Operacji na taką skalę polska armia nie prowadziła od dekad. Najpierw tysiące żołnierzy zostało przerzuconych na południe Polski, by walczyć z powodzią, potem, kiedy wielka woda opadła, rozpoczęło się sprzątanie i odbudowa. Wojsko zapewnia, że pozostanie na terenach popowodziowych tak długo, jak będą tego potrzebowali tamtejsi mieszkańcy.
Dźwig przyjechał do Głuchołaz w środku nocy. Na miejscu został dociążony i skoro świt rozpoczął pracę. O siódmej w górę powędrował pierwszy element mostu. Specjaliści ocenili jego stan, sprawdzili, czy w odpowiedni sposób się ugina i czy nie ma przeciwwskazań, by ustawić go na przygotowanych wcześniej przyczółkach. – Wymagało to wielkiej precyzji – przyznaje ppłk Arkadiusz Syrocki, zastępca dowódcy 2 Pułku Inżynieryjnego, który nadzorował zadanie. – Operator dźwigu musiał trafić idealnie w zainstalowane na przyczółkach łożyska – dodaje. W ciągu kilku godzin tymczasowy most DMS-65 połączył obydwa brzegi Białej Głuchołaskiej.
Na tym jednak budowa się nie zakończyła. Przez kolejne dni żołnierze na szkielecie konstrukcji układali blisko 150 płyt jezdnych, z których każda ważyła 220 kg. Elementy co prawda podawał dźwig, ale już sam ich montaż to była żmudna, ręczna robota. Jednocześnie współpracująca z wojskiem cywilna firma instalowała podjazdy dla samochodów. Ostatecznie most został oddany do użytku pod koniec października. Dla mieszkańców pierwsze auta przejeżdżające przez rzekę były niczym znak – do Głuchołaz powoli wraca normalność.
Sama przeprawa składa się z dwóch nitek, ma 36 m długości i nośność przeszło 40 t. – Do realizacji podobnych zadań przygotowujemy się podczas codziennego szkolenia. Działamy głównie na rzecz wojska, ale wcześniej zdarzało nam się już interweniować podczas klęsk żywiołowych. Tymczasowe przeprawy stawialiśmy 11 lat temu w Jeleniej Górze i przed rokiem po powodzi, która spustoszyła Słowenię. Można więc powiedzieć, że budowa mostów to dla nas chleb powszedni – przyznaje ppłk Syrocki. A jednak prace w Głuchołazach miały wyjątkowy wymiar. I to nie tylko ze względu na ogromny ładunek towarzyszących im emocji. Postawienie mostu stało się jednym z najważniejszych zadań operacji „Feniks”, która w najnowszej historii polskiej armii jest przedsięwzięciem bez precedensu.
Szybciej od fali
Dramat rozegrał się na oczach całej Polski. Został uwieczniony na nagraniach, które całodobowe stacje telewizyjne i internetowe portale powtarzały niemal bez końca. Wezbrana szarobura woda dosłownie zmywa dwa mosty – solidny betonowy, który od pewnego czasu pozostawał w remoncie, i postawiony nieopodal tymczasowy. Konstrukcje rozsypują się niczym domki z kart i nikną w wezbranym nurcie. Głuchołazy rozłożone na dwóch brzegach rzeki, w jednej chwili zostają przecięte na pół. Zniszczenie głuchołaskich mostów stało się symbolem kataklizmu, który w początkach września nawiedził Polskę. Rzecz jasna niejedynym. Woda zalała kilka dzielnic Kłodzka, spustoszyła Lądek-Zdrój, zmiotła z powierzchni ziemi pokaźną część Stronia Śląskiego. W powodzi ucierpiały setki miejscowości – przede wszystkim na Opolszczyźnie i Dolnym Śląsku, ale też w województwach śląskim czy lubuskim.
Od pierwszych dni w zmagania z żywiołem zaangażowana została armia. W newralgiczne rejony trafili żołnierze z kilku brygad wojsk obrony terytorialnej, ale też wojsk operacyjnych. Na zalanych ulicach pojawiły się pływające transportery samobieżne, w powietrze wzbiły się śmigłowce. Żołnierze pomagali umacniać wały, ewakuowali mieszkańców, dostarczali żywność i wodę pitną, monitorowali stan rzek i zbiorników, używając nierzadko najnowocześniejszego sprzętu. Ponad zagrożonymi terenami operował na przykład jeden z najnowszych nabytków polskiej armii – dron Bayraktar z 12 Bazy Bezzałogowych Statków Powietrznych w Mirosławcu. Rejestrowany przez niego obraz trafiał wprost do sztabu kryzysowego. Dzięki temu można było m.in. skuteczniej monitorować stan wałów.
Liczba żołnierzy zaangażowanych w walkę z powodzią rosła praktycznie z każdym dniem. – Operacji na taką skalę wojsko nie prowadziło od dekad. W szczytowym okresie z myślą o niej zostało wydzielonych blisko 26 tys. żołnierzy. Dla porównania, na granicy z Białorusią na co dzień stacjonuje ich od 4 do 5 tys. – zaznacza gen. bryg. Krzysztof Stańczyk, dowódca wojsk obrony terytorialnej, który od pierwszych dni dowodził tymi siłami. – Początkowo największe wyzwanie dla nas stanowiła logistyka. Ogromną grupę żołnierzy należało dyslokować poza macierzyste jednostki, zorganizować dla nich zaplecze socjalne, nakarmić, przenocować – podkreśla. Pomogły inwencja i umiejętność planowania. – Przez pewien czas 3 tys. żołnierzy spały w użyczonej przez władze Wrocławia Hali Stulecia. Korzystamy m.in. z koszar w Brzegu czy Oleśnicy, miejsca znaleźliśmy również w szpitalu uzdrowiskowym w Lądku-Zdroju – wylicza gen. bryg. Stańczyk. Szybko też został uruchomiony mobilny system żywienia. Żołnierze zaczęli korzystać z polowych kuchni i stołówek ulokowanych w namiotach. Tam, gdzie okazało się to niemożliwe, Inspektorat Wsparcia Sił Zbrojnych doszedł do porozumienia z lokalnymi firmami gastronomicznymi, opłacając catering.
Tyle że stworzenie zaplecza to zaledwie punkt wyjścia. Wojsko przeszło test z elastyczności działania, która okazała się kluczowa w zasadniczej części operacji. Przez pierwsze dni i tygodnie tempo wydarzeń było niezwykle szybkie. Decyzje nierzadko należało podejmować praktycznie z godziny na godzinę. I chodzi tutaj nie tylko o wydzielanie nowych sił. – Fala przesuwała się na północ, a my musieliśmy być krok przed nią. Część pododdziałów z PTS-ami [gąsienicowymi transporterami pływającymi] przerzucaliśmy w miejsce, gdzie w danej chwili były najbardziej potrzebne. Wrocław, Oława, Głogów, Krosno Odrzańskie... Tam już wielką wodę udało się wyprzedzić. Odra pozostała w korycie – relacjonuje płk Krzysztof Jaroszek, dowódca 1 Pułku Saperów, a obecnie dowódca Zgrupowania Zadaniowego Wojsk Inżynieryjnych, który w walkę z powodzią zaangażowany jest od samego początku.
Sami żołnierze nierzadko jednak stawali się uczestnikami dramatycznych scen. Mjr Wojciech Tyniec z 1 Pułku Saperów na tereny dotknięte powodzią przyjechał 13 września praktycznie prosto z poligonu. Został dowódcą inżynieryjnej grupy zadaniowej „Opole”. Początkowo podlegało mu 35 żołnierzy, ale w pewnym momencie liczba ta urosła do blisko stu. Swoimi PTS-ami rozwozili worki z piaskiem, żywność, prowadzili ewakuację z zalanych gospodarstw, wypompowywali też wodę z rozlewisk, które tworzyły się w miejscach przerwania wałów. – Do dziś mam przed oczami obraz z kompletnie zalanej wsi Wronów. Mężczyzna stoi po szyję w wodzie, a ponad głową trzyma torby z dobytkiem. Były osoby, które długo odmawiały ewakuacji, a potem starały się uratować, co tylko się da... Czasem ludzie wyjeżdżali w pośpiechu, zostawiając w obejściach zwierzęta. Jeden z moich żołnierzy przygarnął psa, ale na krótko, bo już kilka dni później zgłosił się do niego właściciel zwierzęcia. To były naprawdę poruszające sytuacje – wspomina oficer.
W podobnym tonie wypowiadają się żołnierze z załóg śmigłowców, którzy na południu Polski działali od 14 września. W pewnym momencie komponent lotniczy składał się z 19 maszyn różnych typów – od Mi-17 po black hawka. Załogi łącznie spędziły w powietrzu około 250 godzin. Na krótkich nagraniach udostępnianych m.in. przez Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych widać, jak lotnicy zjeżdżają po linach na dachy domów, do tychże lin podczepiają mieszkańców, których następnie wciągają na pokłady śmigłowców. – To nie były zwykłe loty. Wszystkim nam towarzyszyło wówczas bardzo dużo emocji. Trudno żeby było inaczej, kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że od twojego działania zależy zdrowie, a czasem i życie ewakuowanych osób – podkreśla płk pil. Krzysztof Zwoliński, zastępca inspektora sił powietrznych, który koordynował pracę komponentu lotniczego wyznaczonego do działań na terenach dotkniętych przez powódź.
Tymczasem żywioł udało się ujarzmić. Odra nie zalała ani Opola, ani Wrocławia. Poziom wody opadł do bezpiecznych stanów. Wojsko jednak do koszar nie wróciło.
Sprzątanie po końcu świata
Jeszcze 23 września ruszyła operacja „Feniks”. Cel: usunąć skutki kataklizmu i odbudować zniszczoną infrastrukturę. Dlaczego zadanie to przypadło właśnie armii? – Skala zniszczeń jest tak duża, że samorządy nie poradzą sobie bez pomocy państwa. Oprócz tego ważny jest też czas. Zadanie trzeba zrealizować możliwie szybko, a wojsko ma siły i środki, by tego dokonać – przekonuje gen. bryg. Stańczyk. Dowództwo operacji zostało ulokowane we Wrocławiu. Podlegają mu trzy zgrupowania zadaniowe – wojsk inżynieryjnych, logistycznych i obrony terytorialnej. Razem stanowić mają zazębiający się, sprawnie działający mechanizm.
Pierwszym krokiem na zalanych do niedawna terenach stało się wielkie sprzątanie. – Woda niosła ze sobą połamane drzewa, kamienie, gruz ze zniszczonych budynków i mostów. Po jej opadnięciu na drogach i ulicach zalegały ogromne ilości szlamu. Tak było wszędzie, od Nysy po Lewin Brzeski. Wcześniej miałem okazję brać udział w usuwaniu skutków powodzi z 1997 i 2010 roku, ale przyznam, że takiej ilości mułu i nieczystości nie pamiętam – zaznacza ppłk Gabriel Wasilewski, który na co dzień służy w 8 Dywizji Piechoty Armii Krajowej, a podczas operacji „Feniks” został zastępcą dowódcy Zgrupowania Zadaniowego Wojsk Inżynieryjnych. Tylko w samych Głuchołazach wojsko zapełniało niedawno nieczystościami 120 ciężarówek dziennie. Tymczasem powódź zdemolowała nie tylko ulice, place i elewacje budynków. Zniszczeniu często uległy również mieszkania. – W wielu miejscowościach w naszym rejonie ustawialiśmy przed posesjami big bagi, czyli sporych rozmiarów pojemniki, które praktycznie w ciągu jednego dnia wypełniały się nieczystościami. Odpady były zwożone na składowisko w Lewinie Brzeskim. Pokryły powierzchnię 2 ha – relacjonuje mjr Tyniec.
Ale samo sprzątanie to tylko część aktywności. Woda zalewała cmentarze, niosła ze sobą padłe zwierzęta, nasączyła budynki i drogi patogenami, zamieniając je w bombę bakteriologiczną z opóźnionym zapłonem. Konieczne stało się więc ich odkażenie. Takie zadanie przypadło pododdziałom chemicznym. – Do operacji „Feniks” wydzielono 350 żołnierzy, którzy zostali podzieleni na 18 zespołów zadaniowych. Działamy na całym obszarze dotkniętym powodzią. W Stroniu Śląskim, Głubczycach, Kłodzku...– wylicza ppłk Antoni Półtorak, na co dzień zastępca dowódcy 5 Pułku Chemicznego z Tarnowskich Gór, podczas „Feniksa” zaś dowódca wojskowych chemików. Żołnierze w czyszczeniu zewnętrznej części obiektów korzystają z pojazdów zaopatrzonych w instalacje rozlewczo-sanitarne IRS, w budynkach z kolei używają kwazarów. To zakładane na plecy pojemniki z rozpylaczami. – Wykorzystujemy środek na bazie aktywnego chloru. Żołnierze dezynfekują dotknięte przez powódź powierzchnie metr po metrze. Potem spłukujemy je ciepłą wodą – wyjaśnia ppłk Półtorak. Tylko do połowy października chemicy zdezynfekowali przeszło 1,3 mln m2 powierzchni, w tym blisko 190 km dróg. – Likwidujemy też skażenia studni. Do tej pory zdezynfekowaliśmy ich prawie 300 – tłumaczy ppłk Półtorak.
Działaniom wojskowych chemików towarzyszy wsparcie medyczne. Na terenach popowodziowych operują mobilne zespoły, które prowadzą szczepienia przeciwko tężcowi, durowi brzusznemu, żółtaczce. Specjaliści wydzieleni przez wojskowe ośrodki medycyny prewencyjnej zaszczepiły już blisko 3 tys. osób. Przeszło 1,1 tys. pacjentów przyjął też postawiony przez wojsko tymczasowy szpital w Nysie.
Przywracanie normalności oznacza też usuwanie barier komunikacyjnych. Bo żeby pomóc mieszkańcom, trzeba mieć do nich ułatwiony dostęp. Wojsko remontuje więc drogi. Kluczową sprawą są też mosty – również te, które ocalały z powodzi. To, że nie zostały one zmyte przez wodę, nie oznacza wcale, że są bezpieczne. Rzeki ciągle niosą ze sobą pozostałości po kataklizmie, które mogą się okazać niezwykle groźne. – Przykład tego mieliśmy na Nysie Kłodzkiej w okolicach Lewina. Nurt niósł powalone drzewo o długości prawie 30 m. Zostało obrócone tak, że ustawiło się w poprzek koryta. Mogło spiętrzyć wodę albo naruszyć konstrukcję pobliskiego mostu. Musieliśmy je wydobyć – wyjaśnia mjr Tyniec.
Największym przedsięwzięciem jest jednak sama budowa przepraw. – Tutaj lista jest bardzo długa – stwierdza gen. bryg. Stańczyk. Padają kolejne nazwy: Krapkowice, Krosnowice, Wilkanów, Bielice, Lądek-Zdrój, Stronie Śląskie... Łącznie osiem mostów, a lista ta może się jeszcze wydłużyć.
W październiku trwało jeszcze szacowanie strat. Kolejne trzy przeprawy już stoją – w Skorogoszczu, Kantorowicach i wspomnianych już Głuchołazach. – Zerwanie mostu było dla nas prawdziwą katastrofą – przyznaje Paweł Szymkowicz, burmistrz ostatniego z miast. – Miasto zostało rozdarte na dwie części. Początkowo co prawda korzystaliśmy z kładki pieszo-rowerowej, która została zaprojektowana tak, by mogły po niej przejeżdżać samochody miejskich służb. Rychło jednak się okazało, że i jej przyczółki zostały podmyte. Musieliśmy skierować ruch na niewielki most należący do prywatnej firmy – tłumaczy. Ale przecież nie mogło to trwać w nieskończoność, bo przedsiębiorstwo musiało wznowić produkcję i go potrzebowało. – Gdyby nie wojsko, nie wiem, jak byśmy sobie poradzili – dodaje burmistrz.
Tymczasem polscy żołnierze nie są sami. W operację „Feniks” zaangażowali się też sojusznicy z NATO. Na przykład blisko setka niemieckich żołnierzy z 4 Batalionu Inżynieryjnego w Bogen. Im akurat przypadło zadanie udrożnienia koryta Białej Głuchołaskiej i umocnienia brzegów rozmytych przez wielką wodę. Niemcy przywieźli ze sobą specjalistyczny sprzęt – 39 różnego typu maszyn i pojazdów. Do Polski przyjechali też Turcy. Specjaliści z tamtejszej armii chcą zbudować tymczasowy most w Kantorowicach. Pod koniec października trwały jeszcze czynności formalnoprawne w tej sprawie. – To naprawdę budujące, że w tak trudnej sytuacji Polska nie została sama. Możemy liczyć na sojuszników, tak jak oni mogą liczyć na nas, co zresztą pokazaliśmy w poprzednich latach – zaznacza gen. bryg. Stańczyk.
Ale operacja „Feniks” to nie tylko wielkie sprzątanie i odbudowa. Mieszkańcom dotkniętych regionów nierzadko trzeba pomóc w najbardziej podstawowym wymiarze. Zadbać o potrzeby, które muszą być zaspokojone natychmiast. Na nowy most można poczekać kilkanaście dni, ale na dach nad głową czy na dostęp do wody już nie. Dlatego też żołnierze dowożą ją tam, gdzie zostały uszkodzone wodociągi. Tylko do 23 października rozdystrybuowali 7,05 mln litrów wody. Jednocześnie specjalne punkty uruchomione w Stroniu Śląskim, Lądku-Zdroju i Nysie wydały blisko 73 tys. posiłków. Wojsko rozstawiło też przeszło sto specjalistycznych kontenerów – mieszkalnych, sanitarnych, biurowych. I tak dzień po dniu, godzina po godzinie.
Polska pod parasolem
– „Feniks” to dla nas ogromny sprawdzian – z planowania, współdziałania różnych rodzajów wojsk, współpracy cywilno-wojskowej. Oczywiście poszczególne elementy przez nas realizowane pojawiają się podczas różnego typu ćwiczeń, ale tutaj musimy zgrać wszystko w całość. W dodatku działamy w realnym środowisku, mierzymy się z faktycznymi problemami ludzi. To dla nas także swego rodzaju test empatii – podkreśla gen. bryg. Stańczyk. Czy jednak armia kiedykolwiek jeszcze przeprowadzi taką operację?
W Polsce trwają prace nad odbudową obrony cywilnej, która zapewne weźmie na siebie realizację części podobnych zadań. – Nie chciałbym tej kwestii roztrząsać. Warto jednak pamiętać, że pewne rodzaje sprzętu, które zostały użyte na terenach dotkniętych powodzią, są w posiadaniu wyłącznie wojska. Mam tu na myśli choćby pływające transportery – zaznacza gen. bryg. Stańczyk. Tak czy inaczej, operacja „Feniks” każdego dnia dostarcza armii potężnego materiału do analizy. – Na pewno warto wzmacniać wojska inżynieryjne i logistyczne. Doposażać w nowoczesny sprzęt, rozbudowywać struktury do poziomu brygad. Powódź pokazała też, że właściwym kierunkiem jest realizowany przez WOT projekt „Parasol” – tłumaczy gen. bryg. Stańczyk. Ma on zacieśnić więzy pomiędzy wojskami obrony terytorialnej i samorządami oraz służbami mundurowymi tak, aby przygotować je do realizacji wspólnych zadań. Temu służą m.in. warsztaty. – Operacja „Feniks” przełożyła się też na czasową zmianę w szkoleniu rotacyjnym w naszych brygadach. Część żołnierzy zamiast na poligon będzie kierowana właśnie na tereny popowodziowe – przyznaje gen. bryg. Stańczyk. Na tym nie koniec. Powódź pokazała, że Polsce bardzo by się przydały ciężkie śmigłowce. W wywiadzie dla Portalu Obronnego wicepremier, szef MON-u Władysław Kosiniak-Kamysz stwierdził: „potrzebujemy większych śmigłowców, które mogłyby stanowić wsparcie w przerzucaniu big bagów, transportowaniu żołnierzy w niedostępne miejsca lub ewakuacji ludności”. Wicepremier przyznał, że w resorcie obrony wiele uwagi poświęca się ciężkim śmigłowcom CH-47F Chinook.
W szczytowym okresie w operację „Feniks” było zaangażowanych 26 tys. żołnierzy. Teraz ta liczba sukcesywnie maleje. Wojskowi wracają na poligony, place ćwiczeń, do codziennej służby. Przy usuwaniu skutków powodzi i odbudowie na zniszczonych terenach nadal jednak działa ich przeszło 5 tys. Według wstępnych założeń operacja powinna się zakończyć do 31 grudnia. Już dziś można jednak założyć, że zostanie przedłużona. – Na terenach popowodziowych zostaniemy tak długo, jak będą tego potrzebowali tamtejsi mieszkańcy. Wiemy, jak wielkie nadzieje pokładają w żołnierzach – podsumowuje gen. bryg. Stańczyk.
autor zdjęć: Rafał Kozak/ 1 BPanc, Małgorzata Szymala/1 psap, DWOT, st. chor. Piotr Gubernat/ Combat Camera
komentarze