Na koncie ma około stu maratonów, ale jak mówi, nie przywiązuje wagi do wyników. Podczas biegu odczuwa błogi spokój. – Wtedy tylko patrzę, jak nóżka podaje i kontroluję oddech. Towarzyszy mi też niepewność, bo cały czas nie wiem, czy dobiegnę, czy nie, ale jednocześnie mam satysfakcję, że prę do przodu – opowiada Jacek Domański, aktor, najstarszy zawodnik WKB Meta Lubliniec.
Co sprawia, że 83-letni zawodnik Wojskowego Klubu Biegacza Meta Lubliniec po raz kolejny leci specjalnie z Londynu, gdzie na co dzień mieszka, na Bieg Przełajowy o Nóż Komandosa?
Jacek Domański: W Lublińcu jest magia. Magia munduru, beretu, przyrody… Przyciągają ludzie, których spotykam na trasie biegu. Wyjątkowo w Biegu o Nóż Komandosa wszyscy biegną w mundurach. Ten mundur ma coś w sobie magnetycznego. A druga sprawa, jak się dobrze czujesz w pewnym środowisku, to chcesz w nim jak najdłużej przebywać. Wystarczy, że zadzwoni Zbyszek Rosiński „Prezes” i jak zaprosi na bieg, to nie sposób mu odmówić.
Od blisko 20 lat jest Pan zawodnikiem Mety. Jak to się stało, że aktor związany z Warszawą, znany z ról m.in. w „Czerwonych beretach” Pawła Komorowskiego czy „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy, trafił akurat do lublinieckiego klubu?
O Mecie powiedział mi łowicki działacz sportowy Marian Dymek. Ten cudowny i szlachetny człowiek, dbający jak nikt inny o zawodników na organizowanych przez siebie zawodach w Łowiczu, wspomniał mi o niesamowitym klimacie imprez w Lublińcu i o żołnierzach z elitarnej jednostki, którzy działają w wojskowym klubie. Potem droga do Mety była już prosta. Wybrałem się na zawody organizowane przez meciarzy i po bliższym poznaniu otrzymałem propozycję wstąpienia do lublinieckiego WKB. Wcześniej byłem zawodnikiem Warszawskiego Towarzystwa Triathlonu.
Uprawiał Pan też triatlon?
Jeden z popularyzatorów triatlonu obok Jurka Bednarza – organizatora pierwszych polskich zawodów triatlonowych, Jurek Górski – mistrz świata w podwójnym Ironmanie z 1990 roku, kiedyś przyjechał na Wolę na cykliczny bieg na dystansie 10 km, by zachęcić biegaczy do triatlonu. Dałem się namówić i ja. Pojechałem na drugi triatlon w Polsce do Płaczewa koło Gdańska. Jeździłem także regularnie do Susza, gdzie od 1991 roku są organizowane imprezy triatlonowe. Byłem też na pierwszym triatlonie w Sopocie. W przeciwieństwie do maratonów nie startowałem w zawodach triatlonowych poza Polską.
Najlepsze wyniki w triatlonie?
Nie przywiązuję wagi do wyników. W maratonie też nie pamiętam, jaki miałem najlepszy czas. Najważniejsze było to, by dobiec do mety. W najlepszych czasach biegowych zdarzało mi się pobiec maraton w sobotę, a półmaraton w niedzielę. Biegałem też na nartach. Startowałem w biegach Piastów, Gwarków i Lotników. Kiedyś zasugerowałem inicjatorowi Biegu Piastów, Julianowi Gozdowskiemu, aby w sobotę organizował bieg na królewskim dystansie, a w niedzielę na 30 km, gdyż jak jest odwrotnie, to jest trudniej dla zawodników.
A jak się zrodziła Pana pasja do biegów na długich dystansach?
Wszystko zaczęło się w 1981 roku w Gdańsku, gdy zobaczyłem plakat z hasłem napisanym solidarycą: Maraton Solidarności. Coś się we mnie poruszyło. Rzuciłem peta, przydepnąłem i stwierdziłem, że przestaję palić do samego biegu, który miał się odbyć za dwa dni. Wsiadłem do pociągu i wróciłem do Warszawy. Skompletowałem ubiór i wróciłem do Trójmiasta. Przed bramą Stoczni Gdańskiej, gdzie był start, były rozstawione stoły z literaturą podziemną. Wydałem na nią prawie całą kasę, jaką miałem. Potem szybko się przebrałem i ruszyłem w trampkach – adidasów wtedy nie miałem – na trasę. Nie wiedziałem, czy dobiegnę do mety, gdyż wcześniej nie pokonywałem dystansów dłuższych niż 10 km. Pierwsze dwa biegi od Stoczni do Stoczni, w których startowałem, udało mi się ukończyć. Rozgrywano je na trasie o długości 24 i 27 km. Postanowiłem więc zmierzyć się z dystansem 42 km 195 m, debiutując w III Międzynarodowym Maratonie Pokoju – ostatnim, którego starterem był popularny dziennikarz sportowy Tomasz Hopfer.
Ile maratonów później Pan ukończył i czy zdarzyło się Panu zejść z trasy?
Około stu, w tym cztery w Paryżu, trzy w Nowym Jorku, dwa w Berlinie oraz po jednym w Sztokholmie, Atenach, Wiedniu, Rzymie, Pradze, Chicago, Amsterdamie i Rotterdamie. Niestety, nie startowałem w Londynie. Marzyłem o tym w ostatnich latach, ale marzenia tego nie pozwoliło mi spełnić kontuzjowane kolano i COVID. Wszystkie maratony, które zaczynałem udało mi się ukończyć. Dodam też, że startowałem w kilkudziesięciu maratonach na rolkach – miałem zaszczyt być ambasadorem Maratonu Sierpniowego imienia Lecha Wałęsy, którego starterami byli sam Wałęsa i prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.
Co Pan odczuwa podczas biegania?
Tajemnicę, przygodę, ciekawość i błogi spokój. Wtedy tylko patrzę, jak nóżka podaje i kontroluję oddech. Towarzyszy mi też niepewność, bo cały czas nie wiem, jak to się skończy: czy dobiegnę, czy nie, ale jednocześnie mam satysfakcję, że prę do przodu. Poza tym człowiek dużo się dowiaduje o sobie, bo wie na przykład, czy rzeczywiście go coś boli, czy to tylko wymówka.
Mimo tak wielu startów w różnych zawodach nie udało mi się poznać siebie do końca. Mówi się, że sport wyrabia charakter i to prawda. W pewnych sytuacjach pomaga mi też przywoływanie w pamięci tego, co kiedyś przeżyłem na trasie i to daje pewne oparcie. Mogę mieć do siebie zaufanie, polegać na sobie.
Czyli sport pomaga Panu w życiu?
Sport jest narkotykiem. Kiedy jestem w gorszej formie psychicznej, mówię sobie, że gdy ruszę na trasę, przede mną tylko dystans, który muszę ukończyć. Wpadam na metę i to mi daje dużą satysfakcję oraz wszystko porządkuje. Muszę przyznać, że sport i aktorstwo utrzymało mnie wśród żywych! Kiedy byłem o krok od zejścia z tego świata, jak miałem COVID, utwierdzili mnie w tym lekarze z Uniwersyteckiego Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. Powiedzieli bowiem, że to, iż uprawiam sport i jestem aktorem, pomogło mi przetrwać, gdyż oddychałem przeponowo. Dzięki temu utrzymałem się na powierzchni!
A czy hart ducha wyniesiony ze sportu pomógł Panu w pracy zawodowej?
Nie, ponieważ ja życie traktowałem i chyba nadal traktuję jako przygodę, ale nigdy nie walczyłem o role. Chciałem na przykład zagrać u Andrzeja Wajdy w filmie o Lechu Wałęsie, bo przez sześć lat byłem kurierem prasy solidarnościowej. Jeździłem między Gdańskiem a Warszawą. I chciałem być w tym filmie, bo to był kawałek mojej historii. Jednak nie poszedłem do Wajdy, by z nim o tym porozmawiać. Jakoś się krępowałem. Natomiast zdarzało mi się, że w niektórych sytuacjach pomagało mi to, że byłem w wojsku. Jesienią 1960 roku trafiłem do krakowskiej jednostki spadochroniarzy. Bardzo mi się podobało w desancie. Służba w czerwonych beretach pomagała mi również być bardziej stanowczym i zdecydowanym. Wrodzoną nieśmiałość maskowałem niekiedy bezczelnością.
Ile Pan oddał skoków ze spadochronem?
Trzydzieści cztery podczas służby i do tego jeden, przed kilkoma miesiącami, w tandemie. Szkolenie spadochronowe odbyłem na obozie na lotnisku Aeroklubu Warszawskiego na Grochowie. Miałem przyjemność szkolić się pod okiem Romany Skatulskiej-Krawczyk, pierwszej spadochronowej mistrzyni Polski i dwukrotnej rekordzistki świata.
Przed kilkoma dniami odwiedził Pan swoją jednostkę w Krakowie przy ul. Ułanów. Jakie wrażenia Pan z niej wywiózł?
Byłem bardzo wzruszony i zaskoczony życzliwym przyjęciem. Zastępca dowódcy 6 Batalionu Dowodzenia – szef sztabu mjr Tomasz Miedziński wręczył mi ryngraf i pamiątkowy coin od dowódcy baterii przeciwlotniczej. Przeszedłem krótki instruktaż w ośrodku szkolenia naziemnego, zwiedziłem salę tradycji i między innymi byłem w budynku, w którym stacjonowała moja 6 bateria PKM (przeciwlotniczych karabinów maszynowych – przyp. SZUS). Odbyłem miłe rozmowy, odżyły wspomnienia. Przypomniałem sobie, że we własnym mundurze grałem u Wajdy w filmie „Wszystko na sprzedaż”. Pan Andrzej pozwolił mi też wygłosić własny tekst o Zbyszku Cybulskim. „Powiedz, co ci tam w głowie zaświta” – rzekł. I powiedziałem. O ile mi wiadomo, był to jeden z pierwszych improwizowanych tekstów w filmie polskim.
Pana rodzice byli aktorami. Idąc w ich ślady, rozpoczął Pan przygodę aktorską od roli w filmie „Czerwone berety”. Jak doszło do tego debiutu?
Podczas rozmowy reżysera tego filmu Pawła Komorowskiego z genialnym krakowskim aktorem Zbyszkiem Wójcikiem ten pierwszy przyznał się, że zaczyna pracę nad „Czerwonymi beretami”. Wójcik podpowiedział mu, że w Krakowie akurat w jednostce czerwonych beretów służy syn dyrektorki jego teatru w Kaliszu – Stefanii Domańskiej. Potem sprawy potoczyły się szybko. Ściągnięto mnie z poligonu w Wicku Morskim do macierzystej jednostki. Wkrótce, gdy moi koledzy już wyszli do cywila, rozpoczęły się zdjęcia. Muszę dodać, że po moim ojcu Wiktorze odziedziczyłem nie tylko zamiłowanie do aktorstwa, lecz także do sportu. Był on aktywnym członkiem Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, uprawiał wioślarstwo, uwielbiał jeździć na rowerze. Niestety, nie przeżył II wojny światowej. Z powodu donosu, że działał w ZWZ AK, został przewieziony na Pawiak, a potem na Majdanek. Mama otrzymała z Czerwonego Krzyża informację, że zaginął i nie odnaleziono jego grobu. Dopiero niedawno udało mi się dowiedzieć, co się z nim stało. Z Majdanka wędrował jak tysiące innych więźniów w marszu śmierci i doszedł do obozu w Vaihingen an der Enz – 120 km od granicy francuskiej. Odnalazłem jego grób dzięki mojej żonie Maryli Filipiak i tym samym zamknąłem ważny rozdział w moim życiu.
autor zdjęć: Jacek Szustakowski, archiwum J. Domańskiego
komentarze