Umieszczenie w ukraińskiej konstytucji zapisu o dążeniach do członkostwa w UE i NATO to symbol prozachodnich starań obecnych władz w Kijowie. I na razie tylko symbol. Najważniejszym bowiem elementem tej geopolitycznej układanki z Ukrainą była, jest i zapewne długo jeszcze będzie Rosja. Kreml skutecznie zadbał o to, by zaszachować Zachód. Przyjęcie dziś Ukrainy do NATO oznacza bowiem uwikłanie całego Sojuszu w niemal otwarty konflikt z Moskwą.
Na początku lat 90. Ukraina, podobnie jak i Białoruś, wykorzystała niezwykle korzystną koniunkturę międzynarodową – słabość i rozpad ZSRR – by po raz pierwszy w historii wywalczyć sobie własną państwowość. To właśnie lata 90. i początek XXI wieku były czasem, w którym Kijów mógł zbudować solidne filary swojej suwerenności. Jeśli Ukraina chciała nawiązać silne więzi z UE i NATO, powinna była wykorzystać maksymalnie właśnie ową niezwykłą sytuację.
Tak się jednak nie stało. Wybrano drogę środka, lawirując między Wschodem i Zachodem, co do pewnego stopnia było zrozumiałe, biorąc pod uwagę to, jak dużą rolę odgrywała na odrodzonej Ukrainie rosyjskojęzyczna część społeczeństwa. Gwałtowny zwrot na Zachód mógłby doprowadzić do pęknięcia i utraty przez Kijów wschodniej części kraju, a tego zapewne obawiali się nawet najbardziej prozachodni ukraińscy politycy.
Najważniejszym elementem geopolitycznej układanki z Ukrainą w roli głównej była, jest i zapewne długo jeszcze będzie Rosja. Z racji geograficznego położenia Ukraina ma dla niej niezwykle strategiczne znaczenie, co widać dobrze, gdy spojrzy się na mapę Europy. Jeśli Ukraina znajduje się pod kontrolą Rosji, wówczas strefa wpływów Kremla natychmiast przybliża się do Europy Środkowej. Jeśli natomiast Ukraina wymyka się Rosji, granica rosyjskiej strefy wpływów w tej części Starego Kontynentu znajduje się wówczas zaledwie 500 km od Moskwy. II wojna światowa to wprawdzie odległa przeszłość, ale w Rosji, gdzie pamięć o tzw. Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej jest, jak się wydaje, wciąż bardzo żywa, wszyscy wiedzą, że najazd III Rzeszy na ZSRR objął głównie terytoria dzisiejszej Białorusi i Ukrainy. Potem wytracił impet i załamał się. Moskwa ocalała wówczas w dużej mierze dlatego, że wróg musiał po drodze zająć Mińsk i Kijów.
To wszystko sprawia, że starania Ukrainy o wejście do NATO i UE będą tym bardziej skuteczne, im słabsza będzie Rosja. Podobnie jak w latach 90-tych, gdy Kreml nie był w stanie skutecznie sprzeciwić się akcesji Polski do NATO. Albo nawet jeszcze w pierwszej połowie XXI wieku, gdy Władimir Putin musiał pogodzić się z przystąpieniem do Sojuszu Litwy, Łotwy i Estonii. Jednak dziś Rosja to już zupełnie inne państwo – od czasu inwazji na Gruzję w 2008 roku udowadnia, że może używać armii do polityki zagranicznej (Krym, Syria). A biorąc pod uwagę, że to wciąż armia dysponująca jednym z dwóch największych na świecie arsenałów głowic atomowych, fakt ten ma niebagatelne znaczenie. Ponadto Rosja jest – przy wszystkich swoich problemach gospodarczych – zjednoczona wizją odbudowy mocarstwowości, którą wbrew wszelkim przeciwnościom kreśli Putin. Taka Rosja nigdy nie pozwoli odebrać sobie Ukrainy bez walki.
Europa przekonała się o tym w 2014 roku, gdy Putin zaskoczył wszystkich aneksją Krymu, po tym jak władzę w Kijowie stracił przychylny Kremlowi Wiktor Janukowycz. Eskalacja konfliktu ukraińsko-rosyjskiego w Donbasie (choć – przynajmniej oficjalnie – bez udziału samej Rosji) była tego logiczną konsekwencją. Rosja stworzyła sytuację, która gwarantuje jej utrzymanie przynajmniej części Ukrainy w strefie swoich wpływów. Tym samym uniemożliwia de facto zbytnie zbliżenie z Zachodem. Przyjęcie dziś Ukrainy do NATO – tak jak i przyjęcie Gruzji po 2008 roku – oznaczałoby bowiem uwikłanie całego Sojuszu w niemal otwarty konflikt z Rosją. Tymczasem wschodnie mocarstwo – jak ostrzega w dorocznym raporcie estońska Służba Wywiadu Zagranicznego, którego treść właśnie ujawniły media – wzmacnia siły na zachodniej granicy kraju. Natomiast w czasie ćwiczeń, takich jak „Zapad ’17” czy „Wostok ’18” rosyjska armia „stale ćwiczy działania w realiach dużego konfliktu wojskowego z NATO” – czytamy we wspomnianym wyżej raporcie. Dopóki Rosja będzie stanowić bezpośrednie zagrożenie dla Zachodu, starania Ukrainy o akcesję – nawet wpisane do konstytucji – będą miały wyłącznie wymiar symboliczny.
Oddzielną kwestią jest to, czy – abstrahując od realiów międzynarodowych – ukraińska armia spełnia standardy stawiane armiom krajów Sojuszu. Od lutego 1994 roku kraj ten jest uczestnikiem programu „Partnerstwo dla Pokoju”, który jest platformą współpracy Sojuszu z krajami aspirującymi do NATO. Żołnierze ukraińscy współdziałali też z wojskami państw należących do Sojuszu, np. w czasie misji stabilizacyjnej po zakończeniu konfliktu w Iraku.
Mimo to, w 2014 roku, w momencie rozpoczęcia konfliktu z Rosją, stan sił zbrojnych Ukrainy był bardzo zły. Teoretycznie liczyła ona 170 tys. żołnierzy, ale – jak się okazało – jedynie kilka tysięcy było zdolnych do natychmiastowego wykonywania zadań bojowych, co świadczyło o dramatycznym stanie systemu szkolenia. Perspektywa regularnego konfliktu z Rosją sprawiła jednak, że w ciągu kilku lat armia Ukrainy przeszła poważną metamorfozę – przede wszystkim znacznie zwiększono jej zdolności mobilizacyjne, przywracając pobór. Ponadto zaczęto w szybkim tempie – również dzięki pomocy szkoleniowej ze strony NATO – podnosić zdolność bojową armii, która równocześnie zdobywała doświadczenie w walkach toczących się na wschodniej Ukrainie. Kijów „odświeżył” też zalegający w magazynach poradziecki sprzęt, m.in. czołgi T-64, T-72 i T-80. Dziś liczebność sił zbrojnych Ukrainy to ok. 250 tys. żołnierzy, w większości gotowych do walki.
Problemem ukraińskiej armii – z perspektywy ewentualnego dołączenia do NATO – byłaby niewątpliwie zaniedbywana przez lata kwestia modernizacji uzbrojenia. Stanowi je głównie poradziecki, starzejący się sprzęt i – gdyby to miało się zmienić – modernizacja musiałaby objąć właściwie wszystkie rodzaje wojsk, na co dziś Ukrainy po prostu nie stać. Poza tym w sytuacji wiszącego nad krajem konfliktu z Rosją, modernizacja – nawet prowadzona etapami – byłaby trudna do zrealizowania w praktyce, ponieważ Kijów potrzebuje permanentnej gotowości całych sił zbrojnych na wypadek rozszerzenia się konfliktu. To zresztą ważna lekcja dla wszystkich tych, którzy wydatki na modernizację armii przesuwają na później – warto pamiętać, że ten proces zajmuje kilka lat. Jeśli w czasach względnego bezpieczeństwa nie podejmuje się decyzji w tej sprawie, gdy przychodzi kryzys nie ma już po prostu na nią czasu.
Z perspektywy bezpieczeństwa Polski proeuropejskie dążenia Ukrainy są oczywiście dobrą informacją, gdyż Ukraina zwrócona w kierunku Brukseli odsuwa od nas agresywnego sąsiada ze Wschodu. Sytuacja, w której koniunktura międzynarodowa znowu ułożyłaby się tak, że Kijów miałby realne szanse związania się z Zachodem (i tym razem je wykorzystał), byłaby ogromnym strategicznym zyskiem Polski. Przestalibyśmy stanowić wschodnią flankę NATO. Oczywiście trzeba by jeszcze zapewne uporać się z demonami przeszłości w relacjach Polski z Ukrainą – ale to już nieco inny temat.
Na razie strategicznym celem Ukrainy nie jest jednak wstąpienie do NATO, ale odzyskanie pełnej kontroli nad swoim terytorium i wywieranie stałej presji na Zachód, by ten z kolei naciskał na Rosję w sprawie Krymu i konfliktu na wschodzie Ukrainy. W tych dążeniach Polska powinna Ukrainę wspierać. Ukraina w NATO? Może kiedyś. Dziś gra toczy się o to, aby Ukraina mogła w przyszłości o członkostwie w NATO i UE realnie marzyć.
komentarze