Internetowi „hejterzy” mentalnie zatrzymali się w czasach, gdy polscy żołnierze jeździli co najwyżej na wzgórza Golan. Dla nich nadal jedynym motywem służby polskiego wojskowego poza granicami ojczyzny są pieniądze. Tymczasem dziś żołnierze jadą na wojnę nie na ochotnika, lecz na rozkaz. I nie zajmują się jedynie dostawami wody pitnej, ale muszą również walczyć i zabijać – pisze Dawid Karbowiak, tłumacz, podróżnik, felietonista, pasjonat wojskowości, współpracownik portali poświęconych siłom specjalnym.
Na przestrzeni lat wojsko było chyba jedyną instytucją, która niezmiennie cieszyła się największym społecznym zaufaniem. Co prawda młodzi ludzie robili co mogli, aby unikać zasadniczej służby wojskowej, co prawda wojsko to było ludowe i nie zawsze wykonywało rozkazy, z których moglibyśmy być dumni, jednak to polski żołnierz był tym, którego dzieciom stawiano za wzór.
Polscy żołnierze, jak wszyscy wiemy, od wielu lat uczestniczyli i uczestniczą w różnego rodzaju misjach pokojowych pod auspicjami ONZ. Jeździliśmy na misje rozjemcze, stabilizacyjne i humanitarne. Misje te są różne. Od kompanii wartowniczych pilnujących kawałka pustyni po miejsca, gdzie każdego dnia można stracić zdrowie i życie. Społeczne postrzeganie takich misji (prawdopodobnie z winy braku rzetelnych informacji na ich temat) było jednak jednakowe. Na misje jeżdżą żołnierze albo na ochotnika, albo po znajomości, żeby się dorobić na dolarowym żołdzie. Na ile to prawda, a na ile bzdura, wie tylko ten, kto nosił niebieski beret UNPROFOR. Misje oenzetowskie, a potem stabilizacyjne operacje pod szyldem NATO były przez lata jedynymi rodzajami obecności polskich Sił Zbrojnych poza granicami państwa.
Przyszedł jednak XXI wiek, rok 2003 i Polska, wraz z sojusznikami, poszła na wojnę. Wojnę, co prawda eufemistycznie wciąż nazywaną „misją stabilizacyjną”, jednakże wojnę, na której polski żołnierz nie tylko zajmował się dostawami wody pitnej, ale musiał również walczyć i zabijać. Wojnę, w której polscy żołnierze zaczęli ginąć, na której wykazywali się odwagą i bohaterstwem, pomysłowością i odwagą. Skończyły się również wyjazdy „na ochotnika”. Bo na wojnę nie jedzie się na ochotnika, tylko na rozkaz wydany przez Rzeczypospolitą. Wojna ta jest chyba pierwsza w nowoczesnej historii naszego kraju wojną ekspedycyjną, gdzie nie walczymy z pancernymi zagonami wroga równającego z ziemią nasze miasta i wioski. Nie jest wojną, gdzie walczymy o naszą wolność sensu stricte, ale o wolność i bezpieczeństwo sensu largo. Walczymy o to, aby żadne więcej metro na świecie nie wyleciało w powietrze, aby ludzie nie bali się wsiadać do autobusu miejskiego i aby nie trzeba było rozbierać się nieomal do naga na lotniskach.
Ideologicznie rzecz biorąc, jest to walka o wolność. O jedną z czterech wolności Roosevelta będących filarami wolnego świata. Wolność od strachu. Jest to również walka o rzeczy bardziej przyziemne (nie, nie mam tu na myśli pól roponośnych w Afganistanie jak twierdzą niektórzy światli „komentatorzy”), takie jak to, żeby afgańskie dzieci mogły sobie puszczać latawce, co było zabronione przez reżim mułły Omara, żeby kobiet nie oblewano kwasem i nie kamienowano, a mężczyzn nie rozjeżdżano czołgami.
Niestety nie rozumie, nie potrafi lub nie chce zrozumieć tego ta najbardziej krzykliwa i niezadowolona ze wszystkiego część polskiego społeczeństwa. Mam tu na myśli internetowych „hejterów”. Ta nieliczna grupa okupująca portale internetowe (celowo piszę nieliczna, bo nie wierzę, aby reprezentowali oni znaczącą część społeczeństwa) zatrzymała się mentalnie na czasach, gdy polscy żołnierze jeździli co najwyżej na wzgórza Golan. Dla nich nadal jedynym motywem służby polskiego żołnierza poza granicami ojczyzny są pieniądze. Te niezliczone dolary, które według nich są dla misjonarzy jedynym powodem obecności pod Hindukuszem czy wcześniej nad Tygrysem i Eufratem. Oczywiście starając się robić wrażenie elokwentnych i przekonujących dorabiają oni do swych wywodów różnorakie teorie. Ta o najemnikach jest chyba najpopularniejsza, ale trafiają się również takie mówiące o wojnie o afgańską ropę (sic!) czy o okupacji narodu talibskiego (ciekawe, co na to antropolodzy?).
Tych oskarżeń i wyrazów nienawiści, ubliżania, obrażania i uwłaczania polskim żołnierzom przez komentatorów spod znaku „hejt” jest wiele. Niektóre są kuriozalne (jak najemnik), inne śmieszne. Wszystkie jednak mają jedno podstawowe podłoże. Zawiść. Zawiść o te rzekomo ogromne kwoty pieniędzy zarabiane przez żołnierzy. Twierdzenie, że pobudki materialne są jedynym motywem wyjazdu tych „ochotników-najemników-okupantów” do Afganistanu. Do tego dochodzi brak elementarnej wiedzy geopolitycznej i historycznej. W efekcie mamy grupkę krzykaczy, która porównuje talibów do Armii Krajowej (na widok czego zrobiło mi sie niedobrze). Filozofia „nie znam się, to się wypowiem” zdaje się być chyba jedyną obowiązującą myślą przewodnią tych „ekspertów”.
Agresja, zajadłość i wbudowana chyba przez producenta odporność na merytoryczne argumenty rodzimych „hejterów” sprawiła, że z grona komentatorów udzielających się na polskich portalach internetowych znikają powoli obrońcy etosu polskiego żołnierza. Ja sam przestałem czytać komentarze pod jakimikolwiek informacjami dotyczącymi wojny afgańskiej, bo wiem, że żadnego z komentujących do prawdy nie przekonam, a stracę tylko czas i zdrowie psychiczne (o podwyższonym ciśnieniu nie wspomnę). Przestaliśmy więc „karmić trolla” i tracić bezproduktywnie czas na słowne batalie z ludźmi, którzy i tak się przekonać nie dadzą. Przeglądając więc serwisy internetowe można odnieść wrażenie, że 90 proc. Polaków nienawidzi własnych żołnierzy. Smutne.
Na szczęście przyroda nie znosi pustki. Racjonalnie myśląca cześć społeczeństwa, czyli zarówno ci, którzy całym sercem popierają wojnę z terroryzmem, jak i ci, którzy wojny i naszego zaangażowania nie popierają, ale doceniają wysiłek i poświęcenie polskich żołnierzy, skupiła się na czymś innym. Zamiast masowo wysyłać w cyberprzestrzeń słowa, których odbiorcy i tak nie zrozumieją, zaczęli organizować akcje pomocy żołnierzom i weteranom, wyrażać szacunek i uznanie poprzez uczestnictwo w obchodach Dnia Weterana, różnego rodzaju festynach, zlotach, czy wreszcie poprzez organizowanie zbiórek pieniędzy dla rannych żołnierzy czy rodzin poległych wojskowych. Przykładem niech tu będą dwie akcje z ostatnich dni. Podczas tegorocznego Festynu Komandosa w Dziwnowie zebrano 4000 zł na rehabilitację byłego żołnierza Formozy, Sebastiana Łukomskiego. Drugą akcję zorganizowali ludzie skupieni wokół jednego z facebookowych fanpage’y Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. To ludzie, którzy w większości nigdy nawet nie byli w Lublińcu. A jednak w ciągu tygodnia zebrali ponad 6000 zł dla rodziny poległego w akcji komandosa tej jednostki ‒ chor. Mirosława Łuckiego.
Początkowa akcja zbierania pieniędzy na symboliczny wieniec od rodaków przerodziła się w coś, co okazało się wyrazem ludzkiej sympatii, wdzięczności i współczucia. To, że fani wpłacając pieniądze dziękowali organizatorom akcji za umożliwienie im dokonywania wpłat na rzecz poległego żołnierza to chyba ewenement, który świadczy o tym, że jest w tym narodzie żar, chęci i możliwości. Wystarczy tylko dać ludziom szanse, aby mogli to pokazać, a zapewniam, że swymi działaniami udowodnią, że nasi żołnierze mogą liczyć nie tylko na siebie czy na towarzyszy broni, ale również na zwykłych obywateli, którzy wbrew temu, co się czyta na portalach internetowych doceniają ich wysiłek i poświecenie i zrobią wszystko, aby „nie zostawić swoich”.
komentarze