Na przedpolach Warszawy grzmiały setki dział, piechurzy obydwu stron nierzadko walczyli ze sobą na bagnety, pod koniec starcia rosyjscy kawalerzyści dla odwagi pojeni byli wódką, zaś Polacy rzucili do boju... wojska rakietowe. Największa i najkrwawsza bitwa powstania listopadowego, do której doszło 25 lutego 1831 roku, pozostała jednak nierozstrzygnięta.
„Ja tego durnia Dybicza pobiję!” – miał wykrzyknąć gen. Józef Chłopicki na wieść o tym, że rosyjska armia interwencyjna przekroczyła granice Królestwa Polskiego, by zdławić trwające od listopada 1830 roku powstanie. Podobne wybuchy entuzjazmu zdarzały się mu się jednak nad wyraz rzadko. Chłopicki przyszłość widział raczej w ciemnych barwach i poniekąd trudno mu się dziwić. – Rosja uchodziła za największą potęgę militarną ówczesnego świata. Do Królestwa skierowała 127 tysięcy zaprawionych w bojach żołnierzy. Dowodził nimi feldmarszałek Iwan Dybicz, bohater wojen przeciwko Napoleonowi, który dopiero co przemaszerował przez całe Bałkany i pod Adrianopolem zmusił sułtana tureckiego Mahmuda II do zawarcia pokoju. Teraz obiecywał carowi, że zdławi powstanie z marszu, jednym zdecydowanym uderzeniem – podkreśla Łukasz Sobechowicz z Muzeum Historii Polski w Warszawie. Polacy mogli przeciwstawić Rosjanom armię niespełna 70-tysięczną, naprędce rozbudowaną i gorzej uzbrojoną.
Feldmarszałek Dybicz planował, że przemaszeruje przez Grodno, Białystok, sforsuje Wisłę na północ od Warszawy i zmusi Polaków do kapitulacji. Tak się jednak nie stało. – W lutym przyszła niespodziewana odwilż, poziom wody podniósł się i ostatecznie Dybicz musiał plany skorygować. Postanowił wykonać frontalne uderzenie na Warszawę – wyjaśnia Sobechowicz. Pod koniec lutego nieopodal warszawskiej Pragi stanęły naprzeciw siebie 60-tysięczne siły rosyjskie i 40-tysięcy Polaków, którzy zgrupowali się w tym rejonie po zwycięskich starciach pod Stoczkiem, Dobrem oraz Wawrem. Centrum wielkiej bitwy miał się stać położony na bagiennym terenie lasek zwany Olszynką Grochowską.
Rakietą w konnicę
Na czele polskich wojsk formalnie stał książę Michał Radziwiłł. Faktycznie jednak dowodził nimi wspomniany gen. Chłopicki – niezwykle doświadczony żołnierz, który miał za sobą między innymi służbę u boku Napoleona. Do powstania od samego początku podchodził sceptycznie, ale kilka dni po jego wybuchu zgodził się objąć funkcję naczelnego wodza. Liczył, że z Rosjanami uda się dojść do porozumienia. Kiedy jednak 17 stycznia 1831 roku, Sejm przyjął akt detronizacji cara Mikołaja I i zadeklarował odłączenie Królestwa Polskiego od Rosji, złożył dymisję. Jednak obowiązków nie porzucił. Kilka dni przed wielką bitwą zjawił się w cywilnym stroju na przedpolach Warszawy, gdzie został obwołany „dowódcą pierwszej linii”. – Ów niejasny podział kompetencji miał niebawem negatywnie zaważyć na poczynaniach polskiej armii – zaznacza historyk.
Starcie pod Olszynką Grochowską rozpoczęło się 25 lutego o godzinie dziesiątej rano. Sygnałem stały się odgłosy kanonady dobiegające z okolic Białołęki. Tam właśnie operował odłączony od rosyjskich sił głównych korpus gen. Iwana Szachowskiego, który toczył ciężkie boje z żołnierzami gen. Jana Krukowieckiego. Dybicz przestraszył się, że szala zwycięstwa właśnie przechyla się na stronę Polaków i postanowił działać. Po huraganowym ogniu z ponad 200 dział, do ataku ruszyła piechota. Polskie oddziały pod wodzą gen. Franciszka Żymirskiego dwukrotnie zdołały odepchnąć natarcie, Rosjanie jednak nie dawali za wygraną. Dybicz rzucał do boju ciągle to nowe bataliony, które ostatecznie zdołały złamać opór obrońców. Polacy byli zmuszeni wycofać się z lasu, co więcej – stracili gen. Żymirskiego. Eksplozja armatniej kuli urwała mu ramię. Generał obficie krwawił. Trafił do szpitala polowego, ale lekarze nie zdołali go uratować.
Ale Polacy nie zamierzali składać broni. Gen. Chłopicki zebrał kilkanaście batalionów i na ich czele ruszył odbijać utracone pozycje. Uderzenie zostało wyprowadzone z takim impetem, że wkrótce Rosjanie zaczęli się cofać. Chłopicki chciał pójść za ciosem i wezwał na pomoc 1 Dywizję gen. Krukowieckiego, która ciągle jeszcze pozostawała pod Białołęką oraz Korpus Kawalerii dowodzony przez gen. Tomasza Łubieńskiego. Ci jednak zażądali zatwierdzenia tego rozkazu przez księcia Radziwiłła. Chłopicki był wściekły, chcąc nie chcąc ruszył jednak do kwatery księcia. – Stosowne potwierdzenie uzyskał, ale kiedy wracał, pod jego koniem wybuchł granat. Generał został ranny w nogę. Trzeba go było znieść z pola bitwy. W polskich szeregach zapanował chaos – opowiada Sobechowicz. Oddziały zaczęły się wycofywać ku Warszawie, zaś Dybicz poczuł, że zwycięstwo ma dosłownie na wyciągnięcie ręki. Polecił, by szef jego sztabu gen. Karl Wilhelm von Toll osobiście wyprowadził szarżę kawalerii, która miała dobić Polaków. Wieść niesie, że jeźdźcy dla odwagi zostali napojeni wódką.
Atak ruszył około szesnastej. Wydawało się, że nic już nie zdoła uchronić polskich oddziałów przed klęską, jednak stawiły one twardy opór. Żołnierze sięgnęli przy tym po nową broń – race kongrewskie. Składały się one z rur wypełnionych czarnym prochem i wyposażonych w głowicę oraz statecznik. Były wystrzeliwane z drewnianych kozłów. Kilkanaście lat wcześniej z tego rodzaju uzbrojeniem eksperymentował gen. Józef Bem. W chwili rozpoczęcia powstania listopadowego, armia Królestwa dysponowała dwoma półkompaniami rakietników: konną i pieszą. I właśnie druga z nich, pod dowództwem kpt. Karola Skalskiego przeprowadziła uderzenie pod Olszynką Grochowską. Płk Ignacy Prądzyński wspominał: „Rakietnicy zaczynają natychmiast puszczać swoje race na całą równinę, a zwłaszcza na owe masy jazdy rosyjskiej. Pociski te, nieznane wcale rosyjskiemu wojsku, ogromne wrażenie czyniły na ludziach i koniach, ile że to wrażenie powiększone było przez dzień zimowy, szary i już chylący się do wieczora”.
Rosyjska szarża została wyhamowana. Polacy wycofali się na Pragę, zaś Dybicz postanowił nie kontynuować pościgu. Bitwa pozostała nierozstrzygnięta.
Krzyżyk z olchowego drewna
Walki pod Olszynką Grochowską były największym starciem powstania listopadowego. Kosztowały życie 7300 Polaków. Rosjanie stracili 9500 żołnierzy. Żadna ze stron nie zdołała zrealizować swoich zamierzeń, niebawem jednak armia interwencyjna zaczęła zyskiwać przewagę. W końcu osiem miesięcy później zdołała zdławić powstanie.
Sama bitwa pod Olszynką Grochowską wśród Polaków szybko obrosła legendą. – Obfitowała w przykłady autentycznego bohaterstwa. Stanowiła też symbol obywatelskiej postawy. Wzięło w niej udział wielu ochotników, którzy w obliczu rosyjskiego zagrożenia porzucili swoje dotychczasowe życie, by wstąpić do armii – podkreśla Sobechowicz. Potem uczestnicy bitwy oraz ich rodziny, zwykli wpinać w ubrania niewielkie olchowe krzyżyki opatrzone tabliczką oraz grawerem z datą starcia i nazwą miejsca, gdzie toczyły się walki. Z drugiej strony Rosjanie starali się zwalczać wszelkie przejawy pamięci o Olszynce. – Zdecydowali się nawet wyciąć olchowy lasek – mówi historyk. – Dopiero w 1916 roku, kiedy Warszawa znalazła się w rękach Prus, władze zezwoliły na ustawienie w miejscu bitwy krzyża. W uroczystości wzięło udział 100 tysięcy osób – dodaje. Pamięć o Olszynce była pielęgnowana także w dwudziestoleciu międzywojennym. Wpisywała się w kult narodowych zrywów. – To właśnie wówczas dzień wybuchu powstania listopadowego został ustanowiony świętem podchorążych. W rocznicę wydarzeń listopadowej nocy studenci wojskowi z Ostrowi Mazowieckiej odgrywali w Łazienkach i pod Belwederem spektakl, który dziś nazwalibyśmy rekonstrukcją historyczną – tłumaczy Sobechowicz.
Dziś w miejscu bitwy powstaje aleja Chwały, upamiętniająca najbardziej znane postaci powstania. – Cały czas mamy nadzieję, że uda się tam stworzyć kopiec pamięci-mauzoleum. Przymiarki do takiej inwestycji pojawiły się jeszcze przed wojną – informuje Andrzej Opala z Urzędu Dzielnicy Praga-Południe.
Korzystałem z książki Tomasza Stańczyka i Witolda Paska, „Polskie Termopile”, Warszawa 2016 oraz Pamiętników Generała Prądzyńskiego (dostęp za sbc.org.pl)
autor zdjęć: Obraz Wojciecha Kossaka/Wikipedia
komentarze