Zwierzęta od pradziejów towarzyszą człowiekowi w jego wojnach. W tym oczywistym stwierdzeniu tkwi jednak niedopowiedzenie. Bardziej ścisłe jest zdanie, że zwierzęta od pradziejów z m u s z o n e są towarzyszyć człowiekowi w jego wojnach. To znacząca różnica, od której nie ma żadnego wyjątku.
W 2004 roku przy Hyde Parku w Londynie stanął Animals in War Memorial – pomnik poświęcony zwierzętom na służbie. Przedstawia odlane z brązu dwa juczne muły dźwigające na grzbiecie części armaty i skrzynie z amunicją. Muły wchodzą w szczelinę kamiennej ściany, na której wykuto sylwetki walczących zwierząt, a po drugiej stronie, u wylotu szczeliny ustawiono rzeźby konia i psa. Ściana górująca nad figurami zwierząt jest na końcach zakrzywiona, by przypominać arenę – arenę walki, na której życie naszych „braci mniejszych” miało i ma nadal najmniejszą cenę.
Konie kawaleryjskie za stertą kamieni, lata trzydzieste XX wieku. Wbrew temu, co się sądzi, Wrzesień ’39 nie był końcem kawalerii ani w Wojsku Polskim, ani w innych walczących na frontach II wojny światowej armiach. Fot. NAC
Wojna rządzi się okrutnymi prawami i wcale nie śmierć tych jej mimowolnych uczestników jest najgorsza, lecz ich cierpienie. Pamiętniki i relacje wojenne z różnych epok pełne są przejmujących opisów konających w męczarniach zwierząt, zwłaszcza koni – ich powolna śmierć niejednokrotnie stawała się wręcz symbolem całej wojny, jak chociażby w noweli Eugeniusza Małaczewskiego „Koń na wzgórzu” o konflikcie polsko-bolszewickim z 1920 roku, czy filmie Andrzeja Wajdy „Lotna” o Wrześniu ’39. Lecz tutaj przywołajmy relację pewnej siostry zakonnej z Wrocławia, która zapamiętała jak w 1916 roku pod jej klasztorem stacjonowało wojsko. Zakonnice zauważyły, że żołnierze okrutnie obchodzą się z końmi pociągowymi, które zmuszali do ciągnięcia nadmiernie załadowanych wozów taborowych. Na uwagę oburzonej siostry przełożonej, czy nie mają miłosierdzia nad tym biednymi stworzeniami, jeden z żołnierzy udzielił jej znamiennej odpowiedzi: „Nad nami nikt nie ma litości!” i ze złośliwym uśmiechem jeszcze mocniej zaczął okładać wychudzone konie batem. Otóż to, tylko człowiek może zmienić się w bestię, potrafiącą zadawać ból i śmierć dla przyjemności lub rozładowania frustracji i tylko człowiek w ekstremalnych warunkach może anulować tytuł „najwierniejszego przyjaciela”, by go najzwyczajniej w świecie zjeść.
Antropocentryzm frontowy
Kawaleria od wieków była elitą większości armii. W jej szeregach służyli synowie arystokratów, dosiadający wierzchowców najpiękniejszych ras. Świetnie prezentowało się to wojsko zarówno na paradach, jak i w walce. Szarże kawaleryjskie były najbardziej spektakularnymi fragmentami dawnych bitew. To o nich przede wszystkim pisali kronikarze, ich malowali bataliści i starali się uchwycić swymi niedoskonałymi aparatami pierwsi fotoreporterzy wojenni. Nie było innej formacji, w której dochodziło do większej zażyłości między człowiekiem a zwierzęciem: kawalerzysta i jego wierzchowiec tworzyli na polu walki jeden organizm. Nawiasem mówiąc, tak początkowo traktowali hiszpańskich kawalerzystów indiańscy wojownicy – z przerażeniem uciekając przed „cyklopami” okutymi w zbroje. Jednak ta symbioza mogła być w czasie wojny bardzo szybko anulowana. Kiedy cesarz Napoleon zmuszony został do odwrotu spod Moskwy pod koniec 1812 roku, jego wielonarodowe wojska, pozbawione zaopatrzenia i szarpane przez kozackie podjazdy, doświadczyły horroru rosyjskiej zimy: mróz i głód dziesiątkował żołnierzy w zastraszającym tempie. Pod nóż oszalałych z głodu ludzi poszły nie tylko konie, ale także wszystkie psy i koty.
Żołnierz bawi się z dwoma psami na terenie koszar przy ulicy 29 Listopada w Warszawie, 1925 rok. Na samym początku okupacji, niemieckie rozporządzenia nakazywały nie tylko zdawanie wszelkiej broni i aparatów radiowych, ale i psów, które miały zostać zlikwidowane w obawie, że zostaną wykorzystane do konspiracji. Fot. NAC
Po przystąpieniu Wielkiej Brytanii do wojny z Niemcami 3 września 1939 roku, jej rząd przewidział od razu niebezpieczeństwo racjonowania żywności. W miastach więc zalecono właścicielom zwierząt domowych wysłanie czworonożnych podopiecznych na wieś, a jeśli nie mieliby takiej możliwości – uśpienie ich. Wprowadzono na rynek nawet specjalny pistolet, którym w „humanitarny” sposób można było psa lub kota pozbawić życia. Wielu ludzi nie było jednak skorych do wydawania pieniędzy w niepewnych czasach na weterynarza lub specjalistyczną broń. W efekcie w miejskich kanałach zaroiło się od worków z utopionymi zwierzętami, a hycle wyłapywali dziesiątki porzuconych psów w parkach. Szacuje się, że w pierwszych miesiącach wojny, w Wielkiej Brytanii zginęło 750 tysięcy zwierząt domowych. W samym Londynie miano ich uśmiercić około 400 tysięcy. Dziś mało kto chce pamiętać o tym aspekcie Battle of Britain.
Jedna z wielu fotografii, którą można byłoby podpisać krótko: „Okropności wojny”. Zmasakrowany kucharz i koń obok kuchni polowej, która najwyraźniej została nienaruszona, front wschodni, 1941 rok. Fot. NAC
W Polsce także rzadko wspomina się o tym, że dla jej agresorów, zarówno Niemców, jak i Sowietów, istotnym łupem wojennym były konie naszej armii, które przeżyły walki i naloty bombowe. Wehrmacht, a tym bardziej Armia Czerwona wcale nie były tak zmotoryzowane, jak się powszechnie sądzi i zaprzęgi konne odgrywały w nich istotną rolę. Zresztą nie tylko zaprzęgi taborowe, ale i kawaleria była obecna w ich szeregach do końca wojny. Gdy obaj sojusznicy rzucili się sobie do gardeł w czerwcu 1941 roku, dopełnił się los wielu wierzchowców pochodzących ze stajni Wojska Polskiego – zginęły na stepach rosyjskich w niezliczonych bitwach. Otwarcie frontu wschodniego rozpoczęło jednocześnie nową kartę ludzkiego bestialstwa – także wobec zwierząt, które wykorzystywano nie tylko do walki, ale i masowych zbrodni. Rudolf Höss, osławiony komendant obozu śmierci w Auschwitz, zapisał, że podczas jednej z inspekcji jego przełożony, Heinrich Himmler poinformował go, że wobec trudnej sytuacji na froncie wschodnim, rozważane jest zmniejszanie załóg obozów koncentracyjnych. Zamiast esesmanów wysłanych do walki, więźniów miały pilnować specjalnie przeszkolone owczarki niemieckie. Himmler wierzył, że psy można tak wytresować, aby nieustannie otaczały więźniów, podobnie jak strzegą stada owiec. Sądził, że jeden strażnik z kilkoma psami zdoła upilnować około stu więźniów. Jednak próby tego rodzaju nie dały zadowalających rezultatów, a Höss przyznał, że po raz pierwszy uświadomił sobie, iż Himmler nie jest nieomylny. Komendant Auschwitz filozoficznie skonstatował, że psy są i pozostaną tylko zwierzętami, nad którymi góruje człowiek wyposażony w rozum…
Furmani z Armii Polskiej w ZSRR przy wozie drabiniastym zaprzężonym w wielbłądy, prawdopodobnie 1942 rok. Wbrew pozorom wielbłądy dla żołnierzy polskich nie były wcale egzotycznymi zwierzętami. Dziś rzadko się o tym pamięta, ale po triumfie nad Armią Czerwoną w 1920 roku, Wojsko Polskie zdobyło setki tych zwierząt. Nie trafiły one do zoo, lecz na pola, wyręby i do transportu. Dzięki temu orka wielbłądami w polu, czy wywózka za ich pomocą drewna z lasu była bardzo częstym widokiem w Polsce lat dwudziestych. Fot. NAC
Również po sowieckiej stronie psy rozczarowywały swymi ograniczeniami w możliwościach zabijania. Po tym jak niemieckie dywizje pancerne błyskawicznie znalazły się pod Moskwą, Leningradem i na Kaukazie, w dowództwie sowieckim wymyślono, że przeciw nieprzyjacielskim czołgom do samobójczych ataków nie tylko rzucone zostaną kolejne oddziały czerwonoarmistów, ale i specjalnie przeszkolone psy. Plan był prosty, najpierw uczono zwierzęta wbiegać pod czołgi, najczęściej zostawiając im tam jedzenie. Kiedy uznano, że pies nie boi się już stalowego potwora, przytraczano mu do grzbietu plecak z ładunkiem wybuchowym i detonatorem i wysyłano w stronę niemieckich pozycji. Nie przewidziano tylko jednego, że psy kierują się węchem i przyzwyczajone do zapachu własnych czołgów, będą do nich wracać. W ten sposób przeciw Sowietom obróciła się ich własna „broń”. Ale nieprawdą jest, że ten pomysł zakończył się całkowitym fiaskiem. Sowieci zrezygnowali wprawdzie z używania psów przeciwpancernych na większą skalę, ale pozostawały one nadal przydatne jako „broń psychologiczna”. Propaganda sowiecka rozdmuchiwała sukcesy psich oddziałów specjalnych, by trzymać niemieckich pancerniaków w ciągłej niepewności i zmuszać ich do pozostawiania otwartych włazów w czołgach celem lepszej widoczności przedpola. Wtedy byli bardziej narażeni na ogień snajperów. I trzeba przyznać, że jako „broń psychologiczna”, psy okazały się wielce skuteczne. Niemcy bardziej lub mniej wyimaginowane sfory bojowych psów spotykali pod Moskwą, Stalingradem i Kurskiem. Dochodziło do tego, że żołnierze byli przekonani, iż w Rosji wszystkie żywe stworzenia sprzysięgły się przeciw nim, nie wyłączając… polnych myszy. W jednej z depeszy wydziału operacyjnego głównego dowództwa niemieckiego adresowanego do sztabów poszczególnych grup armii podano do wiadomości: „Dywizja pancerna na froncie wschodnim, która wybrała odpowiednie miejsce na postój i regulaminowo zamaskowała wszystkie pojazdy, przekonała się w momencie ogłoszenia alarmu, że posiada tylko trzydzieści procent sprawnych wozów. Stało się tak za sprawą polnych myszy, które dobrały się do przewodów elektrycznych, skutecznie unieruchamiając większość czołgów i ciężarówek”. Jeden z oficerów sztabowych opatrzył depeszę ironicznym, krótkim komentarzem: „Myszy sowieckie!!!”.
Krowa uwiązana do lufy wraku działa pancernego Sturmgeschutz III i świeżo zaszlachtowany przez Niemców wół, który padł łupem polskich żołnierzy po ich niespodziewanym ataku. Dowódca wyraźnie wskazuje podwładnym, by się pospieszyli, gdyż być może jeszcze uda się to mięso przyrządzić na zwycięską ucztę, okolice Bolonii, kwiecień 1945 roku. Obie fotografie świadczą też o tym, że pod koniec wojny, Niemcom do transportu brakowało nawet już koni i wykorzystywali w nim woły, a nawet krowy. Fot. NAC
Wojenne maskotki
We wszystkich armiach walczących w dwóch ostatnich konfliktach światowych służyły zwierzęta, które miały wyjątkowo uprzywilejowany statut, gdyż niejednokrotnie były oficjalnie wciągane do wojskowej ewidencji, nadawano im stopnie wojskowe, a nawet przyznawano specjalny żołd. Czasem były to zwierzęta, które odznaczyły się jakimś szczególnym wyczynem frontowym, na przykład ostrzegły żołnierzy przed zbliżającym się nieprzyjacielem, przeniosły ważny rozkaz, który zdecydował o zwycięstwie lub wyniosły spod ognia rannych. Najczęściej jednak po prostu umilały żołnierzom ciężką frontową służbę. Każdy niemal oddział miał psa, kota, małpkę, osiołka lub nawet niedźwiedzia, które traktowane były przez żołnierzy jak żywe maskotki.
W Polsce nie ma chyba już nikogo, kto by nie słyszał o kapralu Wojtku z 22 Kompanii Zaopatrzenia Artylerii 2 Korpusu Polskiego. Losy tego syryjskiego niedźwiedzia brunatnego nierozerwalnie splotły się z żołnierzami-tułaczami generała Władysława Andersa. Niespełna trzymiesięczny niedźwiadek został kupiony przez polskich żołnierzy od pastuszka nieopodal miasta Hamadan w Iranie, gdzie wówczas stacjonowali. Kiedy niedźwiadek podrósł, zaopatrzeniowcy z 22 kompanii wyuczyli go do przenoszenia skrzyń z amunicją oraz… picia piwa. Dziś można wyczytać, że także palił papierosy, ale akurat tej sztuki nie udało mu się przyswoić – papierosy najzwyczajniej zjadał. Największe zdumienie zarówno wśród swoich oddziałów, jak i sojuszniczych wzbudzał siedząc w szoferce ciężarówki. Kiedy 2 Korpus trafił na front włoski, Wojtek był angażowany czasem do tego, co wpojono mu tresurą na Bliskim Wschodzie – dźwigał skrzynie z pociskami artyleryjskimi. Po latach w przeróżnych artykułach i książkach jego umiejętności znacznie wzrosły. Wojtek już nie tylko przenosił skrzynie, ale i pojedyncze pociski, a nawet strzelał z armaty do Niemców pod Monte Cassino! Te fantazje dodatkowo zostały utrwalone w sztukach plastycznych, a zwłaszcza w rzeźbach pomników, na których kapral Wojtek zastygł w pozie ładowniczego działa, ściskając w łapach pocisk armatni.
Po zakończeniu wojny Wojtek wraz z żołnierzami 2 Korpusu przybył do Wielkiej Brytanii i tutaj, mówiąc brutalnie, skończyła się maskarada. Niedźwiedź z kaprala zmieniony został w pensjonariusza ogrodu zoologicznego w Edynburgu. We wspomnieniach dyrektora tego zoo można przeczytać, że nigdy nie przeżywał on tak wielkiej przykrości, jak wówczas, kiedy widział to wolne zwierzę z tak wielką ufnością garnące się do ludzi, a pozbawione przez nich swobody. Wojtek i tak miał wiele szczęścia w porównaniu z najsłynniejszymi maskotkami armii brytyjskiej – jeleniem Donaldem i osiołkiem Tirahą. Te zwierzęta, regularnie pojone przez żołnierzy alkoholem zaraz po wojnie dokonały tragicznie żywota. Donalda zastrzelono, a Tiraha został najzwyczajniej porzucony przez swych dotychczasowych opiekunów.
Młody Wojtek w asyście polskich żołnierzy pije piwo, Irak 1942 rok. Nie było żadną tajemnicą, że żołnierze wszystkich walczących armii rozpijali swe wojenne maskotki. Wojtek nie był pod tym względem wyjątkiem. Fot. Archiwum prof. Wojciecha Narębskiego
Największe zdumienie wśród alianckich żołnierzy wcale nie budziło to, że u Polaków niedźwiedź dźwiga skrzynie z pociskami artyleryjskimi, lecz fakt, iż jeździ w szoferce ciężarówki 22 Kompanii Zaopatrzenia Artylerii, Bolonia, 1945 rok. Fot. Archiwum prof. Wojciecha Narębskiego
Znamienne też były losy innej słynnej maskotki wojennej – Oskara, kota pokładowego z pancernika „Bismarck”. Gdy ta duma Kriegsmarine została przez brytyjskie okręty zatopiona 27 maja 1941 roku, Oskar znalazł się wśród nielicznych załogantów „Bismarcka”, którzy przeżyli. Wyłowiony przez marynarzy niszczyciela HMS „Cossack” został jego maskotką pod niezmienionym imieniem. Pływał na nim do 26 października, kiedy i ten okręt poszedł na dno, trafiony torpedą U-boota. Wraz z rozbitkami z HMS „Cossack” trafił na pokład lotniskowca „Ark Royal”, który także niedługo potem, bo 14 listopada, został zatopiony. Oskar znowu przeżył katastrofę, ale już nikt nie chciał przyjąć go na stałe na pokład. Wśród przesądnych marynarzy poszła fama, że ten kot przynosi pecha. W końcu przygarnął go kapitan portu w Gibraltarze, a zwierzak dokonał żywota w Domu Marynarza w Belfaście w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Nie mają wyboru
Historie wojennych maskotek to w wielu wypadkach budujące przykłady ludzkiego przywiązania do zwierząt, lecz jednocześnie antropocentryzmu. Zwierzętom nie tylko nadawano stopnie wojskowe, ale również odznaczano, czy wręcz przypisywano świadomą walkę z wrogiem. Brytyjczycy w 1943 roku ustanowili nawet specjale odznaczenie – Medal Dickin, zwierzęcy odpowiednik Krzyża Wiktorii, przyznawany za wyjątkowe bohaterstwo na polu walki. Do końca lat czterdziestych odznaczono nim 54 zwierzęta. Najwięcej w tej liczbie znalazło się gołębi pocztowych, bo 32, na drugim znalazło się 18 psów, dalej trzy konie i jeden kot. Jego wypadek jest szczególny, gdyż Simona uhonorowano za wyjątkowo skuteczne oczyszczanie okrętów ze szczurów.
Na wspomnianym wyżej Animals in War Memorial prócz wizerunków zwierząt wyryto również inskrypcję: „Ten pomnik poświęcony jest wszystkim zwierzętom, które służyły i zginęły wraz z brytyjskimi i sprzymierzonymi siłami w wojnach i kampaniach na przestrzeni wieków. Nie miały wyboru”. To jest wreszcie jasne postawienie sprawy: zwierzęta w żadnym wypadku nie miały wyboru uczestnicząc w wojnach po jakiejkolwiek z ich stron. W każdym wypadku ich instynkt przetrwania i walki, siła, przywiązanie, był i jest przez ludzi wykorzystywany. Czasem też dzięki zwierzętom walczący między sobą ludzie nie popadają w całkowite barbarzyństwo. Niech tego przykładem będzie zdarzenie z frontu wielkiej wojny. Pewnego dnia żołnierze niemieccy wystrzelili na pozycje Francuzów rozbrojony granat, w którym zamiast trotylu umieszczony był list z taką informacją: „Przybiegł do nas wasz psiak, który ma się dobrze. Był głodny, to przyleciał do nas. Odpowiedzcie, jeśli łaska, takimż sposobem”.
Bibliografia
E. Bratay, „Zwierzęta w okopach. Zapomniane historie”, Gdańsk 2017
O. Władysław Kluz OCD, „47 lat życia”, Kraków 1973
H. Koszutska, „Psia opowieść”, Szczecin 1986
„Książka o prawach zwierząt”, pod red. J. Wydrych, Kraków 2014
J. Lucas, „Osther. Niemiecka Armia Wschodnia 1941–1945”, Kraków 2008
autor zdjęć: NAC, Archiwum prof. Wojciecha Narębskiego
komentarze