Mniej kelnerów i szoferów w armii oraz bardziej atrakcyjną zasadniczą służbę wojskową obiecuje nowy minister obrony Gerald Klug.
Austria jest jednym z czterech krajów w Europie, w którym mężczyźni podlegają obowiązkowi służby wojskowej (obok Finlandii, Grecji i Cypru). Od lat politycy dyskutują o wprowadzeniu armii zawodowej.
Cięcia bez strategii
„Bez strategii, za to z drastycznymi cięciami budżetowymi”, pisali dziennikarze w 2012 roku w magazynie „Profil” o planowanej reformie armii. „Od początku armia była pasierbem austriackiej polityki, złem koniecznym potrzebnym do wypełnienia pochodzącej z 1955 roku ustawy o wieczystej neutralności Austrii”, głosił niemiecki tygodnik „Die Zeit”. Konsekwencją tej ustawy była armia z poboru.
Po zniesieniu żelaznej kurtyny, gdy zakończyła się zimna wojna i rozpadł Układ Warszawski, a NATO objęło parasolem ochronnym państwa dawnego bloku wschodniego, Austria pozostała neutralnym krajem głównie na papierze (przystąpiła do natowskiego programu „Partnerstwo dla pokoju”, uczestniczy we wspólnej unijnej polityce bezpieczeństwa i obrony, bierze udział w operacjach pokojowych ONZ i UE).
Od zakończenia zimnej wojny minęło ponad 20 lat i zmieniły się wymagania stawiane nowoczesnej armii. Tymczasem w Austrii nadal tak samo szkoli się rekrutów i zamiast o zadaniach sił zbrojnych wciąż dyskutuje się o kosztach i oszczędnościach, a żołnierze odbywający służbę skarżą się, że są wykorzystywani jako tania siła robocza – kierowcy, mechanicy, kucharze czy kelnerzy.
Za i przeciw
Lata sporów Socjaldemokratycznej Partii Austrii (SPÖ), która opowiada się za zawodową armią, i Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP), uważającej, że należy utrzymać pobór, zakończyły się uzgodnieniem, że sprawa ta zostanie rozstrzygnięta w referendum.
Socjaldemokraci argumentowali, że odkąd Austria stała się członkiem Unii Europejskiej, jest otoczona sojusznikami i nie potrzebuje rozbudowanych sił zbrojnych (54 tysiące etatów), ponieważ nikt jej nie zagraża. Ówczesny minister obrony Norbert Darabos proponował armię zawodową, która miała liczyć około 15 tysięcy żołnierzy. Planowano, że wraz z profesjonalizacją zlikwidowane zostaną jednostki obrony terytorialnej. Mniejsze wojsko miało być tańsze i lepiej przygotowane do walki z piractwem internetowym i zagrożeniami terrorystycznymi.
Chadecy obawiali się jednak, że taka koncepcja narazi na szwank bezpieczeństwo kraju. Przeciwko planom ministra Darabosa agitowały nie tylko organizacje pozarządowe, w których „odrabiają” wojsko poborowi (na przykład Czerwony Krzyż). Głosy sprzeciwu dochodziły także ze sztabu generalnego, od oficerów i podoficerów, którzy twierdzili, że armia przestanie pełnić funkcje obronne. „Austriacki związek oficerów będzie bronił poboru do ostatniego żołnierza”, kpił „Die Zeit”.
Roczny budżet sił zbrojnych wynosi obecnie dwa miliardy euro (0,6 procent produktu krajowego brutto). Wojskowi przekonywali, że armia zawodowa podwoi te koszty, czemu jednak zaprzeczało ministerstwo obrony. Faktem jest, że ponad połowę budżetu (55 procent) pochłaniają dziś koszty osobowe. Obliczono, że za dziesięć lat wzrosną one do 73 procent, a wtedy nie będzie funduszy na szkolenia i zagraniczne misje, nie mówiąc już o inwestycjach.
„Nie” w referendum
W referendum niemal 60 procent obywateli opowiedziało się za utrzymaniem obowiązkowej służby wojskowej (frekwencja wyniosła 49 procent). Wynik nie jest wiążący dla gabinetu kanclerza Wernera Faymanna, ale oba rządzące ugrupowania: socjaldemokraci i chadecy, zapowiedziały, że uszanują wolę wyborców. Poborowi nadal będą służyć w wojsku pół roku. Będą mogli również odbyć dziewięciomiesięczną, cywilną służbę zastępczą (z takiej możliwości korzysta około 13 tysięcy osób rocznie).
„Nie” dla armii zawodowej w referendum nie oznaczało, że plany wojskowych reform wylądują w koszu. Minister obrony Norbert Darabos już w 2011 roku zredukował z 2,8 tysiąca do dwóch tysięcy liczbę stanowisk oficerskich, a w ubiegłym roku wstrzymał szkolenia czołgistów i artylerzystów. Za porażkę w referendum zapłacił jednak stanowiskiem – na początku marca 2013 roku, po sześciu latach spędzonych w resorcie, podał się do dymisji. Szefem resortu obrony został Gerald Klug.
„Nowy minister zderzył się ze starymi problemami, które nie zmieniają się od 20 lat: malejącym budżetem na armię, która dysponuje przestarzałym uzbrojeniem i skostniałym aparatem”, skomentowano tę zmianę w dzienniku „Der Standard”.
Powołana przez ministrów obrony Geralda Kluga i spraw wewnętrznych Johannę Mikl-Leitner grupa ekspertów ma opracować kompromisowe propozycje. Armia zostanie zreformowana, ale z zachowaniem jej dotychczasowego charakteru. Prasa spekuluje, jak daleko mogą posunąć się w zawarciu tego kompromisu partie rządzącej koalicji – socjaldemokraci i konserwatyści. Ich programy dotyczące obronności znacznie się różnią. Na razie dziennik „Die Presse” ujawnił, że na pierwszy ogień ma iść zmiana szkolenia rekrutów: dziś 60 procent z nich „odrabia” służbę wojskową na przykład w szpitalach, a 40 procent służy w armii. Te proporcje mają zostać odwrócone.
W 2011 roku z 23 tysięcy rekrutów 3,1 tysiąca (14 procent) pracowało w kuchniach, kantynach i kasynach oficerskich jako kucharze czy kelnerzy, 1,6 tysiąca (7 procent) zatrudnionych było jako szoferzy, 2,5 tysiąca (11 procent) odbywało właściwą służbę wojskową, reszta pracowała w administracji i obsłudze.
„Mniej kelnerów i szoferów w armii to pierwszy krok, aby zasadnicza służba wojskowa stała się bardziej atrakcyjna”, uważa minister Klug.
Walka z żywiołami
„Austriacy zawsze mieli dziwny stosunek do swojej armii”, napisał komentator dziennika „Die Presse” Martin Fritzl. „Uważali, że żołnierze powinni układać worki z piaskiem w razie powodzi, ale nie wierzyli, że armia może ich obronić w sytuacji zagrożenia, na przykład w wypadku inwazji wojsk rosyjskich”.
W powszechnym odczuciu armia jest nieudolna. Już w czasach wojny domowej w byłej Jugosławii w latach dziewięćdziesiątych XX wieku serbskie samoloty bezkarnie zapuszczały się w przestrzeń powietrzną Austrii, której przestarzałe ówczesne lotnictwo nie było w stanie im w tym przeszkodzić. W 1991 roku austriaccy żołnierze chronili granicę ze Słowenią. „Nie chciałbym jeszcze raz wykonywać takiego zadania z poborowymi”, przyznał generał dywizji Karl Schmidseder, który był członkiem gabinetu ministra Darabosa.
Austriacy uważają, że obrona kraju nie jest najważniejszym zadaniem armii – myśli tak tylko 12 procent obywateli. 78 procent na pierwszym miejscu stawia pomoc ofiarom klęsk żywiołowych, a 6 procent widzi wojsko na zagranicznych misjach.
„W obliczu nowych zagrożeń, takich jak terroryzm czy cyberwojna, absurdem jest werbowanie co roku przeszło dwudziestu tysięcy młodych ludzi. Pobór, który pochłania 40 procent budżetu wojska, oznacza dziś marnowanie pieniędzy. Można by je wydać na szkolenie żołnierzy zawodowych”, przekonuje Erich Reiter, analityk z międzynarodowego instytutu polityki liberalnej. Austriacy uważają jednak inaczej. Traktują wojsko niczym strażaków ochotników. Może mają bardziej pacyfistyczne poglądy niż inne narody? Jak na razie, nie przekonują ich tłumaczenia polityków, że pomoc ofiarom katastrof nie powinna być głównym zadaniem armii.
autor zdjęć: bundesheer.at
