Kierowca patrzy na drogowskaz, po czym żegna się dwukrotnie. Znak jest ozdobiony niebiesko-złotym herbem oraz napisem: „Możliwość udowodniona działaniem”.
Gdyby nie żegnający się kierowca, wjazdu do Donbasu można by praktycznie nie odczuć. Niby mija się blok post (punkt kontrolny) z niebiesko-żółtą flagą i zaparkowanym przy niej BTR-em, ale podobne stanowiska rozstawiono już w okolicach Dniepropietrowska. Wprawdzie dziurawe dotąd drogi zastępuje wylany niedawno asfalt, ale szybko się okazuje, że wystarczyło go raptem na parę kilometrów. Atmosfera gęstnieje, ale do końca nie wiadomo, czy nie dzieje się tak na życzenie odwiedzających. Nawet zabudowane balkony i sterczące z nich talerze anten nie odstają od wyznaczonych setki kilometrów wcześniej standardów. Ktoś mógłby powiedzieć, że region wyróżnia się gospodarką czy sympatiami politycznymi jego mieszkańców. W rzeczywistości jednak Donbas od reszty wschodniej Ukrainy odróżnia się wyłącznie wojną.
W niektórych rejonach ATO (strefa operacji antyterrorystycznej) front przebiega równie niezauważenie. Nawet miejscowym ciężko jest określić, gdzie kończy się ich ziemia, a zaczyna Noworosja. Gdzieś, mówią, w tamtą stronę to już Donetska Narodna Respublika (DNR). Albo Luhanskaya Narodna Respublika (LNR). Albo po prostu dom, w którym żyje brat czy siostra. Za to w pobliżu Artiomowska front można wskazać bez trudu.
„Patrz, tyle zostało z gościa”, dowódca blok postu sięga do przetartego worka. Z jego wnętrza wyciąga osmolony hełm i zniszczoną kamizelkę. Prezentuje je bardziej jak eksponaty niż relikwie, z miną człowieka, który dużo widział i chce pokazać innym. Jego kolega pokazuje kolejną kamizelkę, tym razem tę, którą ma na sobie. „Straszny syf. Z przodu płyta, z tyłu pusto”, mężczyźni śmieją się, sugerując, że jak przyjdzie co do czego, to nie ma jak uciekać. I rzeczywiście, wykopane wokół umocnienia zostały zalane wodą z okolicznych pól. Praktycznie pod sufit. W zimie woda zamarzła, szczelnie wypełniając schrony lodem. W efekcie przed ostrzałem chroni niewielka, obłożona żelbetonem, buda albo błyskawiczne zaliczenie „gleby” i sporo szczęścia. A strzelają bez przerwy.
„Schron zajął się ogniem, płonął dach. Na szczęście nie stało mi się nic poważnego, mam tylko poparzoną rękę”, żołnierz wskazuje zabandażowaną dłonią na jeden z dwóch budynków tworzących blok post. Punkt kontrolny postawiono parę kilometrów przed Debalcewem, przy miejscowym węźle komunikacyjnym. Drogą po lewej dojedzie się do elektrowni węglowej w Mironiwsku. Na prawo leży Switłodarśk (dwie godziny później ostrzelano mieszczący się w nim szpital).
„A wczoraj pociski Grad spadły w pobliżu linii wysokiego napięcia, o tam, 500 m dalej”, słyszę. Jakby na potwierdzenie tych słów rozlega się kilkadziesiąt charakterystycznych eksplozji. Wydaje się, że krótkie tąpnięcia nie mają końca. Oczy żołnierzy rozszerzają się, chichot maskuje strach. Tak właśnie brzmi Grad. Niemal równocześnie słychać ukraińską artylerię. Od momentu, w którym walki na froncie północnym rozpoczęły się na nowo (stan sprzed drugiego porozumienia w Mińsku), ogień z obu stron jest prowadzony nieustannie. Separatyści nacierają w kierunku Wuhłehirśka, Dzierżyńska i Popasnej. Debalcewe, z tysiącami cywilów, jest głównym celem ofensywy. Mimo tego ruch od strony miasta jest znikomy. Raz na jakiś czas do kontroli staje cywilny samochód, w stronę Debalcewego pusty, w stronę Artiomowska, jedynej drogi ucieczki, załadowany dobytkiem po dach. Ze srebrnego kombi wysiadają dwie kobiety, dalej ruszają pieszo. Bez pośpiechu, jakby tocząca się wokół wojna dotyczyła wyłącznie mężczyzn.
Człowiek to człowiek
Mimo frontu odległego o niespełna 50 km, w knajpie w centrum Kramatorska znów komplet. Przy stolikach tłumy młodych ludzi, gdzieniegdzie widać ponure twarze przyjezdnych. Pracownicy OBWE oraz NGO (organizacje pozarządowe) dzielą się między sobą najnowszymi informacjami. Jest tam Natasza Prejstrenko (imię i nazwisko zmienione), lekarz. Mimo swojego rosyjskiego pochodzenia, od samego początku jawnie trzyma stronę Ukraińców. „Jeżeli tylko front podejdzie bliżej, sporo ludzi ponownie sięgnie po broń. Im już nawet nie chodzi o idee, większość robi to z braku alternatywy”. Kiedy w Kijowie strzelano do protestujących, Natasza razem z tysiącami innych osób solidaryzowała się z Majdanem. W spontanicznych marszach powiewały niebiesko-żółte flagi, skandowano proukraińskie hasła. Jednocześnie niewielkie grupy ludzi zaczęły organizować własne protesty, dla równowagi prorosyjskie. Tam dominowały kominiarki i agresja. Później przyszedł Girkin. I wszystko odwrócił do góry nogami.
W pierwszy dzień jego grupa liczyła 50–60 zbrojnych. Igor Girkin nie zwlekał. Nawoływał do otwartej walki, rozdawał broń. W szeregach powstającej armii stanęli ludzie, którzy nie mieli nic do stracenia. Za nimi ich rodziny, sympatycy, krewni. Efekt był taki, że trzy miesiące później, po odbiciu miasta przez siły ATO, w stronę Doniecka skierowała się kolumna około 10 tys. osób. W tłumie, oprócz czynnych separatystów, nie brakowało kobiet i dzieci. Nikt nie zatrzymał ich marszu. Nikt nie sprawdził również, kto postanowił zostać.
„Sytuacja jest napięta. Mimo że armia przepędziła stąd tysiące separatystów, na miejscu zostało sporo ludzi, którzy popierają DNR. Nigdy nie kryłam się z poglądami, chodziłam na proukraińskie wiece, marsze. Teraz ludzie wokół są do mnie negatywnie nastawieni. Na razie to małe, codzienne złośliwości”, Natasza rozgląda się, z trudem kryje napięcie. Niedawno w Charkowie doszło do zamachów, w których łącznie zostało rannych kilkanaście osób. Jeden przeprowadzono w podobnym lokalu. „Ostrożności nigdy za wiele. Zresztą, spójrz w prawo”. Przy stoliku siedzi dwóch mężczyzn. Czarne dresy, ogolone głowy, zaciśnięte usta. Nie rozmawiają, obserwują. Trudno określić, czy to przypadkowi ludzie, czy już titiuszki. Po chwili wychodzą bez słowa.
Serie w tektury
Natasza zapytana, czy jako lekarz pomagała również separatystom, mówi, że człowiek to człowiek. Kilka dni później Kramatorsk zostaje ostrzelany z systemu rakietowego Tornado. Separatyści celowali w sztab ATO, który znajduje się na pobliskim lotnisku, jednak większość pocisków spadła na dzielnicę mieszkalną. Na amatorskim filmie widać błyski i małe obłoczki dymu, pojawiające się na domkach jednorodzinnych, alejach, lokalnym przedszkolu. Według oficjalnych danych zginęło 15 osób, ponad 60 zostało rannych.
Władze w Kijowie zdają sobie sprawę, że nastroje wśród ludności są podzielone. W Donbasie, wbrew panującej opinii, nigdy się nie przelewało. Proeuropejscy Ukraińcy twierdzą, że powodem powstania, jak nazywa się tutaj działania separatystów, jest chęć odcięcia się od władzy dojącej miejscowy przemysł. Jeżeli jest to prawda, to tylko częściowa. Region faktycznie znany jest z masowego wydobycia węgla, są tam również urodzajne czarnoziemy, jednak pozyskane w ten sposób pieniądze napełniają kieszenie oligarchów. Tych miejscowych i tych zza wschodniej granicy. W tym wypadku przynależność terytorialna realnie niewiele zmienia lub nawet pogarsza sytuację, o czym przekonali się boleśnie mieszkańcy Krymu. Jeżeli coś ciągnie Donbas do autonomii, to tożsamość.
W taksówce z głośników wybrzmiewa zachrypnięty głos, wspominający towarzyszy pola walki i utraconą miłość. Z kontekstu wynika, że owszem, czasy były trudne, że Afganistan czy Czeczenia dały ostro w kość, ale lepiej w imię wyższych spraw gryźć ziemię niż wegetować. Kierowca milczy. Jest po ukraińskiej stronie ATO, wiezie nieznajomych, więc trzyma język za zębami. A w radiu, jak w radiu, nie jego wina, co śpiewają. Z przeciwnej strony, z ostrzeliwanego Debalcewego, gna ojciec z synem. Młodszy nie sięga pamięcią tak daleko, więc i muzykę serwuje inną. Grzmotowi wybuchów wtóruje na zmianę subtelny głos rosyjskiej gwiazdy popu MakSim i rosyjskie techno. Muzyka nie przestaje grać nawet w chwili, w której ukraiński żołnierz zatrzymuje samochód do kontroli. Z ust starszego sypie się lawina przekleństw.
„Kontrolujemy każdy pojazd cywilny, który wyjeżdża z kotła. Na ich poglądy nie mamy wpływu, ale na to, co wiozą, już tak”, Andriej, na co dzień pracownik straży granicznej, nadzoruje ruch drogowy w okolicy Artiomowska. Jak większość jego kolegów, został ściągnięty z zachodniej Ukrainy. Niektórych oddelegowano z przejść granicznych w Medyce czy Krościenku. Granica polsko-ukraińska nigdy nie była łatwa do uszczelnienia, chociaż próby przemycenia broni to tam skrajność. Podczas kontroli na blok postach Andriej niejednokrotnie znajdował kałasznikowy czy materiały wybuchowe, dlatego na widok każdego zbliżającego się samochodu przerywa konwersację. Strapione twarze starców czy przymocowany do dachu dziecięcy wózek nie stanową żadnej taryfy ulgowej. Można jechać dalej dopiero po sprawdzeniu dokumentów i kontroli przewożonego dobytku. W kolejce czekają dziesiątki pojazdów.
Front znajduje się w stosunkowo bezpiecznej odległości, jednak luz wśród żołnierzy jest tylko pozorny. Parę dni temu na podobnym punkcie kontrolnym doszło do zamachu, zginął ukraiński żołnierz. Dużo takich miejsc zostało wielokrotnie ostrzelanych, w tym ten obok Wołnowachy (13 ofiar). Zmiany trwają po 24 godziny. Przed zimnem ratuje gorąca herbata z termosów, przed stresem – tarcze strzelnicze zawieszone w okolicznych krzakach. Krótkim seriom z kałasznikowów wtóruje stacjonująca nieopodal artyleria. Jedni strzelają w tektury, drudzy w pozycje separatystów. Andriej uśmiecha się pod nosem: „Oni strzelają, to my też będziemy”.
Dom papug
W posiekanym odłamkami przedpokoju stoją olbrzymie druciane klatki. Przed wojną mieszkały w nich egzotyczne papugi, ekstrawagancja, na którą Galina Bogdanowa mogła sobie pozwolić. W końcu dlaczego miałaby tego nie robić – ptaki cieszyły całą jej rodzinę, a interes prosperował wyjątkowo dobrze. Los chciał, że zarówno prowadzony przez nią sklep, jak i sam dom znalazły się w centrum strzałów. Przez dobytek Galiny Bogdanowej front przetaczał się niespełna 30 min. Czas ten spędziła z rodziną w piwnicy, leżąc na ziemi i płacząc ze strachu. Przeżyli wszyscy oprócz papug.
Jedna z większych eksplozji miała miejsce zaraz za miedzą. Odłamki przeleciały przez łazienkę, przedpokój i pokój jej syna. Nie zatrzymały ich ani elewacja, ani plakat z wizerunkiem Witalija Kliczki, którym syn przed wojną ozdobił ścianę. Najprawdopodobniej to odłamki zabiły ptaki, chociaż dziury po kulach również ciężko zliczyć. Po wszystkim syn zaczął zbierać elementy pocisków, które znalazł w ogrodzie. Uzbierała się cała skrzynia. Wśród żelastwa można wyróżnić fragmenty muchy, granatów moździerzowych, granatów przeciwpancernych, są również poskręcane kawałki znacznie większego kalibru. Mimo strat, Galina uważa, że miała wiele szczęścia. „Ja żadnych pieniędzy nie chcę, żadnych odszkodowań”, mówi, wskazując ręką w przestrzeń. Rząd zresztą i tak ich nie wypłaca, przynajmniej dopóki trwa walka. Co będzie później, nie wiadomo.
Rodzina mieszkająca po drugiej stronie skrzyżowania miała mniej szczęścia. Kilka pocisków trafiło w dach, burząc przy tym jeden z boków, a drugi został poważnie uszkodzony. Pewne jest, że nadaje się do rozbiórki, ale obecnie nikt nie zawraca sobie tym głowy. Zdewastowanych domów jest wiele, a nie ma pewności, czy walk znów nie będzie. Zresztą, nawet gdyby nastał pokój, to kilometr dalej znajduje się wysadzony most, własność państwowa. O tym, jak ważna jest prowadząca przez niego droga, świadczy wielki, pomalowany w narodowe barwy napis „Słowiańsk” oraz równie okazały drogowskaz, kierujący podróżnych dalej, na Charków. A dom to tylko dom.
„Dam sobie radę ze wszystkim, niech tylko przestaną strzelać”, rzuca Galina Bogdanowa, po czym ucieka wzrokiem w stronę furtki.
Jej tak nie kochacie
W zawieszonym na ścianie telewizorze leci film wojenny. Dzielni Amerykanie wyciągają kolegów spod ognia, krzycząc przy tym do siebie komendy. Ukraiński lektor stara się za nimi nadążyć, ale wiadomo, że Słowianie komunikują się trochę inaczej. Pod telewizorem zebrali się żołnierze, którzy przed chwilą wrócili z frontu. Niektórzy śpią, jeden z drugim z obojętnym wyrazem twarzy gapią się w ekran. Każdy z nich wie, że wojna wygląda inaczej, przynajmniej w lokalnym wydaniu. Może kiedy będą bliżej Zachodu, ramię w ramię z NATO, zamiast grzać na ślepo z okopów, dostaną wsparcie z powietrza. Może będą jeździć w konwojach. Może już nigdy nie zostawią nikogo za sobą, jak musieli zrobić pod Iłowajskiem czy Debalcewem. Na razie jednak pozostaje tylko oglądanie.
Do stolika dosiada się ubrany po cywilnemu, niczym niewyróżniający się mężczyzna. Szary sweter, szare spodnie, grymas na twarzy. Przedstawia się jako Kola – raz kierowca, raz robotnik z pobliskiej fabryki. W kilku słowach streszcza swoje życie (żona Ukrainka uciekła od niego na Krym), po czym przechodzi do polityki międzynarodowej. Jego poglądy nie odbiegają od tego, co można usłyszeć na polskich ulicach. Łamanym, angielsko-niemiecko-rosyjskim tłumaczy, jak kontrolujące świat siły sprzymierzyły się przeciwko Słowianom, jak chcą ich skłócić. Jak dzielą i rządzą. Z kieliszkiem koniaku w ręku wspomina czasy przed wojną, nawiązuje do naszego prezydenta. Koniak jest tylko trzygwiazdkowy, ale za to gruziński. W końcu macha ręką i wznosi toast „Za Łódź! Wy jej tak nie kochacie, jak ją kocham”.
autor zdjęć: Michał Zieliński