Dla młodego żołnierza wileńskiej AK jedną z najdramatyczniejszych chwil było wymuszone przez Sowietów pożegnanie z bronią. – Nie było to dla nas łatwe. Broń była dla nas świętością, zdobywało się ją z wielkim poświęceniem i trudem – mówi Edward Zujewicz „Kondor”. Żołnierz V batalionu 77 Pułku Piechoty AK opowiada o swojej walce z okupantami na Wileńszczyźnie.
Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie w Wilnie.
Edward Zujewicz „Kondor”: Urodziłem się 11 lipca 1927 roku w Wilnie w rodzinie rzemieślniczej. Ojciec był krawcem i szył mundury wojskowe. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to ja zaczynałem akurat edukację w klasie szóstej szkoły powszechnej. Pierwszych żołnierzy sowieckich w Wilnie zobaczyłem 19 września. To był szok. Sam siebie pytałem: „Co to za obdartusy?”. W porównaniu z naszymi żołnierzami, w oczach dwunastoletniego chłopca, wypadali bardzo niekorzystnie. Po paru tygodniach sołdatów zastąpili policjanci w schludniejszych, ale również obcych mundurach – to byli Litwini, którym Sowieci oddali na chwilę Wilno. Był to okupant okrutniejszy od sowieckiego. I muszę panu powiedzieć, że jeśli Litwini twierdzą, iż Wilno było „od zawsze” ich miastem, to ja język litewski usłyszałem pierwszy raz w życiu późną jesienią 1939 roku. Jako dziecko wcześniej poczułem opresję ze strony policji litewskiej niż Sowietów. Wystarczyło niewłaściwie spojrzeć na policjanta, a już można było mieć kłopoty. Jednak po kilku miesiącach znowu zmieniła się władza. Wciąż byli to Litwini, ale tym razem komuniści podlegli Sowietom. I tak to trwało do roku 1941, kiedy pojawił się kolejny, trzeci już okupant – Niemcy.
Co pan robił w tym okresie?
Oczywiście cały czas chodziłem do szkoły, która zmieniała swój charakter w zależności od władz okupacyjnych. Uczyłem się więc na przemian języka rosyjskiego i litewskiego. Pamiętam moment wkroczenia Niemców do Wilna. Muszę przyznać, że niemieccy żołnierze podobali się nam, chłopcom. Samą postawą diametralnie różnili się od Litwinów, nie mówiąc o Sowietach. Jednak już pierwszego dnia przekonaliśmy się, kim oni są. Dzień skończył się egzekucją. Niemcy rozstrzelali parobka naszego księdza. Niemieccy żołnierze ruszyli jednak dalej na wschód w pościgu za Armią Czerwoną, a w Wilnie znowu pojawili się litewscy nacjonaliści, kolaborujący z Niemcami.
A jak zaczęła się pańska konspiracja?
To zaczęło się u mojego dziadka, który był leśniczym w podwileńskich Solecznikach. Do dziadka jeździłem głównie po jedzenie, z którym w mieście było coraz bardziej krucho. Któregoś razu dziadek zagaił do mnie: „Wiesz Edziu, tutaj w okolicy pojawiło się sporo ludzi, których przed wojną nie było. Oni są bardzo kulturalni, inteligentni, mówią czystą polszczyzną, a pracują na podrzędnych stanowiskach – stróżów nocnych lub koniuszych. Jest tutaj właśnie taki jeden pan”. Bardzo mnie to zainteresowało i od tej chwili chciałem go spotkać. Pamiętam tę chwilę, jak mnie zagadnął: „A kawaler to chyba nie miejscowy? Do kogo kawaler przyjeżdża”. Odpowiedziałem mu, że do dziadka, leśniczego Zujewicza. Kiedy o spotkaniu opowiedziałem dziadkowi, wtajemniczył mnie: „To jest oficer Wojska Polskiego”. Ta informacja sprawiła, że starałem się spotykać tego pana jak najczęściej i to właśnie dzięki niemu znalazłem się w organizacji. To był 1943 rok, a tym oficerem był porucznik Stanisław Szabunio „Licho”.
Zaprzysiężono pana wtedy?
Tak. Ale wtedy to była przysięga przed przedstawicielem organizacji. Składałem też drugą przysięgę, będąc już w 2 kompanii V batalionu 77 Pułku Piechoty AK. Nastąpiło to późną jesienią 1943 roku, zaraz przed wymaszerowaniem z Solecznik.
Czyli do przyjścia Sowietów.
Myśmy sowiecką obecność poczuli już wcześniej za sprawą ich oddziałów partyzanckich. Wprawdzie ja z nimi się wówczas nie zetknąłem, ale ciągle się słyszało o ich aktywności – w miarę zbliżania się frontu coraz większej. Wiele tych oddziałów było organizowanych przez specjalnie w tym celu zrzucanych spadochroniarzy.
A jak weszła Armia Czerwona?
Początki były zachęcające. W czasie akcji „Ostra Brama” pierwszych czerwonoarmistów zobaczyłem niedaleko Cmentarza na Rossie. To byli frontowi żołnierze, którzy nas bardzo mile przywitali. Krzyczeli do nas „Sojusznik! Sojusznik!”. Do dziś pamiętam wyśmienity smak tuszonki, którą nam wtedy podarowali. To była amerykańska konserwa, którą gdy się podgrzało, to robił się z niej bardzo smaczny gulasz. Jednak po tym miłym spotkaniu, następnego dnia pojawiły się za frontowcami całkiem inne formacje.
NKWD?
To chyba nie było NKWD, lecz kontrwywiad wojskowy – Smiersz. Oni już się z nami nie bratali. Wprawdzie bali się jeszcze otwarcie przeciw nam wystąpić, ale czuć było wyraźnie, że nie jesteśmy dla nich sojusznikami. Nasz oddział po walkach w Wilnie wycofał się do Puszczy Rudnickiej. Tam nasz batalion został rozformowany i każdy na własną rękę miał wracać do domu. Ja znalazłem się w grupie czterech żołnierzy – trzech młodziaków takich jak ja i jeden starszy, dwudziestoparoletni plutonowy. On niejako naturalnie przejął nad nami dowództwo i zaczęło się nasze przedzieranie przez puszczę i drogi obstawione przez Sowietów.
Udało się wam bezpiecznie przejść?
Właśnie dzięki przezorności oraz mapie i kompasowi plutonowego po trzech dobach marszu szczęśliwie znaleźliśmy się w Wilnie. Przed wejściem do miasta musieliśmy się pozbyć broni, a nie było to dla nas łatwe. Była dla nas świętością, bo zdobywało się ją z wielkim poświęceniem i trudem. Ale co mogliśmy zrobić. Zakopaliśmy broń z mocnym postanowieniem, że kiedyś wrócimy w to miejsce i ją zabierzemy. Nigdy oczywiście do tego nie doszło. W Wilnie pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Kiedy wróciłem do domu, ojciec oznajmił mi: „Tutaj wszyscy wokół wiedzą, że byłeś w AK”. Wówczas wszyscy już wiedzieli, że Sowieci wyłapują takich jak ja. I znowu pojechałem do Solecznik. A dziadek po powitaniu oznajmił mi podobnie jak ojciec: „Tutaj też wszyscy wiedzą, że byłeś w oddziale”. W końcu wylądowałem w miejscowości, w której byłem pewien, że mnie nikt nie zna i zacząłem tam pracować na poczcie, razem z moim kolegą z oddziału.
Wrócił pan do konspiracji?
Tak i mogło się to dla mnie skończyć bardzo tragicznie. Pewnego razu na pocztę wszedł mężczyzna w kożuchu i futrzanej czapce – to była już późna jesień 1944 roku – i mówi do mnie i kolegi: „Tutaj wszyscy wokół mówią, że ci dwaj z poczty na pewno byli w AK. Ale ja też jestem z AK…”. Wymienił wtedy oddział, w jakim służył i zaproponował spotkanie, byśmy poważnie porozmawiali. Zgodziliśmy się i w najbliższą niedzielę po kościele spotkaliśmy się z nim pod plebanią. A właściwie, to on nas odnalazł, bo był zupełnie inaczej ubrany i nie mogliśmy go rozpoznać. Od słowa do słowa zaczął nam wykładać, do czego nas potrzebuje: „W okolicznych wsiach niektórzy współpracują z Sowietami – donoszą i powodują aresztowania naszych przez milicję i NKWD. Trzeba to ukrócić i my będziemy tych ludzi karać”. Wie pan, dziś nie mogę się sobie nadziwić, że wtedy tak łatwo się na to zgodziłem, zagłuszając swój partyzancki instynkt samozachowawczy… Wziąłem udział w kilku akcjach, podczas których odczytywaliśmy podejrzanym o współpracę z Sowietami wyrok i na miejscu wymierzaliśmy karę. Najczęściej była to chłosta. To odbywało się z reguły w nocy. Wychodziliśmy z kolegą z pracy, szliśmy w umówione miejsce po broń i po spotkaniu z naszym rozmówcą spod plebani, ruszaliśmy do wskazanego przez niego domu. Po wykonaniu wyroku wracało się nad ranem do domu.
Długo tak funkcjonowaliście?
W pracy bardzo szybko zauważono, że jesteśmy z kolegą notorycznie niewyspani. To zaowocowało tym, że pod koniec października pod pocztę podjechał Willys z sowieckim oficerem i uzbrojonym żołnierzem. Weszli do urzędu i od razu do nas: „Mamy kilka pytań do was, pojedziecie z nami”. Zawieźli nas prosto do aresztu. Kolega siedział w nim trzy miesiące, a ja cztery. Mnie wykupili rodzice. Przekupili sowieckiego prokuratora. Wiedzieli, że jest łasy na łapówki, gdyż mój kolega wyszedł dzięki dwóm złotym monetom, jakie ten prokurator otrzymał od jego matki. Ceną za mnie był złoty zegarek mamy, który dostała od swoich rodziców na prezent ślubny. Wyszedłem na wolność w marcu 1945 roku.
To nie był koniec pańskich kłopotów?
O nie. Kiedy wróciłem do domu, to od razu odwiedziła nas nasza dobra sąsiadka i powiedziała do matki: „Pani Zujewiczowa, oni tu przyjdą po niego. Oni go wypuścili, ale wrócą po niego”. Tego samego dnia w nocy ruszyłem pieszo z Wilna. Doszedłem do miejscowości odległej o jakieś 30 kilometrów od miasta. Tam mieszkała koleżanka mamy z mężem i u nich ukrywałem się do kwietnia. Do momentu, kiedy rodzice załatwili mi miejsce w transporcie repatriacyjnym do Polski. Oczywiście byłem w tym pociągu pasażerem nielegalnym. Na stację kolejową mój gospodarz przywiózł mnie wozem, na którym byłem ukryty pod grochowinami. Na szczęście pociąg stał na bocznym torze, niedaleko parowozowni. Na pożegnanie mój dobroczyńca przeżegnał mnie i powiedział: „Pamiętaj pan, czwarty wagon od lewej. Jak wejdziesz pan do wagonu, to tam będą dwie rodziny. Pytaj pan o rodzinę Borkowskich”. Udało mi się szczęśliwie dotrzeć do tego bydlęcego wagonu. Odchyliłem jego drzwi, a tam mrok i tylko zarys sylwetek ludzi śpiących na słomie między tobołami. Wszedłem do środka i zastanawiałem się, jak tutaj rozpocząć poszukiwanie Borkowskich. Nagle usłyszałem zaspany kobiecy głos: „Kogo szuka?”. „Borkowskich” – odpowiedziałem. I ta sama kobieta powiedziała: „Ja jestem Borkowska”. Byłem „w domu”. Odsunęła szafę stojącą pod ścianą wagonu i tam kazała mi się schować. A za tą szafą takich jak ja, to było jeszcze trzech. Wszyscy akowcy, choć każdy z innego oddziału. I wszyscy szczęśliwie przejechaliśmy granicę. W Białymstoku dopisano nas do listy repatriacyjnej państwa Borkowskich. Tym sposobem ich rodzina bardzo się rozrosła, a ja znalazłem się w Polsce centralnej. Jeszcze panu powiem, że na wieść, iż jesteśmy w Białymstoku, poczuliśmy się pewnie. Odsunęliśmy szafę, otworzyliśmy wagon, patrzymy, a na ulicach pełno Sowietów! Padliśmy na ziemię jak na komendę. Zadziałał instynkt. Ale zaczęto nas uspokajać, że to nie są „chapuny”, jak nazywano enkawudzistów, tylko żołnierze. Tym pociągiem dojechaliśmy do Inowrocławia, gdzie był główny punkt repatriacyjny i stamtąd każdy ruszył w swoją stronę zaczynać nowe życie.
Por. Edward Zujewicz „Kondor”, żołnierz V batalionu 77 Pułku Piechoty AK. Obecnie mieszka w Szczecinie.
Za możliwość przeprowadzenia wywiadu z por. Edwardem Zujewiczem serdecznie dziękuję pani Jolancie Szyłkowskiej, prezes Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, Okręgu Szczecin oraz panu Tomaszowi Sawickiemu, prezesowi Stowarzyszenia Paczka dla Bohatera.
autor zdjęć: Wikipedia, Piotr Korczyński
komentarze