecim dniu wojny zaczął naciskać na Stalina, by posłał do boju Armię Czerwoną i zajął „swoje” terytoria. Ale ten grał na zwłokę. Po pierwsze nie był pewien, jak zachowają się Wielka Brytania i Francja. Na wypadek gdyby zachodni alianci zdecydowali się jednak udzielić Polsce pełnoskalowego wsparcia, wolał pozostać na uboczu. Przynajmniej tak długo, jak to będzie możliwe. 7 września podczas spotkania z Gieorgijem Dymitrowem, sekretarzem generalnym Kominternu, argumentował: „Wojnę toczą ze sobą dwie grupy krajów kapitalistycznych (…) o podział świata i o panowanie nad światem! Nie mamy więc nic przeciwko temu, żeby biły się na całego i osłabiły nawzajem”. Stalin miał dalekosiężny cel – marzył o sowieckiej Europie. Wiedział przy tym, że droga do niej wiedzie po trupach zachodnich państw. Tak więc czekał na rozwój sytuacji.
Był jeszcze inny szkopuł. Na Dalekim Wschodzie w każdej chwili mogła wybuchnąć duża wojna z Japonią. Armia Kwantuńska wkroczyła do Mongolii, gdzie stanęła oko w oko z Sowietami. W maju rozgorzał bój nad rzeką Chałchyn-Goł, który ciągle jeszcze pozostawał nierozstrzygnięty. A Stalin miał żelazną zasadę – nie walczyć na dwa fronty. Jakby tego było mało, zarządzone na początku września przygotowania do uderzenia na Polskę szły jak po grudzie. „Pomimo dość długiego okresu mobilizacji (faktycznie ponad dwa tygodnie) i przesuwania terminu agresji, jednostki przeznaczone do tego celu nie były w pełni zmobilizowane ani skoncentrowane. Do tego dochodził jeszcze słaby stopień wyszkolenia rezerwistów i nie najlepszy stan dyscypliny, uwarunkowany zarówno wyszkoleniem, brakami w umundurowaniu i wyposażeniu, uzbrojeniu, a nierzadko i pustym żołądkiem” – pisał Czesław Grzelak, autor książki „Kresy w czerwieni 1939”. Sytuacja szybko się jednak zmieniała.
Jednym z punktów zwrotnych okazała się konferencja Najwyższej Rady Wojennej w Abbeville. Przedstawiciele Wielkiej Brytanii i Francji ustalili tam, że na Hitlera uderzą nieprędko, ponieważ potrzebują czasu, by rozbudować i dozbroić swoje armie. Na razie więc Polacy muszą radzić sobie sami. Kolejne dni jedynie utwierdzały Stalina w przekonaniu, że nie ma już na co czekać. Niemieckie wojska szły przez Polskę niczym walec, do tego Armia Czerwona ostatecznie wygrała bitwę na mongolskich stepach, więc widmo batalii na dwa fronty na razie się oddaliło, a i mobilizację udało się jako tako doprowadzić do końca.
16 września późnym popołudniem ambasador Niemiec w Moskwie Friedrich von Schulenburg uzyskał od Mołotowa zapewnienie: „Wojskowa interwencja Związku Sowieckiego nastąpi lada dzień, może nawet jutro lub pojutrze”. Stalin, z którym dyplomata już po północy spotkał się na Kremlu, był bardziej precyzyjny. „Atak nastąpi w ciągu czterech godzin” – poinformował Schulenburga.
Niebawem do sowieckiego Komisariatu Spraw Zagranicznych został wezwany polski ambasador Wacław Grzybowski.
„Kolega wynalazł butelkę wina...”
„Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego – czytał mechanicznym głosem wiceszef sowieckiej dyplomacji Władimir Potiomkin. – Rząd polski uległ rozkładowi i nie przejawia oznak życia. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Tym samym utraciły ważność umowy zawarte pomiędzy ZSRS a Polską”. Twarz stojącego na środku sali Grzybowskiego coraz bardziej tężała, a Potiomkin ciągnął dalej: „Rząd sowiecki nie może pozostać obojętny na fakt, że zamieszkująca terytorium Polski pobratymcza ludność ukraińska i białoruska pozostawiona własnemu losowi stała się bezbronna. Wobec powyższych okoliczności rząd sowiecki polecił naczelnemu dowództwu Armii Czerwonej, aby nakazano wojskom przekroczyć granicę i wziąć pod swoją opiekę życie i mienie ludności Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”.
Potiomkin chciał wręczyć polskiemu ambasadorowi notę, ten jednak stanowczo odmówił. Grzybowski miał świadomość, że roi się ona od przeinaczeń, półprawd i zwyczajnych kłamstw. Przede wszystkim – rząd i dowództwo armii ciągle jeszcze pozostawały w kraju, a Polska walczyła. Utraty części terytoriów żadną miarą nie można traktować jak bankructwa państwa. „Napoleon wszedł przecież do Moskwy, ale póki istniały armie Kutuzowa, uważano, że Rosja również istnieje” – argumentował ambasador, ale jego opór nie miał już większego znaczenia. Kiedy w środku nocy opuszczał gmach sowieckiego ministerstwa, inwazja już trwała.
Rozmowy oficerów Wehrmachtu i Armii Czerwonej o wytyczeniu bieżącej linii rozgraniczenia wojsk na zaatakowanym terytorium Polski. Brześć, wrzesień 1939. Na pierwszym planie gen. Heinz Guderian (odwrócony z tylnego półprofilu)
Dla polskich władz cios wyprowadzony przez Armię Czerwoną był zaskoczeniem. Co prawda na początku września attaché wojskowy w Moskwie, płk Stefan Brzeszczyński, informował rząd o przesuwaniu sowieckich oddziałów na zachód, ale mało kto widział w tym sygnał nadciągającej katastrofy. Szef polskiego MSZ-etu Józef Beck po cichu liczył nawet, że ZSRS zgodzi się przepuścić przez swoje terytorium transporty zaopatrzenia z Francji i Wielkiej Brytanii, a może i sam pośle walczącej Polsce żywność bądź paliwo. Takie sugestie płynęły od samych Sowietów. Gromadzenie się oddziałów Armii Czerwonej nieopodal granicy w oczach polskich wojskowych nie było niczym nadzwyczajnym. Wystarczy wsłuchać się w słowa por. Jana Nowosada, oficera KOP-u, który tłumaczył po latach, że składał na ten temat kolejne meldunki, ale przełożeni uspokajali. „(…) odwołali się do mojej wyobraźni i doświadczenia z roku ubiegłego. Wtedy Rosjanie zrobili demonstracyjną koncentrację wojsk na naszej granicy w czasie zajmowania Zaolzia”.
Tymczasem sytuacja na froncie była dramatyczna. Niemcy opanowali Wielkopolskę i Śląsk, zajęli Kraków, Gdynię i podeszli pod Warszawę. Kapitulacja stolicy wydawała się już tylko kwestią czasu. Polskie dowództwo było gotowe wycofać wojska na tzw. przedmoście rumuńskie i bronić się tam aż do spodziewanej odsieczy zachodnich aliantów. Wstępne analizy potwierdzały, że to jak najbardziej możliwe. Płk Stanisław Kopański, szef Oddziału Operacyjnego Sztabu Naczelnego Wodza, wspominał później: „Wieczór 16 września spędziliśmy w nastroju pewnego odprężenia. Któryś z kolegów wynalazł butelkę wina (…). Niektórzy z kolegów dość optymistycznie uważali nawet, że moment przełomowy kampanii mamy za sobą”. Kilka godzin później nastrój prysł. „17 września – to poranek, który muszę zaliczyć do najtragiczniejszych. Zmusił nas do całkowitego wyrzeczenia się wszelkiej nadziei” – pisał płk Kopański. W sztabie trwały gorączkowe narady. Co dalej? Pierwszy odruch – bić się nadal. „Podobno na stwierdzenie jednego z oficerów: ‘Musimy tutaj zginąć’ Śmigły miał odpowiedzieć: „Ale co Polsce z tego przyjdzie? Będziemy formować wojsko we Francji. Trzeba się bić dalej. Ci oficerowie, co tu są, to cenna kadra, niezbędna do naszych celów” – pisze Czesław Grzelak. Ostatecznie naczelny wódz wydał rozkaz, by wojsko najkrótszą drogą wycofało się do Rumunii i na Węgry, zaś z Sowietami walczyło tylko w przypadku ataku z ich strony albo prób rozbrojenia. Wieczorem sam przekroczył polsko-rumuńską granicę. Podobnie zrobili prezydent Ignacy Mościcki oraz polski rząd.
Sowieci sieją terror
Do walki z Polską w pierwszym rzucie Sowieci wysłali ponad 600 tysięcy żołnierzy, 4,7 tysiąca czołgów i trzy tysiące samolotów. Same wojska pancerne były niemal dwukrotnie większe od tych, które skierował do boju Wehrmacht. W kolejnych dniach granice przekraczały następne oddziały. Łącznie liczba żołnierzy zaangażowanych w inwazję sięgnęła 1,5 miliona.
Siły inwazyjne zostały podzielone na dwa fronty. Białoruski, pod dowództwem komandarma Michaiła Kowalowa, miał zająć Wilno, Grodno i Suwałki, a ukraiński, którym kierował komandarm Siemion Tymoszenko – między innymi Lwów.
Polska mogła im przeciwstawić niewiele. Większość armii odpierała w tym czasie ataki Niemców. Poza tym, po wycofaniu się polskiego dowództwa do Rumunii, na wschodzie zapanował chaos. Żołnierze nie byli pewni, jak traktować Sowietów, tym bardziej że nie wszędzie dotarł rozkaz naczelnego wodza. Ostatecznie spora część oddziałów zdecydowała się podjąć nierówną walkę. Opór Armii Czerwonej stawiły jednostki Korpusu Ochrony Pogranicza. Przez trzy dni bronił się Rejon Umocniony „Sarny”. Oddziały naprędce zebrane przez gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna stoczyły bitwy pod Szackiem i Wytycznem. Pierwszą udało się nawet wygrać. Straty sowieckim kolumnom zadała Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Broniły się wreszcie miasta. Kilkanaście godzin zajęło Armii Czerwonej opanowanie Wilna. Przez trzy dni walczyło Grodno, obsadzone przez cztery tysiące słabo uzbrojonych żołnierzy i harcerzy, którzy dodatkowo mogli liczyć na wsparcie cywilnych ochotników. Jeden ze świadków relacjonował: „Tymczasem w pobliżu Teatru Miejskiego odbywa się taka scena: młody kapral przy pomocy osobnika cywilnego ciągną z pobliskich koszar armatkę przeciwlotniczą. Ustawiają ją w odległości 400 metrów od czołgu i zaczynają weń prażyć. Trafiają w gąsienicę i unieruchamiają czołg. Od tego momentu następuje błyskawiczna przemiana sytuacji. Zjawiają się uczniowie gimnazjum i napełniają butelki benzyną, której posiadamy całą beczkę. Pomiędzy drzewami i uliczkami przedostają się w pobliże czołgu i obrzucają go butelkami z benzyną z zapalonym lontem na wierzchu. W jednym momencie pojazd jest ogarnięty dymem i płonie jak żagiew”. Łącznie Polacy zniszczyli blisko 20 sowieckich czołgów, ale więcej zrobić nie mogli.
Sowieci szybko zajmowali polskie terytorium, siejąc jednocześnie terror i dopuszczając się zbrodni wojennych. W Grodnie używali cywilów jako żywych tarcz, w Sarnach rozstrzelali 280 wziętych do niewoli żołnierzy KOP-u, w Mostach otworzyli ogień do blisko tysiąca policjantów i słuchaczy szkoły policyjnej, których uprzednio zgromadzili na placu apelowym. Ich ofiarą padł też gen. Józef Olszyna-Wilczyński, który w towarzystwie żony i kierowcy usiłował przedostać się w pobliże granicy z Litwą. Samochodowi, którym podróżował, zajechały drogę sowieckie czołgi. Sołdaci wywlekli pasażerów. Żonę generała zamknęli w pobliskiej stodole, a jego samego rozstrzelali. Alfreda Wilczyńska-Olszyna już po wojnie wspominała: „(…) głowa męża była cała, tylko oczy i nos stanowiły krwawą masę, a mózg wyciekał uchem (…). Widok był potworny. Podeszłam bliżej, zbadałam serce i puls, choć wiedziałam, że to jest daremne. Był jeszcze ciepły, lecz nie żył”.
Wkroczenie Armii Czerwonej do Wilna 19 września 1939
Jeszcze przed końcem września Armia Czerwona zdołała złamać opór polskich wojsk. W Brześciu odbyła się wspólna niemiecko-sowiecka defilada pieczętująca sojusz i wspólny sukces. Sześć dni później strony zawarły traktat o granicy i przyjaźni, który wprowadzał korekty terytorialne do wcześniejszych ustaleń. Linia graniczna pomiędzy III Rzeszą a ZSRS odtąd miała przebiegać na linii San–Bug–Narew.
Podczas najazdu na Polskę Armia Czerwona straciła około trzech tysięcy żołnierzy. Kolejnych kilka tysięcy zostało rannych. Straty polskie wyniosły blisko siedem tysięcy zabitych i 20 tysięcy rannych. Kilkaset tysięcy żołnierzy dostało się do niewoli. Większość pojmanych oficerów skończyła w masowych grobach Katynia. Terror dotknął też cywilów. Za regularnymi oddziałami Armii Czerwonej kroczyły grupy NKWD, które zajmowały strategiczne dla funkcjonowania państwa instytucje, a zarazem aresztowały wpisanych na listy proskrypcyjne przedstawicieli lokalnych elit. Obywatele uznani za „element niepewny” byli rozstrzeliwani bądź zsyłani na wschód. Represje, jak szacują historycy, mogły dotknąć nawet milion osób.
Podczas pisania korzystałem z: „Sowiecki najazd 1939. Sojusznik Hitlera napada polskie Kresy – relacje świadków i uczestników”, zebrał i opracował Czesław Grzelak, Warszawa–Kraków 2017; Czesław Grzelak, „Kresy w czerwieni 1939”, Warszawa 2008; Roger Moorhouse, „Polska 1939. Pierwsi przeciw Hitlerowi”, Kraków 2019
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze