Oficerowie wysocy rangą w czasach pokojowych czasem sięgają po broń. Strzelają sobie w głowę (lub w serce) wtedy, gdy uznają, że znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. W II Rzeczypospolitej najgłośniejsze takie wypadki miały miejsce w pierwszych dniach przewrotu majowego. Drugiego dnia zamachu, 13 maja 1926 roku, o siódmej rano do dowódcy 7 Pułku Piechoty Legionów stacjonującego w Chełmie, pułkownika Mieczysława Więckowskiego, dotarła depesza ze sztabu Marszałka wzywająca go do natychmiastowego wyprawienia pułku do Warszawy. Było oczywiste, że wejdzie on do walki po stronie oddziałów Piłsudskiego.
Więckowski rozkaz wykonał. Gdy żołnierze byli już w wagonach i mieli wyruszyć w drogę, nadszedł rozkaz od bezpośredniego zwierzchnika, dowódcy Okręgu Korpusu numer II w Lublinie generała Jana Romera nakazujący pułkowi pozostanie w koszarach. „Wobec takiej sytuacji pułkownik Więckowski popełnił samobójstwo, pozostawiając żołnierzom kartkę treści następującej: «Obowiązek każe mi iść do Komendanta, a generał Romer zabrania mi. Róbcie, co uważacie»”, napisał później „Kurier Poranny”.
W podobnej, choć w istocie dużo trudniejszej sytuacji znalazł się generał Kazimierz Sosnkowski. Znał się z Piłsudskim od 20 lat. Razem konspirowali w Organizacji Bojowej PPS, razem zakładali podziemny, niepodległościowy Związek Walki Czynnej. W Legionach Sosnkowski był zastępcą Piłsudskiego jako dowódcy pułku, a potem 1 Brygady. W czasie I wojny światowej Piłsudski ufał Sosnkowskiemu tak dalece, że tylko jemu zwierzał się ze swych sekretnych planów politycznych. Po kryzysie przysięgowym, obaj uwięzieni przez Niemców, ponad rok w wielkiej zgodzie przesiedzieli w twierdzy w Magdeburgu. W niepodległej Polsce naczelnik Piłsudski chciał mianować Sosnkowskiego ministrem spraw wojskowych, ale ten odmówił – nie chciał tracić czasu na obowiązki reprezentacyjne. Ministrem został dopiero podczas wojny polsko-bolszewickiej; opanował wtedy sytuację na tyłach frontu. Po zwycięstwie drogi Sosnkowskiego i Marszałka się rozeszły. Generał sprzeciwiał się wciąganiu wojska w rozgrywki polityczne. Piłsudski nie mógł zatem na nim polegać w chwili konfrontacji. Nic dziwnego, że Sosnkowski, który w 1926 roku był dowódcą Okręgu Korpusu w Poznaniu, nie został wtajemniczony w przygotowania do zamachu majowego.
W pierwszym dniu walk generał był w Warszawie. Właśnie jechał do Genewy jako delegat Polski na rozmowy rozbrojeniowe. Wieczorem wsiadł w pociąg – do Poznania, a nie do Genewy. Rankiem 13 maja zastępujący go generał Edmund Hauser, który opowiedział się po stronie rządu, zameldował przełożonemu, że poprzedniego dnia wysłał przeciw oddziałom Piłsudskiego dwa poznańskie pułki, a kolejne dwa właśnie szykują się do wyjazdu. Generał Hauser zrobił to na rozkaz prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Sosnkowski nie zareagował. Ani nie potwierdził rozkazów Hausera, ani ich nie uchylił. Wkrótce, kilka minut po południu, strzelił sobie w pierś ze służbowego pistoletu kalibru 9 milimetrów. Przestrzelił prawe płuco. Przeżył. Od razu pojawiły się plotki, także w wojsku, że strzał był tylko egzaltowaną manifestacją, że jeśli otrzaskany z bronią oficer chce popełnić samobójstwo, strzela sobie w serce, a nie w prawe płuco. Tyle że generał był mańkutem. Celował w serce, ale nie zdołał dogiąć nadgarstka. Niewiele zresztą mu zabrakło, pocisk przebił osierdzie. Przez tydzień walczył o życie, co później oficjalnie potwierdził dyrektor kliniki uniwersyteckiej profesor Antoni Jurasz.
Oficerów sięgających w maju 1926 roku po broń w samobójczej intencji nie potępiano. I w armii, i poza nią rozumiano, że tragiczny wybór między kombatancką lojalnością wobec dawnego dowódcy a dotrzymaniem wojskowej przysięgi usprawiedliwia takie rozwiązanie.
Tym bardziej że – mimo oszczerczych plotek o strzale generała Sosnkowskiego – nie była to tylko czcza, teatralna manifestacja.

komentarze