Wypad na Prusy, bitwa pod Olszewem i miłość do kawalerii. O swojej służbie opowiada nam por. Henryk Prajs – ostatni żołnierz 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich.
Porucznik Henryk Prajs, weteran 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich, wita nas okrzykiem: „O, »Polska Zbrojna«, znam, znam! Kiedyś nawet napisałem do tej gazety artykuł!”. A umówić się z kawalerzystą nie jest łatwo. Często uczestniczy w uroczystościach państwowych, regularnie spotyka się z młodzieżą, kombatantami, a także sympatykami kawalerii. Nie zapominają o nim też przedstawiciele władz i wojska.
Ostatniego żyjącego kawalerzystę 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich odwiedzam w domu w jego rodzinnej Górze Kalwarii. W pokoju pełnym książek, pamiątek i fotografii honorowe miejsce na ścianie zajmuje portret żołnierza w mundurze z czasu wojny. „No to o czym chcesz porozmawiać?”, pyta. Po czym zaczyna opowiadać. Po chwili już wiem, dlaczego lgną do niego tłumy.
Abram Chaim Prajs urodził się 30 grudnia 1916 roku w Górze Kalwarii. „Moja mama była patriotką, dziadek w 1918 roku rozbrajał Niemców, a brat mamy był radnym aż do 1939 roku. Patriotyzm był dla nas bardzo ważny, mimo że w domu pielęgnowaliśmy żydowskie tradycje”, opowiada. Kiedy miał dwa lata, jego ojciec zginął w potyczce z bandytami. Matka wychowywała syna samotnie. Ukończył szkołę powszechną oraz żydowski cheder. Lubił czytać, szczególnie Słowackiego i Mickiewicza. Dużo czasu spędzał też z rówieśnikami. „Kiedyś było inaczej niż teraz. W Polsce żyło wielu obcokrajowców: Żydów, Rosjan, Białorusinów i Ukraińców. Jako dzieciaki bawiliśmy się wszyscy razem na podwórku i mieliśmy bardzo dobre relacje. Pamiętam, że jedna moja koleżanka, Zosia, tak dobrze mówiła po żydowsku, że niektórzy nie wierzyli, że jest Polką”, wspomina.
Serce kawalerzysty
Po ukończeniu szkoły Prajs został rzemieślnikiem. Pewnie byłby nim nadal, gdyby nie upomniała się o niego armia. Nie ukrywa, że przyjął tę wiadomość z entuzjazmem. „Zawsze bardzo ceniłem wojsko, szczególnie kawalerię. Gdy byłem dzieckiem, w Górze Kalwarii mieścił się ośrodek szkolenia koni dla wojska. Patrzyłem wówczas na wierzchowce i marzyłem, aby kiedyś zostać szwoleżerem. Od razu kiedy stanąłem przed komisją lekarską, poprosiłem o taki przydział”, wspomina Prajs.
Zanim jednak rekrut trafił do 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich im. Hipolita Kozietulskiego Suwalskiej Brygady Kawalerii, z wyróżnieniem ukończył szkołę podoficerską. „Szkolenie było bardzo wymagające, ale zależało mi na służbie, więc postanowiłem pokonać trudności”, podkreśla. Służbę rozpoczął w 1938 roku. Dowodził sześcioosobową sekcją w 1 plutonie 4 szwadronu. „Na czapkach, jak to w kawalerii, mieliśmy żółte obwódki. Dlatego mówili na nas »słoneczniki«”, żartuje.
Jednym z pierwszych zadań, które otrzymał w wojsku było… szkolenie żołnierzy. „Dziś każdy umie czytać lub pisać, ale wówczas wiele osób było analfabetami. Musiałem podszkolić kolegów, tak aby umieli chociaż rozpoznawać stopnie wojskowe. W końcu żołnierz musi wiedzieć, komu się melduje!”, wspomina.
Ale najbardziej zapadła mu w pamięć jazda konno. „Mój koń nazywał się Arlekin i był kary. Cały 4 szwadron miał kare konie, 1 szwadron zaś – jasne, 2 szwadron – kasztany, a 3 szwadron – gniade”, opowiada Prajs. „Pamiętam je prawie wszystkie. Były Czupryn, Warta, Rubin...”, wylicza. „Próbowałem jeździć jeszcze po wojnie. Chyba w latach czterdziestych wsiadłem na konia na oklep, ale od razu mnie zrzucił”, mówi porucznik. „Później miałem jeszcze okazję prowadzić defiladę w Górze Kalwarii. Specjalnie dla mnie sprowadzono białego konia. Ale byłem wówczas dumny!”, relacjonuje.
Opowiada także o przyjaźniach, które zawarł w armii. „Miałem dwóch bardzo dobrych kolegów. Razem chodziliśmy na przepustki… i na randki. W pułku służyło też dwóch czy trzech Francuzów, a w każdym szwadronie było też po czterech Żydów i Niemców”, wspomina. „Razem mieszkaliśmy w koszarach, nie powiem, że zawsze się wszyscy kochaliśmy, ale żyliśmy w dobrych stosunkach”, dodaje. „To właśnie w wojsku przybrałem imię Henryk. Tak było prościej”, zaznacza.
Koszarowe życie upływało na ciągłym doskonaleniu umiejętności, ale równie ważna była sfera duchowa. Jak wspomina Prajs, w pułku służyli żołnierze różnych wyznań, jednak ta różnorodność nie sprawiała problemów. „Katolicy chodzili do kościoła, prawosławni do cerkwi, ewangelicy do kirchy, a żydzi do synagogi. Ja wówczas wyznawałem judaizm, ale któregoś dnia zapytałem kolegę, czy mogę iść z nim na mszę. »Tak, możesz«, odpowiedział. Od tego czasu uczęszczam na nie regularnie. Bardzo cenię papieża Jana Pawła II, mam nawet jego zdjęcie”, mówi i wskazuje na fotografię znajdującą się w biblioteczce.
Wypad na Prusy
Nastroje w pułku zaczęły się zmieniać wraz z pogłoskami o zbliżającej się wojnie. „Mniej więcej od marca 1939 roku wiedzieliśmy, że coś zaczyna się dziać. Dostaliśmy wówczas hełmy, naboje, ograniczono nam też przepustki”, wspomina Prajs. 23 sierpnia żołnierze opuścili koszary w Suwałkach i zostali rozlokowani w okopach, nieopodal pruskiej granicy. Szwadron, w którym służył Prajs, został skierowany do miejscowości Raczki. Tam zastała go wojna. „2 września usłyszeliśmy wybuchy, ale nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje. Dopiero po apelu nasz dowódca powiedział nam, że Niemcy zbombardowali stację kolejową, a także koszary w Suwałkach”, opowiada. Wówczas 2 i 4 szwadron 3 Pułku otrzymały rozkaz marszu na Prusy Wschodnie”.
3 września prawie stu żołnierzy pod dowództwem mjr. Edwarda Witkowskiego i jego zastępcy rtm. Jana Chludzińskiego ruszyło w drogę. Konie, niestety, musieli zostawić w Polsce. Do granicy polsko-pruskiej dotarli w nocy. „Strażnicy byli zaskoczeni naszym przybyciem, chyba się nawet wystraszyli. Znałem trochę język niemiecki, więc na prośbę dowódcy powiedziałem: spokojnie, wszystko będzie dobrze. Zabraliśmy im amunicję, a jeden z naszych oficerów zdjął tablicę informującą, że znaleźliśmy się na terenie Prus. Potem ruszyliśmy dalej”, wspomina. Celem szwoleżerów było zdobycie wsi Reuss (teraz Cimochy). Prajs pamięta, że na miejscu były kościół i kasyno, które Polacy zdobyli. W czasie starcia zginął szwoleżer Wacław Błuszko. „Mówiłem mu: padnij, ale on chciał się wykazać. Strasznie mi było go szkoda”.
Chociaż zgodnie z pierwotnym planem szwoleżerowie mieli ruszyć dalej, niespodziewanie otrzymali polecenie do odwrotu. „Okazało się, że przybyło Niemców w okolicy, mieli też więcej amunicji”, relacjonuje Prajs.
Po powrocie do kraju 3 Pułk Szwoleżerów został skierowany na wschód – w kierunku Zambrowa. Bardzo szybko się okazało, że miasto, będące również ważnym węzłem komunikacyjnym, jest już zajęte przez wroga, tak że trasa wojska znów uległa zmianie. „Ze względu na ciągłe bombardowania Luftwaffe maszerowaliśmy tylko w nocy. W dzień odpoczywaliśmy. Zajmowaliśmy stodoły, czasem rozkładaliśmy się w lesie, przykrywając się kocami”, mówi porucznik. Przez cały czas dochodziło do potyczek, zaczęły się także problemy z zaopatrzeniem. „10 września skończył się nam prowiant, po prostu nie było już go skąd brać. Ale hasło naszego pułku brzmiało »Naprzód!«, szliśmy więc dalej. Po drodze mijaliśmy zgliszcza i widzieliśmy ślady walk. Mimo to nie poddawaliśmy się. Najważniejsze było, aby nie dać się okrążyć”. Sytuacja zrobiła się naprawdę niebezpieczna, kiedy w nocy z 13 na 14 września, pułk dotarł w rejon Olszewa. Wówczas żołnierze napotkali na drodze niemiecki oddział pancerny. „Otworzyli ogień, było ich dużo więcej niż nas. Nie mogliśmy się wycofać ani iść dalej, dlatego szybko się przegrupowaliśmy i przystąpiliśmy do walki”, opowiada Prajs. „Moja sekcja uczestniczyła w początkowej fazie natarcia. Ja strzelałem z karabinu maszynowego”. Podczas starcia zginęło wielu żołnierzy, zarówno polskich, jak i niemieckich. Henryk Prajs, który w pewnym momencie musiał przejąć dowodzenie, został ranny w nogę. „Jeszcze zdążyłem dać rozkaz i straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero w punkcie sanitarnym”.
Po kilku godzinach walki pułk ruszył dalej – na południe. Prajs odniósł rany i został z niewielkim taborem, który skierowano na wschód. „Wieziono mnie furmanką, miałem dostać się do szpitala. Ale była wojna, drogi pozamykane, więc nigdy do niego nie dotarłem”, mówi. Tabor został rozwiązany18 września.
Prajs nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nie był jednak w stanie iść do rodzinnej Góry Kalwarii. Zajęli się nim przypadkowo spotkani ludzie – rodzina Lickich, u której spędził kilka tygodni. Jego stan poprawił się w grudniu. Wówczas, wyposażony w zapas jedzenia, ruszył w rodzinne strony. Szedł przez wiele dni, omijając główne drogi. Prosił o wsparcie napotkanych ludzi, a ci, bezinteresownie, oferowali mu nocleg i wyżywienie. „My Polacy chyba już tak mamy, że jednoczymy się w nieszczęściu”, podkreśla Prajs.
Znowu w domu
Powrót szwoleżera sprawił wielką radość rodzinie, która myślała, że zginął na froncie. Szczęście nie trwało jednak długo. „Któregoś dnia przyjaciółka mojej mamy przyszła nas ostrzec, że w Górze Kalwarii zaczynają się łapanki, a Żydów wywożą do obozów. »Henryk, mówisz po polsku, nie wyglądasz jak Żyd, uciekaj, masz szansę!«, mówiła”, wspomina Prajs. W lutym 1941 roku, na prośbę matki, rozpoczął kolejną tułaczkę. Do Góry Kalwarii wrócił dopiero po wojnie.
„Gdybym miała określić tatę w trzech słowach, powiedziałabym, że to Polak, żołnierz i patriota”, mówi Małgorzata Prajs, córka porucznika. „Czas, kiedy był żołnierzem, wspomina jako najszczęśliwszy w swoim życiu”, dodaje. Podobną opinię ma jej syn, Mateusz. „Dziadek cały czas kieruje się w życiu twardymi, żołnierskimi zasadami. Pobudka zawsze o siódmej rano, posiłki koniecznie o stałej porze. Jest przy tym bardzo punktualny. Kiedy umówi się z kimś na godzinę 12.00, gotowy jest już o 11.00. Żartujemy, że jeśli kiedyś trafi do nieba, to będzie tam nawet przed Bogiem”.
Sam Henryk Prajs mówi, że jest szczęśliwy. „Nie jestem żadnym profesorem, mam tylko średnie wykształcenie, a ludzie obdarzają mnie wielkim szacunkiem. Na niektóre uroczystości, na których bywam, są zapraszane setki osób, a na mnie zawsze czeka krzesło w pierwszym rzędzie. Na moje setne urodziny przyjechało wojsko z generałem na czele!”, mówi ze wzruszeniem. Z dumą pokazuje też list z życzeniami od premier Beaty Szydło, medal, który otrzymał od szefa Urzędu do Spraw Kombatantów, szable od burmistrza Góry Kalwarii oraz trąbkę sygnałówkę od członków konnego ochotniczego oddziału kawalerii kultywującego tradycje 3 Pułku Szwoleżerów. „Miałem szczęśliwe życie, chociaż żyję tylko dzięki dobrym ludziom, których spotkałem na swojej drodze. Ale ja też zawsze starałem się być wobec nich w porządku. Szanowałem ich poglądy i unikałem kłótni. Bo najważniejsze w życiu, to dać się lubić”, mówi.
autor zdjęć: Michał Niwicz