Po ponadmiesięcznej wymianie ognia trudno wskazać, kto wygrał – Hamas czy Izrael? Wiadomo natomiast, kto przegrał – jak zwykle cywile, którymi jednak nikt się nie przejmuje.
Teraz, już z pewnej perspektywy, to, że Hamas zdecydował się na gwałtowną ofensywę rakietową przeciwko Izraelowi, nie jest zaskoczeniem. Dla tej organizacji ostatnie miesiące były tak trudne, że przyparta do muru musiała coś zrobić, aby wydostać się z matni. Złe czasy nastały, gdy w sąsiednim Egipcie nowym prezydentem został generał Abd al-Fattah as-Sisi, który uznał członków Hamasu za terrorystów, a także zamknął jedyną ścieżkę dostarczającą pomoc dla Strefy Gazy – przejście w Rafah. Tunele zniszczono.
Co gorsza, militarną i finansową pomoc przestał dostarczać Iran, który większą wagę przywiązuje obecnie do wydarzeń w Syrii. Hamas stanął na krawędzi bankructwa. Tuż przed wybuchem wojny informowano o narastających niepokojach wśród 40 tys. pracowników w Strefie Gazy, którym od kilku miesięcy organizacja nie wypłacała pensji. Osłabiło to jej radykalne skrzydło i zaowocowało dojściem do głosu frakcji umiarkowanej, naciskającej na dogadanie się z Al-Fatahem. W kwietniu stosowne porozumienie podpisano, jednak było ono dla Hamasu niekorzystne i zantagonizowało bardziej radykalne frakcje. Hamas musiał jednak to zrobić, by dostać pieniądze dla pracowników.
Później doszło do zerwania porozumienia z Al-Fatahem, który wstrzymał przekazywanie pieniędzy i wznowił zwalczanie Hamasu na obszarze Zachodniego Brzegu Jordanu (co ciekawe, także we współpracy z izraelskim wojskiem). Umiarkowane skrzydło Hamasu straciło głos na rzecz frakcji radykalnej, która miała świadomość, że finansowa pętla na szyi organizacji zaciska się coraz mocniej. Trzeba było więc szybko odciągnąć uwagę od problemów społecznych i wyrwać się z dyplomatycznego impasu. Jak? Sprowokować Izrael do ataku.
Słoń w składzie porcelany
Izrael od początku nie chciał wchodzić do Strefy Gazy. Było wiadomo, że nie przyniesie to niczego dobrego. Tego niewielkiego skrawka przeklętej ziemi, pomiędzy Egiptem z jednej strony a Tel Awiwem-Jafą z drugiej, Izrael szczerze nienawidzi – z Palestyńczykami na Zachodnim Brzegu Jordanu pewnie mógłby się porozumieć, ale ze Strefą Gazy nie. To nie przypadek, że rządzi tam skrajnie radykalny Hamas. Dalsze utrzymywanie blokady potęguje jedynie nienawiść i zwiększa frustrację, co prowadzi co jakiś czas do eskalacji przemocy. Izrael jest w dużym stopniu sam sobie winny – o radykalizację nietrudno, gdy mieszka się w klatce, gdzie bezrobocie sięga 50%, nie ma perspektyw, nie można wyjechać, brakuje wszystkiego, a co jakiś czas na czyjś dom – rodziny lub sąsiada – spada rakieta.
Izrael usilnie przekonywał, że starał się działać możliwie precyzyjnie, ale w praktyce był jak słoń w składzie porcelany. Niezależnie od wysiłków liczba ofiar jest przygniatająca – ponad 2 tys. przypadkowych osób. Nie jest tajemnicą, że Hamas stosuje taktykę żywych tarcz – swoje bunkry ukrywa pod szpitalami, wyrzutnie rakiet ustawia w pobliżu osiedli cywilnych, na prywatnych posesjach lub przy meczetach. Magazyny z bronią otworzył w budynkach ONZ, które zostały pospiesznie opuszczone przez międzynarodowych pracowników. „To element wojny partyzanckiej” – przekonuje Hamas. „To zbrodnia wojenna i celowe działania” – ripostuje Izrael, który zupełnie nie przejmuje się międzynarodową krytyką. Jedni oskarżają drugich o zbrodnie wojenne. Kto ma rację? Dla ofiar nie ma to kompletnie żadnego znaczenia.
Izrael ogłosił zwycięstwo, ale czy na pewno wygrał? To jedynie sukces taktyczny wśród bezmiaru strategicznej pustki. Izrael co jakiś czas odcina głowy hydrze, ale nie wie, jak pokonać potwora, którego sam stworzył swoją indolencją, butą, naiwnością i złą wolą. Nawet jeśli struktura Hamasu została poważnie uszkodzona, to jest jedynie kwestią czasu, aż ponownie się odrodzi. Między operacją „Płynny ołów” a „Filar obrony” minęły cztery lata, a od „Filaru obrony” do „Obronnego brzegu” już niespełna dwa. Ile spokoju zdobył Izrael tym razem?
Izrael nie chce rozmawiać
W przeszłości Izraelczycy często nawoływali, aby po wejściu do Strefy Gazy pozostać w niej i całkowicie zlikwidować problem. Tak zrobił centroprawicowy premier Ehud Olmert, który w 2006 roku wszedł do południowego Libanu i przez ponad miesiąc walczył z szyickim Hezbollahem. Wycofał się dopiero, gdy zniszczył pół Bejrutu. Od tego momentu na północy panuje spokój. Rakiety nie spadają. Tym razem jednak izraelskie społeczeństwo, które w 91% poparło inwazję, z zadowoleniem przyjęło decyzję o jak najszybszym wycofaniu. Okupacji Strefy Gazy nikt nie chce i chyba wszyscy pogodzili się z faktem, że Hamasu nie da się zniszczyć. Lepiej nawet nie próbować, bo co jeśli przypadkiem się uda? Lepszy bowiem wróg znany niż nieznany.
Czy to oznacza, że wygrał Hamas? Żadnego z deklarowanych celów nie osiągnięto – blokada Strefy Gazy trwa w najlepsze. Ani lotnisko, ani port morski nie powstaną. Ale dla organizacji paramilitarnej samo przetrwanie oznacza zwycięstwo. Jak powiedział kiedyś Henry Kissinger, partyzantka wygrywa, jeśli nie przegrywa – regularna armia przegrywa, jeśli nie wygrywa. Z jednej strony trudno nie zauważyć, że ostatnia operacja ponownie wepchnęła to ugrupowanie do Strefy Gazy, zamykając na jakiś czas plany wejścia do Zachodniego Brzegu Jordanu. Z drugiej jednak można powiedzieć, że wśród morza krwi i cierpienia Hamas się umocnił. Pewnie na całej operacji jeszcze zarobi. Pojawią się organizacje międzynarodowe, których pomoc znów zostanie rozkradziona. Po operacji „Filar obrony” Katar przekazał Hamasowi 400 mln dol. Ile dostanie on teraz? Coś na pewno, a przy pustych kasach każdy grosz się liczy.
Izrael wpadł w pułapkę Hamasu, który, kontynuując swoje ataki rakietowe, całkowicie bezsensowne ze strategicznego punktu widzenia (praktycznie brak ofiar po stronie izraelskiej), odrzucał propozycje rozejmu i stawiał niemożliwe do spełnienia warunki. Hamas miał świadomość, że ani Izrael, ani Egipt żądań nie spełnią. Chciał jednak nie tylko pokazać swoją siłę, ale także ściągnąć na Strefę Gazy jak najwięcej bomb, a więc także i ofiar po stronie palestyńskiej, by w ten sposób stworzyć podatny grunt do umocnienia swojej pozycji. Gdy giną ludzie, nikt nie pyta o pensje. Ci, którzy przeżyją, ale stracili bliskich, raczej nie poprą Al-Fatahu, chcącego rozmawiać z Izraelem, lecz pójdą za tym, który obieca im krwawą zemstę na znienawidzonych oprawcach. Każdy zabity w Strefie Gazy zwiększa poparcie dla Hamasu.
Nadal bez zmian?
Zawieszenie broni i ostudzenie emocji było jedynie kwestią czasu, ale nie oznacza to rozwiązania konfliktu palestyńskiego. Z każdym takim kryzysem szanse na porozumienie maleją. Obie strony są coraz bardziej straumatyzowane i głuche na cierpienia przciwnika, koncentrując się na własnych ofiarach. Hamas jest radykalny i jako taki nieskory do kompromisu – z boskim planem wyzwolenia Palestyny dla islamu się nie negocjuje. Co więcej, Hamas negocjować nie może, bo karmi się konfliktem. Bez niego organizacja nie miałaby sensu. Na co komu bezrobotny ekspert budowania rakiet z rur kanalizacyjnych? Wojna to bowiem świetne miejsce do zarobkowania.
A Izrael? Nawoływania, by ustąpił, ripostuje odwołaniem do historii – gdy „jastrząb” Ariel Szaron wykonał gest dobrej woli i jednostronnie wycofał się ze Strefy Gazy, władzę przejął Hamas, który od tego czasu przeprowadził trzy zbrojne operacje przeciwko Izraelowi i nieustannie stara się atakować. Jak w tej sytuacji można im zaufać?, pytają zniechęceni Izraelczycy, którzy w coraz większym stopniu uważają, że z Palestyńczykami trzeba rozmawiać językiem siły. Ci, którzy próbowali rozmów pokojowych, jak premier Icchak Rabin, zapłacili życiem. Na Bliskim Wschodzie nie ma miejsca na słabość.
Aż 70% Izraelczyków uważa, że najlepsze rozwiązanie obecnego konfliktu to dwa samodzielne państwa – Izrael i Palestyna. Jednocześnie 80% mieszkańców Izraela sądzi, że nie jest to możliwe. Niektórzy zwracają uwagę na powody psychologiczne: Palestyńczycy nienawidzą Izraelczyków i nigdy nie zaprzestaną ich atakować. Inni podają argumenty ideologiczne: dla wielu muzułmanów zniszczenie Izraela to sprawa święta, bo Palestyna to ziemia islamu. Dla pragmatyków w Izraelu najważniejsze jest bezpieczeństwo – boją się, że niepodległa Palestyna stanie się państwem Hamasu, gdzie zaraz znajdą się rakiety, a może i samoloty Iranu lub siły Hezbollahu. „Gdybyśmy kilka lat temu wycofali się ze wzgórz Golan, oddając je Syrii, to mielibyśmy teraz radykalnych islamistów tuż przy swoich wioskach”, przekonywał mnie jeden z izraelskich oficerów, którego wypowiedzi co chwilę przerywały złowrogie eksplozje w sąsiedniej Syrii. Może dlatego właśnie Izrael nie robi nic, by wesprzeć trudny proces powołania niepodległej Palestyny. „Nie mam partnera do rozmów o istnieniu dwóch państw”, lamentował niedawno Mahmud Abbas.
A co z Palestyńczykami? Źródła palestyńskie szacowały niedawno, że 25% z nich to tradycjonaliści, 25% islamiści. Pozostałych zaliczono do nurtu świeckiego. Dwie pierwsze kategorie do tej pory popierały Hamas, bowiem Al-Fatah jest zbyt skorumpowany i nieudolny. Hamas, który karmi się nienawiścią i wrogością do Izraela, po tej operacji zyskał – badania opinii publicznej pokazują, że poparcie dla tej organizacji wzrosło. To fatalna informacja dla Palestyńczyków, bowiem Hamas na pewno z walki nie zrezygnuje. Organizacja Wyzwolenia Palestyny w końcu się poddała, uznając, że czas na rozmowy pokojowe. W ten sposób powstała Autonomia Palestyńska, zalążek państwowości. Hamas nie osiągnął na razie niczego oprócz rozlewu krwi. To niemal pewne, że za jakiś czas uderzy ponownie. A palestyńska ludność? Ona kompletnie nikogo nie obchodzi i nigdy nie obchodziła – ani państw arabskich, ani Izraela, ani na pewno Hamasu.
autor zdjęć: UN/Shareef Sarhan