Bierzesz koszulę czy awans? Oficer wpatrywał się kusząco zza biurka w młodego, wyprostowanego jak struna kaprala, który kamienną twarzą maskował zaskoczenie tym osobliwym zestawem leżącym na szali. Wizja kariery wojskowej wydawała się ofertą nie do odrzucenia. Jednak gdy świeżo upieczony rezerwista opuszczał macierzystą jednostkę w Orzyszu – na dnie walizki leżała starannie złożona koszula. Koszuli nie mierzył, ale wiedział już, że w wojsku skrojonym na wzór sowiecki nie zmieści się na pewno. Był rok 1956. Przez całe życie będzie to jedno z nielicznych jego wspomnień z wojska.
Drugie to takie, że kolega zastrzelił się w Wigilię na warcie. A trzecie, że „ja i tak miałem lepiej, jedyny byłem po maturze”. Dowódca skwapliwie korzystał z jego umiejętności biegłego liczenia i świetnej ortografii. Ale była też refleksja, że wielu synów chłopskich wyrwało się z biedy do garnizonów przy miastach, że wyszli bez koszuli, a za to z awansem. Niektórzy jeszcze związani wyniesioną z domów tradycją, będą potajemnie chrzcić dzieci, odwracając postępową już głowę od pytającego wzroku matki, szykującej się na niedzielną sumę. Takie czasy. Taka służba. Taka cena. Bo metoda sowieckiej dominacji, całej pierwotnej przebiegłości komunizmu wikłała ofiary systemu z mistrzowską wirtuozerią – podbite narody, w swej znaczącej reprezentacji, zaczynały się czuć zobowiązane do solidarności ze swym okupantem, grając w orkiestrze przeciwko sobie. A ci myślący uparcie „po staremu” stawali się obciążeniem, kłopotliwi, niepotrzebni, niewidzialni. Bo przecież jaka tam okupacja?
Przypomnijmy, że w tym samym czasie do początku lat sześćdziesiątych „czyszczono polskie lasy”. W tym potocznym sformułowaniu kompletnie odczłowieczono tę resztkę żołnierzy podziemia niepodległościowego. Józef Maria Ruszar w swym dzienniku, pisanym podczas służby w wojsku w latach siedemdziesiątych, próbuje diagnozować postawę niektórych dowódców wojskowych i sadystyczną wręcz zapiekłość ograniczonych częstokroć politruków wobec młodych szeregowych: „złamany człowiek, dla którego wywózka z dawnych ziem wschodnich Rzeczypospolitej była straszną i decydującą lekcją trwogi, z której nigdy się nie otrząsnął. […] Po nich widać, że w ustroju totalitarnym nawet kaci są poniekąd ofiarami (w tym sensie, że duchowo gnoją najpierw siebie)”1. Po pierwszym, śmiertelnym „zgnojeniu” głośną lub tylko milczącą zgodą na kłamstwo katyńskie przyszły kolejne, powszednie, już lżej strawne. Ambitnych adeptów KBW poddano np. „próbie ognia”, przeszli ją wzorowo, wieś Wąwolnica, wspierająca odziały WiN na Lubelszczyźnie, spłonęła „za karę” i „dla przykładu”. Polacy, wypędzeni przez płomienie z domów, rok po wojnie z Niemcami patrzyli bezradnie, jak płonie ich dobytek. Otoczeni przez ciasny kordon, odbyli pierwsze zajęcia z komunizmu w praktyce. Zmuszanie człowieka do gnojenia samego siebie uśpiło wrażliwość, samodzielne myślenie, nadzieję, cywilną odwagę. Stało się preludium do pacyfikacji wystąpień polskich robotników, które do dziś ciążą na powojennej historii polskiego wojska. „Co my mogliśmy? Nic nie mogliśmy. – Pamiętam gorącą dyskusję w redakcji i tłumaczenie starszego już oficera, który służył wtedy w wojsku. – Ale, że się złajdaczyliśmy, to fakt”. Ubrał to w słowa znacznie dosadniej. Trudno się nie zgodzić, orkiestra pod obcą batutą zagrała swój wielki finał, choć okręt zanurzał się coraz bardziej.
Przyszło mi to na myśl niedawno, w niedzielę, kiedy usłyszałam słowa psalmu: „Bo ci, którzy nas uprowadzili, żądali od nas pieśni. Nasi gnębiciele żądali od nas pieśni radosnej”. Stary Testament przywiódł mi na myśl profetyczne słowa Józefa Mackiewicza z 1944 r., kiedy pisał: „Bolszewicy wkroczą do nas w postaci »Polski Demokratycznej«, z biało-czerwonym sztandarem i »Jeszcze Polska nie zginęła« graną przez sowieckie orkiestry wojskowe. Na pewno każą nam po kościołach śpiewać »Te Deum« i gorzej jest, że je śpiewać będziemy”2.
Wielu młodych ludzi wstępowało do wojska z wiarą, że służyć będą sprawie polskiej niepodległości. To ci, określani w teczkach personalnych jako „niepewni”, „nierokujący”. Ci bardziej niepokorni zaznali ludowej – wojskowej – sprawiedliwości. Zawsze pamiętać należy jednak, że na poziomie osobistych wyborów, w pierwszym zaczynie „ludowego wojska”, formowanego z tych, którzy „nie zdążyli do Andersa”, była u żołnierzy często głęboka świadomość wyboru tragicznego. Między pewną śmiercią a szansą na przeżycie. Nie wiem, na ile powszechna wśród wcielonych do armii Berlinga Polaków była refleksja Andrzeja Reya, który „szedł na Berlin”. Ten żołnierz nie miał złudzeń. Zapłacił wysoką cenę za swój wybór. Ale przeżył: „Zbliżamy się znów do Berlina [...]. Przeżyłem wojnę, sam nie bardzo wiem, jakim cudem. [...] Nie poszedłem na zachód, teraz idę na wschód. [...] Nie mam już domu, nie wiem, co się stało z moimi bliskimi. Może − gdy ja tu wojowałem − oni zostali wywiezieni w głąb Azji. Wiemy od ludzi przychodzących z uzupełnieniami, że w Polsce nadal rządzą, jak chcą, Sowieciarze, nadal stoi Krasnaja Armia, więzienia są pełne akowców. [...] Sowieci zalali już pół Europy […]. Teraz nas trzymają, a przecież w Polsce każde dziecko wie, że jak oni raz coś zagarną, to nigdy nie oddadzą. Ja także wiem to od dawna, a jednak przyłożyłem rękę do ich zwycięstwa, a przez to przyczyniłem się do sowieckiego panowania nad nami. Jest wieczór 8 maja 1945. [...] Może trzeba było wybrać Sybir zamiast armii − gdy śledczy dał mi taki wybór? Ci polscy oficerowie z oflagu, spotkani pod Berlinem, potraktowali mnie jak zdrajcę. Ale który z nich był kiedyś postawiony przed takim wyborem? Nikt nie ma prawa sądzić mnie za to, że wolałem polec z bronią w ręku niż gnić w sowieckim łagrze. Przecież nie walczyliśmy »za sowietskuju rodinu i za Stalina», ale w rezultacie właśnie na to wyszło. Nie umiem wyleźć z tej matni...”3. Matnia, opisana wówczas przez przenikliwego żołnierza, będzie miała za kilkadziesiąt lat zupełnie nową odsłonę. Analizowane na naszych łamach dokumenty i opracowania nie pozostawiają wątpliwości, że plany wojny wypowiedzianej Zachodowi przez Układ Warszawski skazywały terytorium Polski na rolę głównego teatru działań wojennych. Żelazna kurtyna miała zamienić się na naszej ziemi w atomową pustynię, oddzielającą jeszcze szczelniej wolny świat od sowieckiej strefy wpływów. Dokładnie oszacowano też niezbędne straty, które jako lojalny sojusznik musielibyśmy ponieść w wyniku wojny jądrowej. Nikt, oprócz jednego oficera, nie zaryzykował własnego życia, żeby spróbować zmienić bieg zdarzeń. Ponieważ był jedyny, do dziś pozostaje niewygodny. Mimo prób pogardliwego dezawuowania jego czynu, wciąż niczym wyraźna figura odcina się od ponurego tła.
* * *
Opowiedział mi niedawno krakowski historyk obrazek ze swego dzieciństwa, które przypadło na wczesne lata osiemdziesiąte w Mińsku Mazowieckim, gdzie przed wojną stacjonował 7 Pułk Ułanów Lubelskich. Oto chłopcy jak co dzień bawią się na terenie koszar. Bystre oko jednego z nich wypatrzyło przy stercie złomu wystające z ziemi pożółkłe płótno. Ze sparciałego woreczka wysypują się stare orzełki wojskowe w koronie. Chłopcy zastygają, z pietyzmem podnoszą znalezisko, po czym pędzą co sił do domów. Mój rozmówca zdyszany staje przed ojcem, oficerem LWP, i otwiera małą, ubłoconą dłoń:
– Tato! Patrz! Prawdziwe orzełki!
Ojciec patrzył długo i zacisnął mocno w dłoni ten mały kawałek metalu.
Zapraszam do lektury.
Przypisy:
1 J.M. Ruszar, Czerwone pająki – dziennik żołnierza LWP, Warszawa 2017, s. 207.
2 J. Mackiewicz, Optymizm nie zastąpi nam Polski, Londyn 2013
(broszura opublikowana w październiku 1944 r. w Krakowie).
3 Cyt za: D. Czapigo, M. Białas, Berlingowcy. Żołnierze tragiczni, Warszawa 2015