Mogliśmy spać maksymalnie po dwie godziny na dobę. Byliśmy skrajnie zmęczeni, głodni i niepewni jutra. Przeszliśmy ekstremalny trening w wodzie, pokonywaliśmy bagna, tory przeszkód. Maszerowaliśmy z plecakami ważącymi 40 kilogramów. To były najtrudniejsze 63 dni mojego życia. Ale było warto! – wspomina ppor. Dariusz Letki z 15 Brygady. Jest absolwentem amerykańskiego kursu Ranger.
Niewielu żołnierzy w Polsce nosi na ramieniu naszywkę z napisem „Ranger”. Jest Pan z niej dumny?
Podporucznik Dariusz Letki z 15 Brygady Zmechanizowanej: Bardzo! Kilka tygodni temu ukończyłem niezwykle trudny kurs w Szkole Rangersów w Stanach Zjednoczonych. Od tamtej pory z dumą noszę na mundurze odznakę rangersa.
Jak to się stało, że poleciał Pan do Stanów?
Dwa lata temu skończyłem Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Lądowych i rozpocząłem służbę w 15 Batalionie Saperów 15 Brygady Zmechanizowanej. W tym czasie wielokrotnie reprezentowałem swoją jednostkę na różnych zawodach sportowych i wojskowych. Należę do ludzi aktywnych, dużo ćwiczę, trenuję np. crossfit. Dlatego, kiedy otrzymałem od dowództwa 15 Brygady propozycję szkolenia w Stanach Zjednoczonych, bardzo się ucieszyłem.
Zanim jednak poleciałem za ocean, musiałem przejść kwalifikacje w Warszawie. W ambasadzie USA zdawałem egzamin językowy razem z żołnierzami z innych jednostek, m.in. 6 Brygady Powietrznodesantowej, którzy również aplikowali na kurs Ranger. W teście wypadłem najlepiej. Ostatnim etapem był sprawdzian sprawnościowy, który poprowadził amerykański ranger. Musiałem m.in. przebiec osiem kilometrów na czas, wykonywać brzuszki i pompki oraz podciągać się na drążku.
A potem wysłali Pana do Georgii, gdzie znajduje się Szkoła Rangersów. Był Pan jedynym obcokrajowcem na kursie?
Byłem jedynym Polakiem, ale nie jedynym obcokrajowcem. O tytuł rangersa walczyli także żołnierze z Belize, Holandii, Rumunii, Filipin oraz Bośni i Hercegowiny. Zanim jednak rozpoczęliśmy szkolenie, musieliśmy przejść kurs przygotowawczy, tzw. pre-Ranger. Przez dwa tygodnie Amerykanie zapoznawali nas ze swoimi procedurami, wyposażeniem i zasadami obowiązującymi rangersów. Dali nam tak w kość, że nie wiem, czy później – już podczas właściwego kursu – byłem tak wyczerpany, jak wówczas.
Kurs Ranger jako pierwszy Polak ukończył mjr Krzysztof Wójcik z GROM-u. Absolwentami są także żołnierze 6 Brygady Powietrznodesantowej, 25 Brygady Kawalerii Powietrznej i wojsk specjalnych. Polscy rangersi mówią, że kurs w Stanach to prawdziwe piekło. Pan też tak uważa?
Tak, ja też przeżyłem piekło! Największą trudnością tego kursu jest to, że przez 63 dni człowiek jest skrajnie zmęczony i bardzo głodny. Proszę sobie wyobrazić, że bywały tygodnie, kiedy pozwalano nam spać tylko godzinę na dobę albo wcale. I przy tym wyczerpaniu trzeba się skupić! Wykłady odbywały się na zmianę z zajęciami praktycznymi i sprawdzianami. Wiedzę trzeba było przyswajać szybko, na bieżąco. Ci, którzy nie nadążali z nauką, musieli wrócić do domu.
Takie kursy kończy zazwyczaj do 40% uczestników, nie więcej. Jak było w tym przypadku?
Kurs rozpoczęło niemal 500 osób, a tylko 170 otrzymało certyfikaty jego ukończenia. Odpaść ze szkolenia można było na każdym etapie. Największy odsiew był już pierwszego dnia. Mieliśmy pobudkę o 2 w nocy, a już o 3 przystąpiliśmy do sprawdzianu. Trzeba było na czas przebiec osiem kilometrów, zrobić jak największą liczbę brzuszków, pompek i podciągnięć na drążku w ciągu dwóch minut. Żołnierze rezygnowali w trakcie szkolenia, bo nie wytrzymywali rygoru i tempa kursu. Wielu zostało skreślonych przez instruktorów, część odpadała na egzaminach. Nie wszyscy wytrzymywali też psychicznie. Instruktorzy robili bowiem wszystko, by utrudnić nam życie. I nie było ważne to, czy ktoś jest oficerem, czy podoficerem. Wszyscy byliśmy numerami. I wszyscy jednakowo dostawaliśmy kary.
Jakiego rodzaju kary?
Instruktorzy nie mieli litości dla tych, którzy przysypiali na zajęciach. Trzeba było wykonywać dziesiątki pompek, przysiadów, brzuszków, biegać pod górę albo stać bez ruchu godzinami. Niewłaściwe wykonywanie zadań było podobnie „nagradzane”.
Czego uczył się Pan podczas kursu?
W pierwszym tygodniu działaliśmy indywidualnie. W tym czasie sprawdzana była głównie nasza odporność psychiczna i fizyczna. Chodziło o to, by jak najszybciej wyeliminować najsłabszych uczestników. Musieliśmy na przykład zdać sprawdzian wodny, podczas którego trzeba było w wodzie zdejmować umundurowanie na czas, nurkować, skakać do wody z dużej wysokości, chodzić po belce zawieszonej 10 metrów nad taflą. Miało to wywołać strach u żołnierzy. Byli bowiem tacy, którzy nie umieli pływać i tacy, którzy mieli lęk wysokości... No, ale woda to nie wszystko. Musieliśmy pokonywać bardzo trudne tory przeszkód, nawigować po nieznanym terenie, w dzień i w nocy, tylko z pomocą mapy i kompasu.
Później podzielono nas na drużyny i plutony. Wtedy zaczął się etap intensywnej nauki. Dostaliśmy broń indywidualną i zespołową. Każdy miał karabin M4 i na drużynę – karabiny maszynowe M240 i M249. Otrzymaliśmy także wyposażenie amerykańskiego żołnierza piechoty: mundury, kamizelki taktyczne, plecaki. Uczyliśmy się zasadzek, zasad rozpoznawania obiektów, zakładania baz patrolowych, a także reagowania na kontakt ogniowy czy ostrzał z moździerzy. Kiedyś musieliśmy zaliczyć na przykład sprawdzian z zadań rangersa. Poruszaliśmy się od punktu do punktu, a tam, na różnych stanowiskach, czekali instruktorzy. Trzeba było przy nich jak najszybciej złożyć i rozłożyć broń, ustawiać radiostację na określone częstotliwości, obsługiwać GPS. Nikogo nie interesowało to, że jesteś obcokrajowcem i nie znasz tego wyposażenia. Nie poradzisz sobie? Odpadasz.
Który moment kursu był dla Pana szczególnie trudny?
Zdecydowanie etap szkolenia, który odbywał się w górach. Nie byłem przyzwyczajony do wielokilometrowych marszów po górach z plecakiem, który potrafił ważyć 40 kilogramów. Poza tym mieliśmy zajęcia ze wspinaczki wysokogórskiej, wykłady i ćwiczenia praktyczne. Następnie przez 10 dni bez przerwy byliśmy na górskich szlakach. Nie działaliśmy wówczas indywidualnie, ale współpracowaliśmy w plutonach. Każdy musiał się sprawdzić jako dowódca takiego pododdziału. Niestety, dowodzenie 52 bardzo zmęczonymi, niewyspanymi i głodnymi Amerykanami nie poszło mi najlepiej. Żołnierze nie chcieli się podporządkować, no i w konsekwencji nie zaliczyłem tego etapu. Dostałem drugą szansę. Musiałem powtórzyć cały etap szkolenia górskiego, to była jedyna szansa, by go zaliczyć. Żeby to jednak zrobić, musiałem poczekać na kolejną grupę rekrutów, która w ten rejon dotarła za trzy tygodnie. I to oczekiwanie było bardziej męczące niż sama wspinaczka po górach.
Czy ukończenie etapu górskiego oznaczało zakończenie kursu?
Ostatni etap kursu odbył się na Florydzie. Żołnierze, którzy byli przez Amerykanów dopuszczeni do wykonywania skoków spadochronowych, mieli tam desantowanie. Pozostali działali tylko na lądzie. To również był trudny moment. Głównie dlatego, że działaliśmy cały czas w deszczu. Byliśmy mokrzy, oblepieni piaskiem. Musieliśmy pokonywać gęste zarośla, bagna, a przy tym wystrzegać się jadowitych gadów. Każdy z żołnierzy musiał także dowodzić plutonem podczas kilkudniowych zajęć. A na koniec kursu odbyła się jeszcze ocena koleżeńska. I w tym momencie, tuż przed finałem, również odpadło kilkunastu uczestników.
Udało się i otrzymał Pan tytuł rangersa.
Byłem niezwykle szczęśliwy i dumny, że udało mi się zakończyć szkolenie. Nie tylko zdobyłem nowe, cenne umiejętności. Zyskałem przede wszystkim pewność siebie.
Od powrotu ze Stanów minęło już kilka tygodni. Czy zdobytą tam wiedzę udało się Panu wykorzystać w Polsce?
Oczywiście. Po moim powrocie w 15 Brygadzie zrodziła się inicjatywa stworzenia kursu przywództwa dla podoficerów młodszych, który nazwano „Wilk”. Zaangażowani w to byli żołnierze, którzy szkolili się w Izraelu, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Bardzo chętnie włączyłem się w organizację tego przedsięwzięcia. Przygotowując program szkolenia, wzorowałem się na swoich doświadczeniach z USA. Z kursu Ranger zaczerpnąłem m.in. zadania związane z nawigacją terenową, marsze z obciążeniem i zajęcia dobowe. Żołnierze działali niewyspani i maksymalnie zmęczeni. Uczyliśmy ich, jak w trudnych warunkach planować i prowadzić działania taktyczne, jak wydawać i egzekwować rozkazy. Ale kurs z przywództwa wojskowego „Wilk” to nie wszystko. Nadal będę wykorzystywał umiejętności zdobyte za oceanem, szkoląc żołnierzy. A w pierwszej kolejności chciałbym popracować nad zwiększeniem poczucia własnej wartości polskich podoficerów.
Ppor. Dariusz Letki ma 26 lat. W lipcu 2014 roku ukończył Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Lądowych we Wrocławiu na kierunku zarządzanie (specjalność saperska). Zaraz po studiach rozpoczął służbę w kompanii drogowo-mostowej 15 Batalionu Saperów 15 Brygady Zmechanizowanej. Jest obecnie jedynym żołnierzem 15 BZ, który ukończył szkolenie Ranger w USA. Zgodnie z decyzją dowódcy brygady, oficer już niedługo rozpocznie służbę na stanowisku dowódcy plutonu w kompanii rozpoznawczej 15 BZ.
autor zdjęć: Zachar, arch. ppor. Dariusza Letkiego
komentarze