Uciec z Auschwitz-Birkenau? Brzmi jak czysta fantazja. A jednak historia zna nazwiska przeszło 900 więźniów, którzy podjęli takie próby. Spora ich część zakończyła się powodzeniem. Jako pierwszy z piekła postanowił się wyrwać Tadeusz Wiejowski, młody szewc z Podkarpacia. Pomogli mu członkowie polskiego podziemia.
„Stoimy w szeregach na obszernym placu za blokiem szpitalnym. Kapowie nie mogą się nas doliczyć. Esesmani też. Apel się nie zgadza. Czyżby ktoś uciekł? Liczą i liczą, doliczyć się jednak nie mogą. Są wściekli. Swą wściekłość wyładowują na nas” – wspominał po latach Wiesław Kielar, były więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Kiedy wspólnie z kolegami obserwował rosnącą frustrację strażników, sprawca całego zamieszania najpewniej dojeżdżał pociągiem do rodzinnej miejscowości. Był 6 lipca 1940 roku. Pierwsza udana ucieczka w historii Auschwitz stała się faktem.
Pomoc elektryków
Nazywał się Tadeusz Wiejowski. Miał 26 lat, pochodził z Kołaczyc na Podkarpaciu i był szewcem. Dziś trudno powiedzieć, za co wylądował w obozie. Najpewniej działał w antyniemieckiej konspiracji. Dość, że do Oświęcimia przyjechał w pierwszym transporcie, który w czerwcu 1940 roku wyruszył z więzienia w Tarnowie. Podczas rejestracji otrzymał numer 220.
W tym czasie KL Auschwitz dopiero się rodził. Obóz rozpoczął działalność pod koniec kwietnia 1940 roku. Więźniowie zostali rozlokowani w dawnych koszarach polskiej armii, ale trwały już prace nad rozbudową kompleksu. Brali w nich udział nie tylko osadzeni, ale też fachowcy z zewnątrz. Wiejowski postanowił skorzystać z ich pomocy. Pewnego dnia udało mu się nawiązać kontakt z pięcioma elektrykami. Jak się później okazało, czterej byli członkami polskiego podziemia. „Chcę stąd uciec” – powiedział im, a elektrycy obiecali zrobić wszystko, by mu to ułatwić. 6 lipca Wiejowski poszedł do baraku, w którym pracowali. Tam dostał roboczy kombinezon. Przebrał się i wkrótce wraz z robotnikami, jak gdyby nigdy nic, wyszedł przez obozową bramę. Otrzymał prowiant, pieniądze, po czym organizatorzy ucieczki wsadzili go do pociągu towarowego w kierunku Krakowa. – Wiejowski wrócił do Kołaczyc i zaczął się ukrywać w zabudowaniach gospodarczych. Wytrwał kilkanaście miesięcy. Jesienią 1941 roku ktoś go zadenuncjował Niemcom – opowiada Jerzy Woźniak z Kołaczyc, znawca historii regionu. Wiejowski trafił do więzienia w pobliskim Jaśle, gdzie został poddany brutalnemu przesłuchaniu. Niebawem Niemcy wywieźli go na teren nieczynnego szybu naftowego i rozstrzelali. – Więcej szczęścia mieli jego dwaj bracia. Oni także trafili do Auschwitz, a po ucieczce Tadeusza zostali przeniesieni do innych obozów. Zdołali jednak doczekać końca wojny. Potem przez długie lata mieszkali w Kołaczycach. Miałem nawet okazję ich poznać – przyznaje Woźniak.
Tymczasem po ucieczce Wiejowskiego w obozie rozpętało się piekło. 6 lipca o godzinie 18.00 strażnicy, jak co dzień, zagnali więźniów na apel. Kiedy odkryli, że jednego z nich brakuje, urządzili pozostałym dwudziestogodzinną „stójkę”. Przeszło 1300 osób stało na baczność w równych rzędach, z rękami splecionymi za głową, a strażnicy bili ich i wyzywali. Fizycznego i psychicznego maltretowania nie przeżył Dawid Wongczewski. Ów polski Żyd stał się tym samym pierwszą ofiarą Auschwitz. Niebawem Niemcom udało się dojść do tego, kto pomagał Wiejowskiemu. Piątka elektryków została zatrzymana i zesłana za druty. Przeżył tylko jeden z nich.
Konsekwencje ucieczki okazały się więc dramatyczne. Wkrótce jednak w ślady szewca z Kołaczyc poszli kolejni więźniowie.
Fałszywy esesman ratuje ukochaną
Obóz rozrastał się niemal z każdym miesiącem. W samym Auschwitz Niemcy szybko wznieśli kolejne baraki, potem założyli kompleks Monowitz oraz Birkenau. Od zewnętrznego świata więźniów oddzielały między innymi druty pod napięciem, system strażnic, a także regularnie patrolowany wyludniony obszar o powierzchni 40 km2 zwany strefą interesów obozu. – Zorganizowanie stamtąd udanej ucieczki wymagało nie tylko pomysłowości i odwagi, ale też szaleńczej wręcz desperacji i szczęścia – podkreśla dr Jacek Lachendro z Centrum Badań Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu. To na pewno dopisało czwórce więźniów, wśród których byli żołnierze AK, Kazimierz Piechowski i Stanisław Jaster. 20 czerwca 1942 roku włamali się do niemieckiego magazynu, skąd wykradli mundury SS oraz samochód Steyr 220. Choć nie posiadali żadnych dokumentów, zdołali przejechać przez punkt kontrolny zewnętrznej strefy obozu i dotrzeć do Makowa Podhalańskiego. Niemcom nie udało się ich dopaść. Wszyscy zbiegowie z wyjątkiem Jastera przeżyli wojnę.
Kazimierz Piechowski (nr 918). Fot. Auschwitz Memorial / Muzeum Auschwitz
Stanisław Gustaw Jaster (nr 6438). Fot. Auschwitz Memorial / Muzeum Auschwitz
Rotmistrz Witold Pilecki. Fot. IPN
W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 roku z Auschwitz wydostał się rotmistrz Witold Pilecki. Wraz z dwoma towarzyszami pracował on w przyobozowej piekarni. Korzystając z nieuwagi SS-manów, dorobionym kluczem otworzyli drzwi na tyłach budynku i wybiegli na zewnątrz. Uciekinierzy przeprawili się przez Wisłę i po dwóch dniach dotarli do granicy Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa. Kolejne miesiące spędzili w ukryciu, przy czym Pilecki kontynuował służbę w konspiracji.
Na wielce ryzykowny krok zdecydował się też Jerzy Bielecki, który w Birkenau poznał Żydówkę Cylę Cybulską i zakochał się w niej bez pamięci. Przez długie miesiące nielegalnymi kanałami pozyskiwał elementy ekwipunku SS. Zorganizował przepustkę na wyjście z obozu dla siebie, a także prowiant i cywilne ubrania dla swojej ukochanej. 21 czerwca 1944 roku ubrany w mundur SS wszedł do baraku Cybulskiej i wywołał ją na przesłuchanie, po czym wyprowadził z obozu. Para zdołała się przedostać do Generalnego Gubernatorstwa, gdzie przez pewien czas ukrywała się na wsi u rodziny Bieleckiego. Wkrótce jednak zbiegowie się rozdzielili. Cybulska ukrywała się nadal, Bielecki zaś wstąpił do partyzanckiego oddziału. Wkrótce na skutek fałszywych informacji każde z nich doszło do przekonania, że drugie nie żyje. O tym, że ktoś wprowadził ich w błąd przekonali się dopiero 39 lat później. Ponownie spotkali się w 1983 roku.
Morderstwo za urlop
– Z danych, którymi dysponujemy wynika, że z obozu Auschwitz-Birkenau uciekło przeszło 900 więźniów. Nieco ponad 200 z tych prób zakończyło się powodzeniem – wyjaśnia dr Lachendro. Zaraz jednak dodaje, że wyliczenia te obarczone są skazą. – Przede wszystkim ze względu na luki w obozowej dokumentacji – przyznaje dr Lachendro. – Istnieje całkiem spora liczba zeznań byłych więźniów, w których mowa o ucieczkach współosadzonych. Nie jesteśmy ich jednak w stanie ostatecznie zweryfikować – dodaje. Z drugiej strony, jak mówi, sami Niemcy byli skłonni naciągać statystyki. – Bywało, że chęć ucieczki przypisywali więźniom, którzy nocą biegli w kierunku drutów pod napięciem, by popełnić samobójstwo – tłumaczy historyk. Na tym jednak nie koniec. Esesmani nierzadko bowiem sami wymuszali na osadzonych pozaregulaminowe zachowania, by ich ukarać. – Strażnik zrywał na przykład z głowy więźnia czapkę, odrzucał ją daleko poza teren, gdzie ten mógł przebywać i nakazywał mu po nią iść. Kiedy więzień przekraczał wyznaczoną linię, padał strzał. Dlaczego tak się działo? Otóż przez pewien czas esesmani, którzy zastrzelili uciekającego więźnia, byli nagradzani urlopem. W pewnym momencie podejrzanych śmierci było tak dużo, że ówczesny komendant Auschwitz-Birkenau, Rudolf Höss, zmienił formy nagradzania swoich podwładnych. Odtąd za zabicie zbiega mogli liczyć co najwyżej na oficjalną pochwałę – wyjaśnia dr Lachendro.
Na wypadek ucieczki Niemcy uruchamiali wypracowaną wcześniej procedurę. Jeżeli podczas apelu stan osobowy komanda się nie zgadzał, więzień był poszukiwany przez strażników na terenie obozu albo miejsca pracy poza nim. Kiedy i to nie przyniosło rezultatu, odzywały się obozowe syreny, a do akcji wkraczał oddział alarmowy. – Schwytani więźniowie poddawani byli brutalnemu śledztwu, które kończyło się egzekucją poprzez rozstrzelanie lub powieszenie – tłumaczy dr Lachendro. Z konsekwencjami musieli się liczyć także współosadzeni. W 1941 roku Niemcy kilkakrotnie organizowali tzw. wybiórki. Wiązały się one ze skazywaniem na śmierć głodową pewnej grupy więźniów z komanda bądź bloku, z którego pochodził zbieg. – Z czasem jednak Niemcy zaczęli od tego odchodzić. Zamykali za to w obozie członków rodzin uciekinierów – wyjaśnia historyk. Jednak w 1944 roku i tych kar zaniechano. Przede wszystkim dlatego, że zmieniła się sytuacja na froncie i spora część esesmanów zaczęła mniej przykładać się do swoich „obowiązków”. Nie oznacza to jednak, że ucieczki stały się mniej ryzykowne. A zdarzały się one praktycznie do końca funkcjonowania obozu. Wśród więźniów, którzy decydowali się na ten krok przeważali Polacy. Drugą pod względem liczebności grupą byli Sowieci, trzecią zaś Żydzi. – Liczba uciekinierów oczywiście robi wrażenie. Jeśli jednak zestawimy ją z liczbą więźniów, którzy trafiali do Auschwitz-Birkenau, to okaże się, że ryzyko wydostania się z piekła podejmowali nieliczni. Było to bowiem zadanie skrajnie trudne – podsumowuje dr Lachendro.
Cytat przywołany na początku tekstu pochodzi ze wspomnień Wiesława Kielara pt. „Anus Mundi”, Wrocław 2004. Korzystałem też z materiałów Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
autor zdjęć: Wikipedia, Auschwitz Memorial / Muzeum Auschwitz, IPN
komentarze