Turcy bardzo długo nie rozumieli, że istnienie silnego Lechistanu – jak nazywali nasze państwo – jest w ich żywotnym interesie, że wojny z nami i coraz słabsza pozycja Rzeczypospolitej są dla nich wielkim zagrożeniem. Kiedy sobie to uświadomili? Wtedy gdy zaczęli mieć coraz większe problemy z Rosją – podkreśla profesor Piotr Nykiel, historyk, były dyplomata, a obecnie pracownik Katedry Turkologii UJ.
Okopy osmańskiej 19 DP w rejonie Dzikich Łanów na południe od Brzeżan. Zbiory Piotra Nykiela
Jeśli myślimy o stosunkach polsko-tureckich, to możemy popaść w dwie skrajności. Wpierw mamy długie wieki wzajemnej wrogości, „czarną legendę”: Warna, najazdy lenników osmańskich – Tatarów, Kamieniec Podolski, Chocim, odsiecz wiedeńska… A po rozbiorach Rzeczypospolitej następuje „biała legenda”: nieuznawanie przez Stambuł rozbiorów Polski, Adampol, generał Bem i polskie legiony. Historia nigdy nie jest czarno-biała, więc co Pan by wskazał w naszych wspólnych relacjach, by „czarną legendę” nieco rozjaśnić, a „białą” zaciemnić.
Niestety, w obu wymienionych przez pana okresach więcej można zaciemnić niż rozjaśnić. Przede wszystkim Polaków i Turków dzieli sposób postrzegania wspólnej historii, a wynika to z faktu, że mamy inną percepcję tych samych wydarzeń i odmienną hierarchię ich ważności. Szczególnie to jest widoczne, jeśli mówimy o XVII wieku, o wspólnych konfliktach. Z naszej perspektywy, pomijając Szwedów, to Osmanowie i Tatarzy krymscy jako ich lennicy byli wrogami pierwszoplanowymi. Natomiast Rzeczpospolita dla Turków nigdy nie była głównym nieprzyjacielem. Dla Imperium Osmańskiego wrogami numer jeden zawsze byli z jednej strony Habsburgowie, a z drugiej – Persowie. Bardzo często Osmanowie musieli walczyć jednocześnie z oboma tymi sąsiadami.
Wprawdzie w XVIII wieku dla Turcji kończą się wojny z Habsburgami, ale bardzo szybko ich miejsce zajmuje Rosja. A Polska z perspektywy Imperium Osmańskiego zawsze jest w najlepszym wypadku na drugim miejscu. Nawet jeśli spojrzymy z perspektywy Turków na ich największą klęskę, która uruchomiła łańcuch katastrof, czyli na bitwę wiedeńską 1683 roku, to zauważymy, że postrzegali ją przede wszystkim jako wojnę z Habsburgami. Owszem, myśmy Habsburgom pomogli, król Jan III Sobieski dowodził (zyskując u Osmanów przydomek „Lew Lechistanu”), ale to cesarz Leopold I był dla nich nieprzyjacielem. Notabene Sobieski to jedyny wódz europejski, który znał mentalność Turków, ich taktykę, a podobno także język. On jako jedyny z koalicjantów antytureckich rozumiał, że należy z nimi rozmawiać z pozycji siły, nie tylko na polu walki, lecz także przy stole negocjacyjnym. W przeciwnym razie nie jest się przez nich traktowanym poważnie.
Jeśli cofniemy się nawet do czasów Warny, to ona także z perspektywy tureckiej nie jest postrzegana jako wojna z Polską, tylko z Węgrami. Mało kto w Turcji, nawet wśród ludzi wykształconych, ma świadomość, że Władysław III Warneńczyk był także królem Polski. Tak więc już niejako na starcie mamy tę bardzo istotną różnicę w postrzeganiu stosunków między naszymi krajami. Z drugiej strony (a przypomnijmy, że w tym roku minie 610 lat wspólnych kontaktów dyplomatycznych), gdybyśmy zliczyli wszystkie nasze konflikty z tego okresu, to wyszłoby nam w sumie 25 lat. Niewiele w tej skali, i dla Turków to jest zupełnie pomijalne. Gdy zapyta pan przeciętnego Turka o nasze stosunki historyczne, bez wahania określi je jako przyjazne. My będziemy eksponowali XVII wiek – Chocim i odsiecz wiedeńską.
Panie Profesorze, w tym miejscu nasuwa się pytanie, które dość często pada w dyskusjach historycznych: czy Polacy nie wyszli jak Zabłocki na mydle, pomagając Austriakom odeprzeć Turków od bram Wiednia? Później nam ci Austriacy „pięknie” się za to odwdzięczyli w 1772 roku…
Otóż tę kwestię cały czas nam wytykają tureccy historycy, tyle tylko że dokonują w ten sposób bardzo mocnego uproszczenia. Problem polega na tym, że – z niewielkimi wyjątkami – historycy tureccy mają dość mgliste pojęcie o dziejach Europy i pewnych wzajemnych uwarunkowaniach, które wówczas w niej panowały, rzutując także na sytuację Imperium Osmańskiego. Turcy mówią: „Po coście nas pobili pod Wiedniem, uratowali skórę Habsburgom, którzy was sto lat później wespół z Rosją i Prusami rozebrali?”. Tylko od razu nasuwa się pytanie: jaką król Jan III miał alternatywę? Owszem, wcześniej rozważał opcję, nazwijmy to, proturecką. Zawarł przecież w Jaworowie traktat z Francją – największą sojuszniczką Turcji w Europie od czasów Sulejmana Wspaniałego.
Zauważmy, że wtedy Francja nosiła zaszczytne miano arcykatolickiego państwa.
Dokładnie. Tak więc mogliśmy się znaleźć w jednym obozie z Osmanami, tylko że to wszystko było po Buczaczu – hańbiącym w powszechnej opinii traktacie z Turcją z 1672 roku, oddającym Osmanom wschodnie ziemie Rzeczypospolitej. Dla nas priorytetem było odzyskanie Podola i to należało najpierw załatwić, a dopiero potem wejść w przymierze z Francją, które wiązałoby nam przecież ręce w kwestii naszych roszczeń wobec Turcji. Osiągnięcie tego na drodze pokojowej nie było możliwe, pozostawała wojna. W międzyczasie zmieniła się sytuacja w Europie i traktat jaworowski stracił rację bytu. Sobieski został zatem na lodzie.
Pamiętajmy o tym, że Osmanowie mieli doskonały wywiad i jeśli chodzi o Polskę – dobrze orientowali się, z jak „silnym” (mówiąc w cudzysłowie) przeciwnikiem mają do czynienia. Wiedzieli, że regularnie, sejm za sejmem, redukujemy naszą armię. Także Sobieski miał od pewnego momentu świadomość, że jeśli chce myśleć o odzyskaniu tego, co straciliśmy w Buczaczu, to własnymi tylko rękoma już tego nie dokona. Jedynym, który miał wtedy interes we współdziałaniu z nami, był cesarz Leopold I Habsburg. Zauważmy, że na przykład Litwa – o czym się też rzadko pamięta – w XVII wieku we wszelkich potrzebach przeciw Turkom i Tatarom sabotowała nasze wysiłki, czasem niestety skutecznie. Sobieski nie miał więc wyjścia.
Turcy bardzo długo nie rozumieli, że istnienie silnego Lechistanu – jak nazywali nasze państwo – jest w ich żywotnym interesie, że wojny z nami i coraz słabsza pozycja Rzeczypospolitej – ta ciągła redukcja wojska, o której wspomniałem – są dla nich wielkim zagrożeniem. Kiedy sobie to uświadomili? Wtedy gdy zaczęli mieć coraz większe problemy z Rosją. Wojna turecko-rosyjska 1768–1774, oficjalnie przedstawiana jako interwencja Osmanów na korzyść naszej konfederacji barskiej, to był właśnie ten krytyczny moment, gdy w Stambule zrozumiano, że dopóki istnieje Lechistan, Rosja musi dzielić siły i uwagę między Rzeczpospolitą i Imperium Osmańskie. Upadek Polski oznaczał więc większe kłopoty dla Turcji. Ta, finalnie katastrofalna dla sułtana, interwencja po stronie konfederacji barskiej w historiografii tureckiej nazywana jest wojną o Lechistan, co wymownie świadczy o zmianie priorytetów Turcji.
I stąd późniejsze sentymenty propolskie w Turcji i wspieranie naszych insurekcyjnych inicjatyw w dobie zaborów.
Tak, przy czym obiektywnie rzecz biorąc, nasz udział militarny w armii osmańskiej był wtedy więcej niż symboliczny. Tu większe znaczenie mieli konkretni ludzie – polscy wojskowi i inni specjaliści, którzy znaleźli się w tureckiej służbie, w znaczącym stopniu przyczyniając się do rozwoju cywilizacyjnego Imperium Osmańskiego w XIX wieku. Tu od razu możemy wymienić wspomnianego przez pana generała Józefa Bema z nowoczesną artylerią i fabryką prochu, ale również sieć telegraficzną i częściowo kolej żelazną, budowane przez Polaków. Mieliśmy też wielki wkład kulturalny w rozwój tureckich elit, łącznie ze współtworzeniem nowoczesnego prawodawstwa. Wymieńmy tu chociażby nazwisko Leona Ostroroga, który po Sorbonie był nie tylko wykładowcą na Uniwersytecie Stambulskim, ale i radcą w tureckim Ministerstwie Sprawiedliwości w ostatnich latach XIX wieku. On to wprowadził do prawodawstwa tureckiego elementy prawodawstwa europejskiego. Długo by można jeszcze wymieniać nazwiska naszych zasłużonych dla Turcji rodaków, ale odeszlibyśmy daleko od tematu.
Osmańscy oficerowie i żołnierze w Szpitalu Rezerwowym nr 2 w Pardubicach. Zbiory Piotra Nykiela
To, co niewątpliwie z żalem muszę tu zdementować – zaczernić tzw. białą legendę – to mit o nieuznaniu przez Turcję rozbiorów Rzeczypospolitej i „czekaniu na posła z Lechistanu”. To piękna legenda wyciągana przy każdej okazji przez dyplomatów z obu stron, ale niemająca podparcia w żadnych dokumentach. Historycy polscy i tureccy od lat szukają potwierdzenia tego rzekomo wypowiedzianego przez wielkiego wezyra zdania, ale jak na razie bezskutecznie.
A kto to wymyślił?
Dobre pytanie. Myślę, że jeśli kiedyś ktoś to potwierdzi, to otrzyma zarówno w Ankarze, jak i Warszawie sowitą nagrodę. Wytłumaczmy też dokładnie, co się kryje za mitem o nieuznaniu przez Turcję rozbiorów. Tak naprawdę Imperium Osmańskie nie uznało tylko i wyłącznie rozbioru rosyjskiego, co manifestowało się nie poprzez oczekiwanie na posła z Lechistanu, lecz poprzez nieutworzenie na terenie zaboru rosyjskiego placówek konsularnych. Turcy nie mieli za to najmniejszego problemu z tym, żeby takowe placówki otworzyć w dwóch pozostałych zaborach – austriackim i pruskim. Zresztą do samego końca Osmanowie współpracowali z Niemcami i Austro-Węgrami. I nie była to tylko pomoc symboliczna, lecz całkiem realny i znaczący wkład militarny na froncie galicyjskim Wielkiej Wojny po stronie obu tych państw – mam na myśli turecki XV Korpus.
Trzeba tu od razu powiedzieć, że i my nie zawsze zachowywaliśmy się wobec Turków fair. Kiedy 10 sierpnia 1920 roku doszło do zawarcia traktatu w Sèvres między ententą a Turcją, który de facto był traktatem rozbiorowym Imperium Osmańskiego, polska delegacja się pod tym podpisała. Naprawiliśmy bardzo szybko ten błąd, uznając państwo Mustafy Kemala (Atatürka) na dzień przed podpisaniem traktatu lozańskiego 23 lipca 1923 roku i dlatego Turcy nam tego nie wypominają, ale trzeba mieć świadomość, że i my w swej historii mamy fakt podpisania rozbioru innego państwa.
Panie Profesorze, zatrzymajmy się na chwilę przy wspomnianym przez Pana XV Korpusie. Jedna z przepowiedni Wernyhory głosiła, że jak Turek napoi konia w Wiśle, Polska zmartwychwstanie. Do takiej sytuacji mogło dojść w 1916 roku, kiedy w Galicji, a także w Krakowie, pojawili się żołnierze tegoż korpusu…
Oczywiście do przepowiedni Wernyhory trzeba podchodzić z przymrużeniem oka i nie tak dosłownie, jak czynią to Turcy, którzy twierdzą, że przyjechali nas wówczas wyzwalać. Ta przepowiednia była bardzo zgrabnie wykorzystywana przez propagandę państw centralnych. Jej najstarsza znana nam wersja, pochodząca z czasów konfederacji barskiej, mówi ogólnie o tym, że muzułmanin ma napoić konie w Horyniu. Nie jest sprecyzowane, jaki muzułmanin, i proszę zauważyć, że nie ma też mowy o Wiśle, zamiast której pojawia się Horyń. W 1916 roku, przy okazji Aktu 5 listopada, austriacka i niemiecka propaganda (a w ślad za nimi także osmańska) uwypukliły tę przepowiednię Wernyhory, doprecyzowując, że muzułmaninem jest Turek (który wówczas już bił się na froncie galicyjskim), a geograficznie przesuwając całą sytuację znad Horynia nad Dniestr, bo właśnie w jego dorzeczu walczył XV Korpus. Inna sprawa, że jeśli spojrzymy na mapę, to odległość między źródłami Horynia a pozycjami tureckimi nie była aż tak duża. Natomiast wersja z Wisłą, która dziś jest najczęściej powtarzana, to z kolei nasza rodzima modyfikacja z okresu międzywojennego.
Dowódca 20 DP ppłk Yasin Hilmi (w pierwszym rzędzie, trzeci od prawej) wraz ze swym sztabem i sojuszniczymi oficerami łącznikowymi. Zbiory Piotra Nykiela
Ale w każdej legendzie jest ziarno prawdy i jak obliczyłem, w czternaście miesięcy po opuszczeniu Galicji przez główne jednostki XV Korpusu, Rzeczpospolita się odrodziła. Jeśli przyjąć za wiarygodną tę wersję z Wisłą, to pojenia w niej koni przez tureckich żołnierzy nie możemy wykluczyć, gdyż część oddziałów korpusu na skutek błędu logistycznego znalazła się w drodze na front właśnie w Krakowie. Wiemy, że żołnierze tureccy się tutaj zatrzymali, że zwiedzali miasto – o czym donosiła lokalna prasa – więc i konie, które jechały z nimi w transporcie kolejowym, musiały być gdzieś napojone – Wisła nasuwa się tutaj sama przez się.
Powtórzmy, trzeba to traktować z przymrużeniem oka, ale jedno jest pewne: żołnierze XV Korpusu zapisali znaczącą i świetną kartę bojową na galicyjskim froncie. To jest fakt zapomniany przez historiografię europejską i niedoceniany przez turecką. W kraju tym panuje narracja, zgodnie z którą była to ogromna danina krwi, złożona daleko od kraju i nieprzynosząca mu żadnych wymiernych korzyści. Otóż nie jest to prawda, gdyż, po pierwsze, Turcy wypełnili swoje zobowiązania sojusznicze wobec państw centralnych przeciw Rosji (pamiętajmy, że Legiony Piłsudskiego walczyły wtedy po tej samej stronie, choć na innym odcinku frontu), a po drugie, turecki korpus uratował sytuację w końcowej fazie ofensywy Brusiłowa. Gdyby nie tureccy żołnierze, Rosjanie zajęliby Halicz, otwierając sobie tym samym drogę na Lwów.
Jednak to, co moim zdaniem ma największe znaczenie w epizodzie walk Turków na froncie galicyjskim, a jest zupełnie zapomniane, to ich udział w odparciu ofensywy Kiereńskiego w 1917 roku. Wtedy na tym froncie została już tylko jedna turecka dywizja – 20, której dowódcą był podpułkownik Yasin Hilmi (późniejszy pierwszy premier Iraku). I ta jedna dywizja na przełomie czerwca i lipca 1917 roku zatrzymała pięć dywizji rosyjskich! Jako jedna z nielicznych nie oddała Rosjanom na swym odcinku w rejonie Brzeżan ani piędzi ziemi, ponosząc straty w zabitych i rannych wynoszące tylko nieco ponad półtora tysiąca ludzi, zadając jednocześnie przeciwnikowi straty cztery i pół razy większe. De facto można stwierdzić, że rosyjska 7 Armia połamała sobie zęby na jednej tureckiej dywizji. To jest coś, z czego sami Turcy nie zdają sobie sprawy. Dzięki galicyjskiej ekspedycji żołnierz turecki zyskał też ogromne doświadczenie na współczesnym polu walki, co miało później duże znaczenie przy tworzeniu nowej, kemalistowskiej armii, zresztą podobnie jak w wypadku naszych Legionów czy Błękitnej Armii we Francji.
Dowódca osmańskiego XV Korpusu gen. mjr Cevat (Çobanlı) (zaznaczony „x”) ze swym sztabem przed jego siedzibą w dworze w Cześnikach w 1917. Zbiory Piotra Nykiela
Skąd się brała taka bitność wśród żołnierzy tej dywizji?
To fenomen, nad którym już wtedy zastanawiali się Austriacy i Niemcy. I trzeba powiedzieć, że to wynikało w głównej mierze z uwarunkowań kulturowych i religijnych – z bardzo silnej wiary Turków w przeznaczenie. Osmański żołnierz wierzył, że ma gdzieś tam u góry zapisane, kiedy i gdzie zginie. Nie mając więc na to żadnego wpływu, szedł do natarcia z wiarą, że co ma być, i tak będzie – albo przeżyje, albo zginie, bo kule nosi Allah. Z takim przeciwnikiem niezwykle ciężko się walczy. To wspólna cecha muzułmanów, dlatego też jednostki bośniackie w c.k. armii były jednostkami elitarnymi – dokładnie z tego samego powodu. Bardzo ciekawym potwierdzeniem tego faktu jest raport dwóch psychiatrów ze szpitala w Pardubicach, gdzie trafiło ponad 6 tys. Turków. Okazało się, że w tej wielkiej liczbie rannych i chorych żołnierzy zdiagnozowano tylko dwanaście przypadków czegoś, co nazywamy nerwicą wojenną – stresem pourazowym.
Koniec I wojny oznaczał dla Polski i Turcji wielki przełom. My odzyskiwaliśmy niepodległość, Turcja pod wodzą Mustafy Kemala (Atatürka) też rozpoczynała zupełnie nowy rozdział historii na gruzach starego imperium. Był to okres niezwykle dramatyczny, ale przywołując tu chociażby „Przedwiośnie” Stefana Żeromskiego, można zauważyć, że ta nowa Turcja odnosiła się do Polski życzliwie. Czy decydenci obu nowych państw mieli jakieś poważne plany wobec siebie, choćby przez zagrożenie ze strony bolszewickiej Rosji?
Trzeba podkreślić, że stosunki polsko-tureckie po I wojnie światowej to kwestia niezwykle skomplikowana. Po zakończeniu Wielkiej Wojny Turcy nie wiedzieli, z którymi Polakami mają rozmawiać. W Stambule od razu utworzyło się nasze przedstawicielstwo, mające jeszcze korzenie przedwojenne, ale ono związane było z obozem Józefa Piłsudskiego, który mocno na Turcję stawiał. Natomiast w Paryżu, bezpośrednio przy stole negocjacyjnym ententy reprezentował nas Roman Dmowski i jego ludzie. To oni byli odpowiedzialni za podpisanie się pod traktatem w Sèvres, o którym wspomnieliśmy wyżej. Mówiąc inaczej, my znaleźliśmy się – na nasze szczęście – w obozie ententy, a Turcja po stronie przegranych państw centralnych. Wojska sprzymierzonych, między innymi Francji, z którą byliśmy już wtedy mocno związani, okupowały Stambuł. Tak więc dla Turków byliśmy partnerem mało wiarygodnym i z ich punktu widzenia – niewdzięcznym, zważywszy na to, jaką ostoją był dla nas ich kraj w XIX wieku. Turcja, uznając, że Polska jest zbyt daleko od jej granic, mocniej stawiała wówczas na kartę ukraińską. Trzeba zaznaczyć, że lobbing ukraiński w Konstantynopolu w 1918 roku był o wiele silniejszy i skuteczniejszy niż polski. Ze względów geopolitycznych niepodległa Ukraina miała dla Turcji większe znaczenie niż niepodległa Polska.
A jak Turcja zareagowała na wojnę polsko-bolszewicką w 1920 roku?
To chyba najbardziej złożony aspekt w całym zagmatwaniu ówczesnych stosunków polsko-tureckich. Kwestia bolszewicka była największym problemem na początku naszych kontaktów w XX wieku, gdyż w odróżnieniu od polskich władz, dla których bolszewicy byli wrogami, ekipa Mustafy Kemala (Atatürka) postrzegała ich oficjalnie jako przyjaciół. Przecież to dzięki wsparciu materialnemu i finansowemu bolszewickiej Rosji Mustafa Kemal był zdolny przechylić szalę zwycięstwa w wojnie narodowowyzwoleńczej (1919–1922) na swoją stronę. Gdyby nie zabezpieczył sobie przychylności ze strony bolszewików, to z pewnością przegrałby, gdyż armia turecka po I wojnie światowej była zbyt osłabiona i niedoposażona, by samodzielnie stawić czoło Grekom.
Cmentarz wojenny XV Korpusu w Łopusznej k. Brzeżan, 1917. Zbiory Piotra Nykiela
Oczywiście, to było ze strony Mustafy Kemala działanie zupełnie wyrachowane, absolutnie nie myślał o wprowadzeniu komunizmu w Turcji. Warto tu nadmienić o wątku polskim i nieświadomej pomocy z naszej strony, jaką otrzymała ekipa Kemala. Do momentu Bitwy Warszawskiej bolszewicy nie bardzo palili się do aktywnego realizowania współpracy z kemalistami. Natomiast kiedy przegrali pod Warszawą w sierpniu 1920 roku, ich stosunek do Turków się zmienił. Uznali, że jeśli nie „po trupie Polski”, to wespół z Kemalem pokonają zachodni imperializm. Znowu się pomylili, gdyż to była w pełni wyrachowana gra tureckiego lidera, który po prostu starał się wywalczyć niepodległość i pozycję dla swego państwa, a kiedy to osiągnął, o żadnej bliskości z bolszewikami nie mogło być już mowy. Gdy Kemal zwyciężył, natychmiast zrobił u siebie porządek z komunistami – tymi prawdziwymi i tymi, którzy z jego polecenia komunistów udawali. Pierwszych z nich zapakował na statek i zatopił na redzie w Trabzonie, drugim podziękował za wykonanie zadania.
W Warszawie bardzo szybko tę zmianę dostrzeżono i już w 1923 roku w Lozannie, o czym też wspomnieliśmy, podpisaliśmy z Turcją traktat o przyjaźni i – co istotne – także umowy handlową oraz osiedleńczą. W ramach umowy handlowej już w 1924 roku Polska zorganizowała w bardzo prestiżowym miejscu Stambułu potężną wystawę przemysłową, która owocowała podpisaniem wielu kontraktów z naszymi czołowymi firmami. W połowie lat trzydziestych dochodzą do tego umowy lotnicze i polskie konstrukcje zaczynają latać w barwach tureckich, między innymi PZL P.24. Warto pamiętać, że był to pierwszy samolot myśliwski produkowany w Turcji – w zakładach, które obecnie montują F-16. Na naszym P.24 latała przybrana córka Atatürka, Sabiha Gökçen – pierwsza pilotka wojskowa w dziejach Turcji.
Przejdźmy na koniec do II wojny światowej. Jak wiemy, Turcja zachowała w tym konflikcie neutralność, udatnie lawirując między wszystkimi walczącymi stronami, a nam w Polsce ten okres kojarzy się przede wszystkim z… odcinkiem serialu o przygodach Hansa Klossa pod tytułem „Cafe Rose”, który rozgrywa się w Stambule.
Dokładnie. Polityka Turcji w II wojnie światowej była postrzegana jako kontrowersyjna, ale okazała się niezwykle skuteczna. W pewnym momencie rząd turecki doprowadził do sytuacji, w której był związany sojuszami z oboma walczącymi blokami – aliantami i państwami Osi. Każdy kolejny traktat zawierano tak, by nie wykluczał się z wcześniejszymi – prawdziwe dyplomatyczne mistrzostwo. I trzeba znowu zaznaczyć, że turecka wstrzemięźliwość wobec Zachodu po części wynikała z obserwacji przez tureckich decydentów tego, jak zachodnie państwa zachowały się wobec Polski w 1939 roku. Także sowiecka agresja na Polskę 17 września dała Ankarze wiele do myślenia.
Jeśli chodzi o stosunek do Polaków, to był on bardzo pozytywny. Turcja udzieliła schronienia wielu naszym obywatelom (m.in. inżynierom i technikom lotniczym), podobnie jak europejskim Żydom zagrożonym niemiecką eksterminacją. Mało kto dziś pamięta, że grupa kilkudziesięciu Polaków udających się w 1941 roku do Palestyny, by wstąpić w szeregi tworzącej się wówczas Armii Polskiej na Wschodzie, zatrzymała się na kilka tygodni w tureckim mieście Mersin nad Morzem Śródziemnym. W tamtejszej katedrze przechowywane są bardzo ciekawe pamiątki związane z tym faktem, między innymi wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej wykonany przez polskich żołnierzy oraz potężne tablo wiszące pod chórem, na którym znalazły się podziękowania dla ówczesnego proboszcza i podpisy polskich żołnierzy. Teoretycznie, zgodnie z prawem międzynarodowym, ludzie ci powinni być internowani, a zamiast tego znaleźli się w Samodzielnej Brygadzie Strzelców Karpackich. Podobnie zresztą było na przykład z załogami amerykańskich bombowców, które wracając z nalotów na pola naftowe w Rumunii, z powodu uszkodzeń lub braku paliwa nie doleciały do swej bazy na Cyprze. Turcy zamiast internować tych lotników, wyrabiali im dokumenty poświadczające, że są rybakami i jako rozbitków morskich odsyłali ich na Cypr.
Nie można nie wspomnieć, że w Turcji przez całą wojnę funkcjonowały polskie przedstawicielstwa dyplomatyczne i konsularne. Zauważmy, że Szwecja też była neutralna, a polskie placówki zamknęła. Turcy oddali Niemcom ambasadę czechosłowacką, która była usytuowana nieco powyżej naszej. Obie stały przy głównej alei, która prowadziła do pałacu prezydenckiego. Po 1939 roku Niemcy zaczęli się też domagać przekazania im budynku polskiej ambasady, przede wszystkim dlatego że ich placówka dyplomatyczna leżała poniżej naszej, a w byłej czechosłowackiej urządzili sobie kasyno oficerskie. Jadąc więc ze swojej ambasady do tegoż kasyna, zmuszeni byli mijać budynek z wywieszonymi biało-czerwonymi flagami i polskim godłem. Prawie co tydzień do tureckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych docierały niemieckie noty protestacyjne domagające się zrobienia z tym porządku – na próżno! Turcy nie ugięli się przez całą wojnę także w kwestii naszego konsulatu generalnego w Stambule. Mało tego, kiedy wojna się skończyła, ambasador Michał Sokolnicki, jako przedstawiciel rządu emigracyjnego, zdecydował się pozostać w Turcji i znalazł zatrudnienie jako profesor na Uniwersytecie Ankarskim. Jednocześnie Turcy zachowali mu honorowy tytuł dziekana korpusu dyplomatycznego, w efekcie czego ankarskie MSZ zasypywane było tym razem notami protestacyjnymi polskiego ambasadora przysłanego przez rząd komunistyczny z Warszawy. Bardzo często na różnych oficjalnych przyjęciach dochodziło bowiem do spotkań dwóch polskich ambasadorów, traktowanych przez Turków równorzędnie.
PIOTR NYKIEL – doktor habilitowany; turkolog, historyk, b. dyplomata; pracownik Katedry Turkologii UJ, zastępca przewodniczącego Komisji Historii Wojen i Wojskowości PAU, członek korespondencyjny Tureckiego Towarzystwa Historycznego; autor monografii „Wyprawa do Złotego Rogu. Działania wojenne w Dardanelach i na Morzu Egejskim (sierpień 1914 – marzec 1915)” i „Mahometanie Wernyhory. Turcy na froncie galicyjskim w latach 1916–1917” oraz kilkudziesięciu rozdziałów w monografiach zbiorowych i artykułów poświęconych historii schyłkowego okresu Imperium Osmańskiego.
autor zdjęć: Zbiory Piotra Nykiela
komentarze