Dzisiaj islamscy radykałowie nie zadowalają się już półśrodkami. Ich bezpośrednim celem jest zmuszenie Zachodu do pełnego poddania się, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Krwawe wydarzenia, jakie rozegrały się w Paryżu i na jego przedmieściach w styczniu 2015 roku, przypomniały Europejczykom, że walka z islamskim ekstremizmem i terroryzmem to nie tylko problem odległych zakątków świata. Brutalna egzekucja w redakcji tygodnika „Charlie Hebdo” była najkrwawszym atakiem dżihadystycznym na Starym Kontynencie od pamiętnych zamachów w Londynie z 2005 roku. Tym samym wiele wskazuje na to, że dobiegł właśnie końca trwający niemal dekadę czas swoistego europejskiego détente w wojnie z islamizmem, toczonej od 11 września 2001 roku.
Te dziesięć lat to okres, w którym zaledwie kilkakrotnie pojedynczy islamscy „boży szaleńcy” podejmowali niewielkie w skali i formie ataki w imię swej religii. To jednocześnie czas, w którym większość europejskich liderów i społeczeństw chyba naprawdę uwierzyła, że ich państwa są impregnowane na islamistyczne zagrożenia, głównie z racji liberalnej polityki imigracyjnej, otwartości i tolerancji dla „obcych”. Tym większy był szok wywołany wydarzeniami w Paryżu, które nijak nie pasowały do tego sielskiego wyobrażenia. Niepokój sięgnął zenitu, gdy niespełna półtora miesiąca po atakach paryskich do kolejnego islamistycznego zamachu doszło w Kopenhadze.
Tymczasem już od pewnego czasu pojawiały się wyraźne symptomy narastającego zagrożenia ze strony muzułmańskich radykałów. Liczne ataki i incydenty terrorystyczne o podłożu islamistycznym, do których doszło ostatnio na całym świecie (od Kanady po Australię), sugerują, że zamach paryski nie jest wyjątkowy. Przeciwnie – to kolejny element (jeden z wielu) większej całości, jaką jest narastająca w minionym półroczu aktywność muzułmańskich ekstremistów, mająca już wręcz globalny zasięg i charakter.
Niemal na całym świecie mamy do czynienia z aktywizacją zarówno różnych islamskich grup ekstremistycznych, jak i indywidualnych zwolenników idei dżihadu. Ale zwłaszcza na Zachodzie nasilają się działania islamskich fundamentalistów, mających na celu przeprowadzenie coraz bardziej wyrafinowanych ataków. W państwach zachodnich rośnie też liczba incydentów, które – choć oficjalnie nie są klasyfikowane przez władze bezpieczeństwa jako terroryzm – bez wątpienia mają taki właśnie charakter. Chodzi na przykład o wyjątkowo liczne przypadki celowego potrącania przechodniów samochodem czy też incydenty związane z zastraszaniem i napastowaniem w miejscach publicznych kobiet ubranych „niezgodnie z duchem islamu”.
Udaremnione przez służby bezpieczeństwa islamistyczne operacje i planowane ataki na Zachodzie w ostatnich miesiącach można liczyć już w setkach. Są to zarówno amatorskie plany snute przez „samotnych strzelców” dżihadu, jak i profesjonalne operacje, przygotowywane przez komórki Al-Kaidy lub grupki związane z Państwem Islamskim. Warto pamiętać, że większość z tych spisków wykryto w państwach Europy Zachodniej, między innymi w Niemczech. To tuż za naszą zachodnią granicą, która w zasadzie nie istnieje dla osób podróżujących czy przemieszczających się w ramach układu z Schengen.
Przyczyn tego ożywienia wśród radykałów islamskich jest z pewnością wiele, warto się więc skupić na tych najważniejszych: reperkusjach rewolucji w krajach arabskich z lat 2011–2012, powstaniu kalifatu, rywalizacji dwóch nurtów współczesnego islamskiego ekstremizmu oraz działalności zachodnich ochotników dżihadu, powracających do domu po odbyciu swej „tury” na jednym z frontów „świętej wojny”.
Powiew dżihadu
Wiele bliskowschodnich i północnoafrykańskich państw arabskich po rewoltach Arabskiej Wiosny w 2011 roku stoczyło się w odmęty anarchii i chaosu. W warunkach rozpadu dotychczasowych struktur władzy państwowej, zapewniających relatywne bezpieczeństwo i stabilność życia na danym obszarze, pojawiły się przestępczość i zagrożenia kryminalne o niespotykanej wcześniej skali. W krajach takich jak Libia, Jemen czy Syria, a także na sporych obszarach Iraku i Egiptu powstałą próżnię bezpieczeństwa publicznego potrafiły zapełnić jedynie struktury islamistyczne, narzucając swój porządek, oparty na tradycyjnych wartościach i normach (szariat). Dało to w rezultacie tym siłom impuls do dalszego rozwoju oraz umacniania pozycji i lokalnego znaczenia, zarówno politycznego, rozumianego jako faktyczne sprawowanie władzy nad określonym terytorium wraz z jego zasobami materialnymi i ludzkimi, jak i militarnego.
Kontrola nad rozległymi nierzadko terenami pozwoliła z kolei na rozbudowę sieci obozów szkoleniowych, baz logistycznych, werbunek nowych ochotników (także z zagranicy, w tym z Zachodu), a w efekcie umocnienie potencjału bojowego. W wielu rejonach Maghrebu (Libia) czy Bliskiego Wschodu (Syria, Irak, Jemen, egipski Synaj) ten mechanizm stworzył dogodne warunki do powstania i rozwoju islamistycznych struktur quasi-państwowych, czego najlepszym przykładem jest kalifat, powołany do życia w 2014 roku przez Państwo Islamskie.
Również tam, gdzie upadek dawnych reżimów nie przerodził się w anarchię i rozpad państwa, rozwój wydarzeń politycznych znacząco wzmocnił siły islamistyczne, optymistycznie uznawane na Zachodzie za „umiarkowane”. Salafici w Tunezji czy Bracia Muzułmanie w Egipcie osiągnęli w latach 2012–2013 pozycję polityczną i wpływy, o jakich jeszcze kilka lat temu nawet nie marzyli. Egipskie Bractwo Muzułmańskie, w drodze demokratycznych wyborów, na krótko sięgnęło nawet po niepodzielną władzę w państwie i choć ostatecznie zostało zepchnięte przez wojskowy pucz do konspiracji, to nadal jest siłą społeczno-polityczną, z którą musi się liczyć każdy rząd w Kairze.
Powrót do źródeł
Momentem przełomowym dla rozwoju i umacniania struktur islamistycznych okazało się wspomniane wcześniej odtworzenie kalifatu. Stało się tak głównie ze względu na jego duże znaczenie religijne (duchowe) dla sunnickich muzułmanów, który to aspekt jest zresztą wciąż niedoceniany i nierozumiany na Zachodzie. Fakt ponownego powstania w samym sercu Bliskiego Wschodu islamskiego państwa, nawiązującego wprost do symboliki i mistyki pierwszego okresu istnienia islamu, spotkał się z bardzo żywym, pozytywnym odzewem wielu sunnickich muzułmanów na świecie, i to niezależnie od kontrowersji związanych z brutalnymi działaniami Państwa Islamskiego. Dla radykałów ziściła się natomiast idea powołania państwa rządzonego według „czystych”, pierwotnych zasad islamu – od tej chwili ich walka nabiera nowego wymiaru, a punktem odniesienia staje się już nie tyle sama abstrakcyjna koncepcja „świętej wojny”, ile konkretny twór polityczny i administracyjny, którego terytorium należy bronić i rozszerzać.
W tym sensie kalifat Państwa Islamskiego to także duże wyzwanie dla Al-Kaidy, dotychczas niekwestionowanego lidera globalnego ruchu dżihadu. Kolejni przywódcy tej organizacji – zarówno Osama bin Laden, jak i Ajman az-Zawahiri – nie zdecydowali się na ogłoszenie powstania islamskiego państwa, w zamian koncentrując się po 2001 roku na bezskutecznych próbach zaatakowania Zachodu na jego własnym terytorium. Dzisiaj ten strategiczny błąd mści się na Al-Kaidzie, która z dnia na dzień traci na rzecz Państwa Islamskiego oraz kalifatu wpływy i zwolenników wśród islamistów.
Dwie generacje
Narastająca między Al-Kaidą a Państwem Islamskim – dwiema generacjami ruchu dżihadu – rywalizacja to kolejna przyczyna obserwowanej ostatnio eskalacji działań islamistów, zarówno na Bliskim Wschodzie, w Afryce czy Azji Południowej, jak również w państwach zachodnich. Każda z tych struktur próbuje dowieść, że to właśnie ona ma lepsze zdolności organizacyjne, polityczne i militarne. Stawką w tej rywalizacji jest przede wszystkim pierwszeństwo w wyścigu o miano wiodącej siły globalnego dżihadu, ale także aspekty bardziej konkretne, takie jak dostęp do źródeł finansowania (co ma znaczenie szczególnie dla pozbawionej własnych dochodów Al-Kaidy) czy zagranicznych ochotników. Jednym z najlepszych sprawdzianów zdolności operacyjnych Państwa Islamskiego i Al-Kaidy stają się ataki terrorystyczne na Zachodzie.
W tym sensie państwa zachodnie, szczególnie europejskie, zaczynają odgrywać rolę głównej areny rywalizacji dla współczesnych filarów dżihadu. Każda z tych struktur ma swe mocne i słabe strony, jeśli chodzi o działania terrorystyczne na Zachodzie.
Al-Kaida jest tam obecna od kilkunastu lat. Dysponuje rozbudowaną siecią zakonspirowanych komórek i „uśpionych” operatorów. Wciąż nie jest jednak w stanie przygotować i przeprowadzić skutecznego ataku na miarę, jeśli już nie tego z 11 września 2001 roku, to choćby Madrytu lub Londynu. Skuteczność zachodnich służb i instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo antyterrorystyczne sprawia, że każda uaktywniająca się komórka Al-Kaidy prędzej czy później zostaje wykryta.
Państwo Islamskie z kolei zdaje się podążać zupełnie inną drogą. Dla kalifa i jego zwolenników istotna jest nie tyle skala jednego zamachu i jego spektakularność, ile samo tempo działań, mierzone dużą ilością i częstotliwością pozornie małych ataków, najczęściej dokonywanych przez pojedynczych zamachowców, niekoniecznie nawet związanych organizacyjnie z Państwem Islamskim. Według strategii tej organizacji to właśnie masowość takich „aktów dżihadu” ma w rezultacie „zmęczyć” społeczeństwa Zachodu i zmusić je do uległości wobec żądań islamistów. A te nie dotyczą już, jak jeszcze kilka lat temu, wyłącznie kwestii czysto technicznych (np. wycofania zachodnich wojsk z Bliskiego Wschodu). Dzisiaj bezpośrednim celem radykałów jest zmuszenie Zachodu do pełnego poddania się islamowi, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Koń trojański
W strategii Państwa Islamskiego ważną rolę odgrywają bojownicy cudzoziemscy, szczególnie obywatele (lub rezydenci) państw zachodnich, którzy zasilają szeregi jego oddziałów w Syrii lub Iraku, a potem wracają do swych „ojczyzn”. Także i w tym wypadku niechlubny prym wiedzie Europa Zachodnia. A wiadomo, że chodzi tu już co najmniej o 10 tys. ludzi – fanatycznych i zdeterminowanych zwolenników radykalnej i brutalnej ideologii dżihadystycznej w wydaniu kalifatu Państwa Islamskiego. Spośród tej liczby co najmniej kilkuset już znalazło się z powrotem w Europie, stanowiąc forpocztę Państwa Islamskiego i jego bezwzględnej walki o prymat islamu na Starym Kontynencie. Powroty kolejnych ekstremistów są tylko kwestią czasu. Bojownicy ci – w sporej części konwertyci, czyli rdzenni Europejczycy, którzy przyjęli islam – stanowią prawdziwą „piątą kolumnę” dżihadu w swych krajach. Agitują i konspirują, organizując wokół siebie podobnie myślących młodych muzułmanów, sfrustrowanych brakiem perspektyw i szans życiowych w warunkach liberalnego świata Zachodu. W ten właśnie sposób tworzy się w Europie ogniwa ruchu, który – o ile nie zostanie powstrzymany – może już wkrótce zrodzić islamistyczny terror na masową wręcz skalę.
autor zdjęć: UN/Jean-Marc Ferre