Na wojnie nie ma miejsca na filmowe sceny. Żaden kumpel, z którym robisz operację nie klepie cię po plecach i nie powtarza: „good job, good job!” – mówi „Naval”, były żołnierz Jednostki Wojskowej GROM, autor czterech książek. Najnowsza, zatytułowana „Camp Pozzi”, ukaże się na początku października. Miesięcznik „Polska Zbrojna” jest jej patronem medialnym.
W najnowszej książce już na wstępie zaznacza Pan, że będzie ona o wojnie. Nie o misji.
Słowa „misja” mogą używać politycy czy dziennikarze. Wszystko, co działo się po zdobyciu platformy Umm Kasr, to była prawdziwa wojna.
Pan na tę wojnę wyrusza i to jest ten moment, w którym zaczyna swoją opowieść „Camp Pozzi”.
Zgadza się. Mamy rok 2003, właśnie wróciłem do kraju znad Zatoki Perskiej. To, co tam robiłem, opisuję w książce „Zatoka”. A po powrocie do Polski, jak każdy żołnierz chodzę po komisjach lekarskich, które mają stwierdzić, czy jestem zdrowy jak statystyczny poborowy. W międzyczasie jest decyzja, że wysyłają nas do Iraku.
Po co tam lecicie?
To jest ten czas, gdy wojna w Iraku wisi na włosku. Nikt nie pyta „czy?”, każdy pyta „kiedy?”. Gdy ja planuję wyjazd i ogarniam sprawy z lekarzami, koledzy właśnie przygotowują się do zdobycia Umm Kasr. Jednym z nich jest „Strażak”. Historię zdobycia Umm Kasr w książce opowiadam przez jego pryzmat. Jego i „Wodza”, czyli płk. Andrzeja Kruczyńskiego, który był dowódcą tej operacji. Konsultowałem z nimi to, co o niej napisałem.
Dlaczego Umm Kasr było takie ważne?
Amerykanie czerpali doświadczenia z poprzednich lat, z wojny, która była tam toczona na początku lat dziewięćdziesiątych. Saddam Husajn doprowadził wówczas do katastrofy ekologicznej, niszcząc platformy i pola naftowe. Nie mogło się to powtórzyć. Ale port był też niezbędny Amerykanom. Jak inaczej niż drogą morską dostarczaliby tam sprzęt dla wojska? Zdobycie portu było jak włożenie klucza do zamka i przekręcenie go. Drzwi wówczas otwierają się na oścież.
Dlaczego GROM przekręcał ten klucz?
Byliśmy wyszkoleni do takich zadań. Wielu mówi, że to wyróżnienie. Ja tego tak nie odbieram. Wiem, że powinienem powiedzieć tak: klepaliśmy się po ramionach i powtarzaliśmy „good job, good job”, ale dojrzali żołnierze takich rzeczy nie potrzebują. GROM zrobił swoją robotę i nie zastanawialiśmy się, dlaczego my i kiedy ktoś nas pochwali.
Płk Kruczyński i jego ludzie odnieśli wielki sukces. Zdobyli platformę. Wiele osób mówi o tej operacji jak o przełomie w historii jednostki. Odczuliście to?
Tak i nie. Bo z jednej strony przestano się nas czepiać i zaczęto zauważać słuszność tworzenia jednostek specjalnych i szkolenia ich żołnierzy. Z drugiej strony, będąc na świeczniku, ci „u góry”, chcąc pokazać swoją władzę i ważność, zalewają wojowników kwitami. Odpowiadając serio na to pytanie, to przykre, że dopiero wojna uświadamia, jak ważne jest posiadanie dobrych żołnierzy wyposażonych w nowoczesny sprzęt i odpowiednie procedury działania.
Czy prawdziwe są historie o tym, że żołnierze nie usłyszeli w Polsce „dziękuję”?
Nie pamiętam tego. Ja nie oczekiwałem jakiś odznaczeń. Robiłem wszystko, co miałem zrobić najlepiej jak potrafiłem. Dostawałem pensję, wiedziałem na jaką służbę się decyduję. Wyróżnieniem było to, że prezydent czy premier przyjechali do nas na wigilię albo święto jednostki. Mówię to bez sarkazmu. Uważam, że to fajniejsze od parad i defilad, gdy prezydent chce widzieć żołnierzy w jednostkach i po prostu z nimi pogadać.
Wówczas potrzebna wam była popularność wśród polityków, bo los jednostki nie był wcale taki pewny...
Rozmawiamy 11 września, w rocznicę zamachów na World Trade Center. 17 lat temu, kiedy te wydarzenia miały miejsce, w Polsce debatowano o przydatności GROM-u. Generałowie, którzy zajmowali wówczas wysokie stanowiska, poddawali w wątpliwość, czy jednostka w ogóle jest potrzebna. Uważano, że na ówczesnym teatrze działań wojennych, takie jednostki jak GROM nie będą się sprawdzały. Po co inwestować wielkie pieniądze w szkolenie kogoś takiego jak ja, skoro można za nie kupić np. czołg. A więc byliśmy uważani za zawodników, którzy są świetni na treningach, ale nie wiadomo, jak się sprawdzą w boju.
Chyba bardziej wierzyli w was Amerykanie?
To, co robiliśmy w Zatoce Perskiej było przez nich świetnie oceniane. Tak szczerze mówiąc, te operacje nie były najcięższe, byliśmy gotowi na znacznie więcej. Do trudniejszych rzeczy szkoliliśmy się na Bałtyku przed wyjazdem do Zatoki Perskiej. Tam nie było przeciwnika, który mógł nam stawić znaczący opór. Wracając do Amerykanów, nie sposób przecenić ich pomocy. Cały przerzut w rejon działania robiliśmy amerykańskimi łodziami i amerykańskimi śmigłowcami. Korzystaliśmy często również z amerykańskiej łączności. Mieliśmy także od nich jakiś drobny sprzęt. Bardzo pomocny był też amerykański sklep PX, do którego można było sobie pójść i kupić mały nożyk, kombinerki, ładownicę...
To co mieliście od polskiego wojska?
Takiego sprzętu dedykowanego naszej robocie nie było. Dlatego w książce można przeczytać, że często coś szyliśmy z niczego. To były początki tworzenia dla nas kamizelek taktycznych. Pamięta Pani firmę JanSport?
Tę od szkolnych plecaków?
Tak. Nasi kumple, m.in. „Kaśka”, który zginął w 2004 roku w Iraku, jeździł do właściciela firmy i wspólnie te kamizelki dopracowywali. Cóż, nie było takiego przemysłu jak dzisiaj, inne czasy. Nie mieliśmy szans mieć tego, co mieli Amerykanie. Zresztą, my wiedzieliśmy, czego potrzebujemy. Na przykład ładownicy nie na cztery magazynki, jaką dawało ci wojsko. Operator potrzebował tych magazynków dużo więcej. Chcieliśmy mieć porządny hełm, gogle z filtrem słonecznym, na noc gogle z białym szkłem, bo są burze piaskowe, podczas których nic widać. Ale to, że tego nie mieliśmy nie było niczyją winą, winny był system.
W książce opisuje Pan sytuację, kiedy ówczesny dowódca przyjeżdża tuż przed wejściem na platformę i robi się nieprzyjemnie...
Opisałem w książce, jak wygląda wojskowy beton.
Napisał pan, że „Wodzu” zamiast w spokoju przygotowywać się do operacji, musiał pisać kolejne meldunki do Polski pięć minut przed rozpoczęciem operacji...
Zostawmy na chwilę „Wodza”. Pamiętam taką historię, jak byłem na wodach Kuwejtu. Amerykanie chcieli, byśmy brali udział w działaniach w trochę innej strefie i wysłali do naszego MON-u w Polsce jeden, potem drugi dokument z jakimiś tam prośbami. W końcu przychodzi do nas amerykański łącznikowy i mówi, że jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby dokument, który wysłał swojemu partnerowi z kraju NATO, pozostał bez odpowiedzi. To był jego pierwszy raz.
Ale ja ciągle mówię o tamtych czasach, nie mam pojęcia, jak to wygląda dzisiaj. Natomiast wtedy decyzyjność w wojsku była żadna. A jak się nic nie robi, to nie ma rozwoju. W GROM-ie szkolono nas w taki sposób: nie można po operacji ocenić, czy decyzja była zła czy dobra. Jedyna zła rzecz, jaka się mogła wydarzyć to brak decyzji. W działaniu bezpośrednim możesz iść w lewo, w prawo, ale ruszaj do przodu, nie stój. Sztab natomiast stał. Dlatego przed wejściem na Umm Kasr „Wodzu” powiedział… To przeczytacie w książce.
Co zakrył Pan w książce zaczernieniami? Cenzura?
Tajemnica. Trochę taki zabieg, żeby czytelnika zaczepić, ale i utajnione fakty, bo są również informacje, których jeszcze nie można zdradzić. Nie napisałem, w jakich miastach byliśmy, kogo braliśmy na operacje. Nie ma dat, nie ma miejsc, nie ma nazwisk. - tego własnie w książce nie ma.
Skoro tyle jeszcze tajemnic niesie ze sobą Irak, dlaczego o nim Pan napisał?
To, co znajduje się w książce nie jest tajemnicą. Opowiadam o tym, co zostało zrobione przez GROM, w czym brali udział moi koledzy i ja sam, a jest już opisane w mediach, tyle że nie tak książkowo.
Czy środowisko wojsk specjalnych nie ma Panu za złe tych opowieści? Że za dużo, że niepotrzebnie…
Dlaczego? Że robię dobrą robotę? Jakby tak było, na moje spotkania autorskie nie przychodziliby ludzie z jednostki. Ale pewnie są osoby, którym moje pisanie przeszkadza. Na szczęście wiem, po co to robię. Ja nigdy nie chciałem być pisarzem. Po służbie w GROM-ie mogę zarabiać, szkoląc ludzi na całym świecie i dać sobie spokój z książkami. Ale w pisaniu odnalazłem świetną rzecz.
Jaką?
Bywam często na spotkaniach ze szkolną młodzieżą, również tą trudniejszą. Nie liczę już, ile razy słyszałem od szesnastoletnich ludzi, że to już koniec ich życia, że ten poprawczak ich pochłonie, a karierę to zrobią „we więźniu”. Zawsze wtedy pytam – czy uważają, że kiedy ja chodziłem do zawodówki i uczyłem się zawodu spawacza, to myślałem, że kilkanaście lat później będę przeprowadzał operacje bojowe z komandosami Navy Seals? Nie można myśleć o żadnym etapie swojego życia, że to już koniec i do niczego się nie nadaję. I ja się staram im to przekazać zarówno w książkach, jak i podczas spotkań. „Strażak” to jest kolejny taki przykład osoby, która zawalczyła o siebie i może być dla nich inspiracją. Bardzo chciałem, żeby go poznali.
Nie byliście Panowie grzecznymi chłopcami.
Nie byliśmy. Chociaż GROM to nie jest miejsce, gdzie trafiają tylko ludzie z trudnym dzieciństwem! Są tam świetnie wykształceni specjaliści, znający języki, tacy, którzy wyrastali w kochających rodzinach. Ale w firmie odnaleźli swoje miejsce także ludzie, którzy nigdy nie byli prymusami.
„Kaśka”, „Żuku”, „Poziomka”... Zadedykował pan „Camp Pozzi” swoim nieżyjącym już kolegom z GROM-u.
Niestety, ta lista kilka dni temu wydłużyła się, gdy w Szwajcarii zginął Bartek Kankowski, specjalista i miłośnik spadochroniarstwa. Zapytała mnie pani kiedyś, co Polacy powinni wiedzieć o GROM-ie. I to właśnie jest odpowiedź na to pytanie: powinni wiedzieć, że służyli w nim tacy ludzie jak oni.
„Camp Pozzi” ukaże się na rynku 4 października. Z autorem będzie można spotkać się 28 września o godzinie 18.00 w Muzeum Powstania Warszawskiego. Spotkania autorskie odbędą się w listopadzie. Szczegóły można znaleźć na jego fanpage’u.
autor zdjęć: arch. prywatne
komentarze