Długa seria gasi uśmiech dowódcy. Zastępuje go grymas wywołany adrenaliną i strachem. Zebrani w pomieszczeniu mężczyźni chwytają za broń i w pełnym napięcia milczeniu wybiegają na zewnątrz.
Popasna, niewielkie miasto w obwodzie ługańskim. Skrzyżowany młot i klucz, które widnieją w jego herbie, nie pozostawiają żadnych niedopowiedzeń. W czasach swojej świetności blisko 26-tysięczna społeczność położonego przy głównym szlaku komunikacyjnym między Ługańskiem a Donieckiem miasteczka czerpała zyski z transportu kolejowego. Mówi się, że przez dworzec kolejowy w Popasnej przeszedł każdy kilogram węgla pozyskany w okolicznych kopalniach. Obecnie to miasto widmo. Pośród oszronionych kikutów drzew wyrastają bloki z wielkiej płyty. Już z daleka widać, że mimo swojego dziedzictwa, jest to miejsce równie nieprzyjazne, co odległa o blisko tysiąc kilometrów Prypeć. Postępująca dewastacja jest widoczna z każdej strony. Ten obraz nie pozwala nawet na chwilę uciec przed rozgrywającym się wokół dramatem. Do tego cisza… przeszywająca, podstępna. Gotowa z wściekłym rykiem rozerwać wszystko, co naruszy jej teren.
Przez Popasną front przetoczył się kilkakrotnie. Za każdym razem zostawiał po sobie trwały ślad. W czerwcu 2014 roku wojska ukraińskie wyparły z jej murów separatystów, jednak radość ze zwycięstwa trwała krótko. Już w lipcu bojówki Ługańskiej Republiki Ludowej na nowo przejęły kontrolę nad miastem. Dopiero ochotniczy batalion „Donbas” zdołał ostatecznie odbić Popasną. Niestety, nie odzyskał oczekiwanego przez mieszkańców pokoju. W wyniku memorandum podpisanego w Mińsku, Popasna znalazła się na granicy kontrolowanej przez wrogie sobie siły. Jednocześnie, przez nagłe zastopowanie ukraińskiego natarcia, stała się kluczem do zamknięcia kotła wokół Debalcewe. Jesienią 2014 roku takim scenariuszem nikt nie zaprzątał sobie głowy. Obecnie jest to jedno z największych zmartwień Kijowa i prawdziwa tragedia dla ludzi z regionu.
Ostatnia prosta
„Moi żołnierze nie mogą Was zabrać, nie mam na to zasobów”, mówi dowódca zmęczonym, wyrażającym autentyczną troskę głosem. Postawny, o wolnych, ale zdecydowanych ruchach. Jego twarz skrywa kominiarka, z której czernią kontrastuje spokojne spojrzenie. Spojrzenie człowieka pogodzonego ze służbą. „Naprawdę nie mogę. Ale pomogę wam. Tylko czy wy wiecie, że tam strzelają? Bardzo strzelają”, jakby dla podkreślenia jego słów przez blokpost (punkt kontrolny) na pełnym gazie przejeżdża wojskowa ciężarówka. Holuje za sobą drugą, z kabiną posiekaną przez odłamki. Stal, szyba, wszystko okropnie poharatane. Po kierowcy nie ma żadnego śladu. Być może w czasie ostrzału siedział w bezpiecznym schronieniu, dla dodania odwagi popijając miejscowy bimber. Pojazd niknie wśród głuchych jęków zużytego podwozia, nie dając czasu na dalszą analizę. Za nim van ze świniami i kobietą na pace. Jakaś osobówka. BTR z żołnierzami przywierającymi do pancerza. Jeszcze jedna osobówka. Wszystko gna na złamanie karku, przystając jedynie w razie kontroli.
Do Popasnej prowadzi jedna, długa na kilkanaście kilometrów droga. Sięgająca po horyzont, pokryta grubą warstwą lodu. Zależą od niej losy mieszkańców i żołnierzy. Separatyści doskonale wiedzą, że przejmując nad nią kontrolę, znacząco przybliżą się do zwycięstwa. Wiedzą, więc strzelają. Z gradu, z moździerzy, z artylerii, jak leci, na chybił trafił. Pomiędzy jednym a drugim ostrzałem przemyka wojskowa kolumna albo zdezelowana, dla wojska nic nieznacząca łada. Bywa, że wiezie zapas jedzenia na parę najbliższych dni albo leki dla czekającej w domu żony. Za kółkiem jednej z nich Siergiej, mężczyzna około siedemdziesiątki, w czapce żywcem wyciągniętej z filmu o płatnym zabójcy. Na przedniej szybie swojego samochodu umieścił wielką, niebieską naklejkę inwalidy.
„Ja już swoje przeżyłem, dzieci stąd wywiozłem, nie mam nic do stracenia. Nie ewakuowałem się, na miejscu mam chorą żonę”, mówi ze swobodą człowieka patrzącego w przyszłość bez strachu. „Ot, walnie to walnie, a jak nie, to też dobrze”. Podobną zasadę wyznaje kilkudziesięciu mieszkańców miasta, którzy odmówili opuszczenia swoich domów. I rzeczywiście, na widok staruszka chyłkiem przekradającego się w cieniu zniszczonych budynków nie trzeba długo czekać. Wielkiej, powstałej w wyniku wybuchu rakiety dziury, która zieje tuż nad jego głową, wydaje się zupełnie nie zauważać. Trudno określić, co kieruje tymi ludźmi – przywiązanie do dobytku czy fatalizm. Jeszcze ciężej stwierdzić, skąd biorą siły, by trwać w takich warunkach.
A zachowanie żołnierzy nie pozostawia złudzeń co do tego, jaka sytuacja panuje wokół. Ukraińcy biegają pomiędzy umocnieniami, aby jak najkrócej wystawiać się na ostrzał artyleryjski i ogień prowadzony przez snajperów. Opuszczona stacja benzynowa, którą przerobili na posterunek, wita porozrywanymi dystrybutorami i nadpalonym dachem. Na podjeździe wala się gruz, grudki ziemi, elementy osprzętu. A to wszystko jedynie efekt działań z ostatnich 24 godzin. Pozostałe zniszczenia zostały uprzątnięte.
Przystanek stacja
Do niedawna wypełnione półkami pełnymi przekąsek i opiętymi czerwonymi fartuszkami kasjerkami pomieszczenie zostało przerobione na lokalne centrum dowodzenia. Reklamy olejów samochodowych i serwowanych zza lady hot dogów zastąpiły rysunki nadesłane przez dzieci. Wśród nich wielkie, żółto-niebieskie serce, z poodciskanymi drobnymi rączkami. Namacalne świadectwo, że walczą wszyscy, jedni między wódką a zakąską, inni między matematyką a lekcją kaligrafii. Nad frontową mapą, na którą naniesiono epopeję ostatnich dni, wisi wycięty z papieru aniołek. Tuż obok obłożone folią drzwi, z naklejką wróżącą czarną przyszłość dla Matuszki Rosiji. Całość ekspozycji, bez wyjątku, faluje w rytm głuchych tąpnięć, raz za razem stawiając opór eksplozjom. Odciśnięte łapki, mapy, symbole narodowe, głowa w rękach wojaka z naklejki. Tylko ludzie w pomieszczeniu reagują różnie, każdy na swój sposób.
„Cisza, cisza”, rozkazuje wysoki, starszy mężczyzna w panterce. Przez chwilę nasłuchuje odgłosów dochodzących z zewnątrz. Na jego twarzy maluje się skupienie, w zmarszczki wokół ust wkracza napięcie. Po chwili opuszcza uniesioną rękę: „Już dobrze, możemy rozmawiać dalej”.
„Walą od nas i w nas, na zmianę. I tak przez prawie całą dobę”, mówi siedzący przy ścianie dowódca posterunku. Na mundur zarzucił gruby, wełniany sweter, który falami opada mu na kolana. Każde kolejne zdanie mężczyzna przegryza szprotką: „Siadajcie, częstujcie się, napijcie. U nas skromnie, ale wystarczy dla wszystkich”.
Gdyby nie metodyczne dudnienie, atmosferę można by uznać za wigilijną. Synowie i ojcowie zebrani przy jednym, ustawionym centralnie stole. Wyrwani przez wojnę ze swojej codzienności, stworzyli społeczność, którą zastępują zostawiony za sobą dom. Wszyscy pochodzą z zachodniej lub centralnej Ukrainy, większość z rejonu Winnicy. Wśród nich młody chłopak Siergiej. Na początku roku, wraz z ponownym zaognieniem konfliktu, otrzymał kartę powołania. Praktycznie od razu trafił na pierwszą linię frontu, do Popasnej. Swój los przyjmuje spokojnie, z nieśmiałym uśmiechem. Jest ciekawy tego, co o jego służbie myślą na Zachodzie, jak wygląda sytuacja w Polsce. Szuka bardziej wsparcia niż sensu.
W tym momencie zza drzwi dobiega odgłos długiej serii z kałasznikowa. Wszyscy łapią za broń, wybiegają na zewnątrz. W eterze niesie się komunikat: „Kto strzelał, kto strzelał?”. Praktycznie od razu z głośników dobiega krótka, chłodna odpowiedź: „Separatyści”. Wszyscy od paru dni spodziewają się szturmu. Ługańska Republika Ludowa skoncentrowała swoje siły na przedmieściach, przygotowując się do głównego uderzenia. Jeżeli przejdą przez ukraińskie umocnienia, jeżeli Siergiej i jego towarzysze nie zdołają ich odeprzeć, to droga na Artiomowsk stanie przed nimi otworem. A stamtąd na Kramatorsk, Słowiańsk, Dzierżyńsk, na Konstantynówkę. Na zamknięte w śmiertelnym potrzasku Switłodarśk i Debalcewe.
Bilet do domu
W wejściu pojawia się Siergiej. Oddycha ciężko, z opuszczoną głową. Na ustach ma uśmiech, choć po szczerym rozbawieniu sprzed paru minut nie został żaden ślad. Grupki separatystów podchodzą coraz bliżej. Może to być zwiad, mogą być zespoły snajperskie, zwykli prowokatorzy. Każdy taki kontakt wiąże się jednak z budowaniem napięcia. Ostrzał, wymiana ognia, kolejny ostrzał.
Tak wygląda codzienność żołnierzy, którzy swój czas dzielą między pilnowaniem stanowisk a nasłuchiwaniem głuchych eksplozji z wnętrz ciasnych, wykopanych w ziemi schronów. Umocnienia są solidne, bez trudu wytrzymują uderzenie rakiety czy pocisku artyleryjskiego. Mimo tego człowiek siedzący w środku czuje się zamknięty, odcięty od świata, wchłaniany żywcem przez otaczającą go ziemię. Musi walczyć z pokusą, by nie wyrwać się z bezpiecznego schronienia, nie ulec instynktom ciągnącym na powierzchnię. Niektórzy przegrywają tę walkę, płacąc za to najwyższą cenę. Reszta szuka oparcia w przedmiotach, które kojarzą się im z domem. Panujący wewnątrz półmrok ukazuje ściany obłożone wykładzinami, do których gdzieniegdzie przymocowano zdjęcia bliskich i obrazki z podobiznami Matki Boskiej. Zza krawędzi wiszącego przy legowisku koca wystaje wetknięty, napisany odręcznie list. Obok, przy stercie ubrań, leży obdrapany laptop. Po chwili sterta się porusza, odsłaniając śpiącego mężczyznę.
Ponieważ jest chwila spokoju, kierowca cywilnego samochodu korzysta z okazji i przejeżdża przez pozycję. W środku dwóch mężczyzn, jadą do Artiomowska. Ryzykując dostanie się pod ostrzał, zatrzymują się na posterunku i bez wahania zgadzają się zabrać ze sobą obcych ludzi. Nie przeszkadza im buntujący się silnik, sprzęt wystający ponad klapę od bagażnika i ciasnota panująca w szoferce. Nie zwracają uwagi na to, że jeden z nich ostatecznie musiał położyć się na nogach kierowcy. Najważniejsze, żeby pomóc i jak najszybciej, cało, wyrwać się ze strefy rażenia. Nagle z pobliskiego okopu wybiega młody żołnierz, wali pięścią w przednią szybę.
„Wy z Polski, wy z Polski? Jest taka dziewczyna, pozdrówcie ją ode mnie, Magdalena Libenza. Z Barlinka. Koniecznie ją pozdrówcie. Magda z Barlinka. Dzięki!” – ze skrytymi myślami znika w rozoranej ziemi Popasnej. Pośród lejów, zdewastowanych bloków i nadpalonych kikutów drzew.
autor zdjęć: Michał Zieliński