Pamiętam spotkanie z parlamentarzystami rosyjskimi już po zgłoszeniu przez Polskę zamiaru wejścia do Sojuszu. Powiedzieli nam, że do żadnego NATO nie wejdziemy, bo oni nie dadzą na to zgody. Padła „propozycja”, by usiąść i porozmawiać o dwustronnych relacjach. Ton tych rozmów nie był sympatyczny – wspomina Janusz Onyszkiewicz, w dniu wejścia Polski do NATO minister obrony narodowej.
Janusz Onyszkiewicz, były minister obrony narodowej, poseł na Sejm RP, poseł do Parlamentu Europejskiego. Igrzyska Wolności „Zielona niepodległość”, Łódź, 16.10.2022 r. Fot. Piotr Kamionka/REPORTER
Gdy w marcu 1999 roku Polska wstępowała do NATO, był Pan ministrem obrony narodowej. Ale Pańska kariera w resorcie rozpoczęła się niemal dekadę wcześniej, gdy wiosną 1990 roku został Pan wiceministrem obrony. Czy wówczas komukolwiek przychodziło do głowy to, że Polska może dołączyć do Sojuszu Północnoatlantyckiego?
Janusz Onyszkiewicz: Mówimy o Polsce, która z początkiem 1990 roku była członkiem Układu Warszawskiego i na której terytorium stacjonowały oddziały Armii Czerwonej… Pamiętajmy też, że rząd Tadeusza Mazowieckiego był rządem koalicyjnym. Kilka resortów, w tym obrony narodowej, było obsadzonych przez ludzi wywodzących się z PZPR-u. Nie można jednak było takiej sytuacji utrzymywać w nieskończoność i na początku 1990 roku premier Tadeusz Mazowiecki zaproponował mi, bym został pierwszym cywilnym wiceministrem obrony narodowej z solidarnościowym rodowodem. Problem w tym, że w czasach komunistycznych wszystkie sprawy związane z bezpieczeństwem i obroną były ściśle tajne. W związku z tym my, z Solidarności, w gruncie rzeczy nic nie wiedzieliśmy o tym, co się wówczas działo w MON-ie. Do tego stopnia, że ani Mazowiecki, ani ja nie wiedzieliśmy na początku, czym miałbym się tam zajmować. Pierwszym pomysłem było, abym pracował nad przywróceniem niepodległościowych tradycji Wojska Polskiego. Przyznam, że niespecjalnie mnie to wówczas interesowało. Ostatecznie ustaliliśmy, że tym obszarem zajmie się Bronisław Komorowski, a mi przypadnie polityka bezpieczeństwa, a więc także sprawy Układu Warszawskiego.
Czy wówczas mieliście już przekonanie, że Układ Warszawski i sowiecka dominacja w Europie Wschodniej stają się przeszłością, a Polska będzie zmierzać w kierunku NATO?
Przede wszystkim trzeba było zbudować na całkiem innej podstawie nasze relacje w ramach Układu Warszawskiego. Zapowiedział to Krzysztof Skubiszewski, minister spraw zagranicznych, który ogłosił, że Polska będzie realizować sojusznicze zobowiązania, wyłącznie broniąc własnego terytorium. Tym samym przekreśliliśmy wszystkie zimnowojenne miraże dotyczące otwierania polskiego frontu i zajmowania przez Wojsko Polskie północnych Niemiec, Danii i Holandii.
Równolegle musieliśmy pracować nad kolejną ważną kwestią. Chodzi o międzynarodowe uznanie naszej zachodniej granicy. Miało się to dokonać przy okazji zjednoczenia Niemiec, ale obawialiśmy się, że Związek Radziecki będzie próbował zostawić sprawę polskich granic zachodnich otwartą, by mieć dźwignię politycznego oddziaływania na Polskę. Tak jak to zresztą było cały czas po 1945 roku. W związku z tym przyjęliśmy taktykę nieantagonizowania Rosjan zbyt daleko idącymi pomysłami w zakresie polityki bezpieczeństwa, by zamknąć kwestię granicy z Niemcami bez żadnych niespodzianek.
Na członkostwo w NATO było więc w 1990 roku za wcześnie. Najpierw musieliśmy zakończyć rozdział pod tytułem Układ Warszawski. Węgrzy i Czesi byli gotowi do jednostronnej deklaracji o wyjściu z Układu. My nie chcieliśmy załatwić tego w ten sposób. Zależało nam, aby wszystkie państwa, także Związek Radziecki, ogłosiły koniec jego obowiązywania, by dodatkowo nie tworzyć sytuacji, że Polska się wycofuje, ale na arenie międzynarodowej pozostaje twór polityczno-wojskowy, który rości sobie prawo do decydowania o naszej części świata. Udało się to osiągnąć i w lipcu 1991 roku nastąpiło samorozwiązanie Układu Warszawskiego.
Układ Warszawski rozwiązał się, malał kontyngent wojsk radzieckich w Polsce, a nasz kraj coraz głośniej mówił o członkostwie w NATO…
Współpracę z NATO zapowiedział w swoim exposé premier Jan Olszewski. Natomiast członkostwo w NATO zapowiedział, jako odległy cel strategiczny, w swoim sejmowym wystąpieniu minister Skubiszewski. Co ciekawe, niewiele osób podjęło wówczas dyskusję o tym pomyśle. Najgłośniejsi byli politycy Konfederacji Polski Niepodległej, którzy sprzeciwiali się przystąpieniu do NATO i mocno promowali ideę ścisłej współpracy politycznej i wojskowej krajów pomiędzy morzami Bałtyckim, Adriatyckim i Czarnym.
Nasze kontakty z Sojuszem jednak były już wówczas regularne. Doskonale pamiętam pierwsze spotkanie oficerów, które zorganizowaliśmy w Warszawie jeszcze w 1990 roku. Na sympozjum o bezpieczeństwie europejskim przyjechali amerykańscy generałowie bardzo wysokiego szczebla. Wśród nich był w owym czasie niżej w hierarchii wojskowej usytuowany, urodzony w Polsce, gen. John Shalikashvili, który później był m.in. przewodniczącym Kolegium Połączonych Szefów Sztabów Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych oraz głównodowodzącym połączonych sił zbrojnych NATO w Europie.
Minister obrony narodowej Janusz Onyszkiewicz i szef BBN Jerzy Milewski na poligonie w Żaganiu podczas manewrów Wojska Polskiego. 26.06.1992 r. Fot. Tomasz Gawalkiewicz / Forum
Domyślam się, że atmosferę na spotkaniu generałów, którzy jeszcze niedawno stali po dwóch stronach żelaznej kurtyny, można było kroić nożem.
Dominowało wzajemne zaciekawienie. Dla obu stron była to okazja do poznania się w zupełnie innej sytuacji politycznej. Niestety, kontakty osobiste utrudniała… nieznajomość języka angielskiego. Pamiętam, że posługiwał się nim jedynie jeden polski generał. Mimo to panowało przekonanie, że współpraca będzie się rozwijać, a czasy zimnej wojny są już niewątpliwie przeszłością.
Jak już Pan wspomniał, w Polsce stacjonował duży kontyngent Armii Czerwonej. Czy zamknięcie tego rozdziału naszej historii było najważniejszym zadaniem ówczesnego MON-u?
Wycofanie wojsk radzieckich było ważną sprawą. W kwietniu 1990 roku towarzyszyłem prezydentowi Wojciechowi Jaruzelskiemu w czasie wizyty w Moskwie. Na spotkaniu z przedstawicielami tamtejszego MON-u powiedziałem, że w zmienionej sytuacji politycznej w Polsce Rosjanie muszą liczyć się z koniecznością wycofania swych wojsk. I udało się nam uzyskać redukcję ich liczebności. Była to zresztą dość naturalna decyzja, bo w sytuacji politycznego odprężenia tak duża liczba radzieckich żołnierzy w Polsce nie była już potrzebna.
Wspomniał Pan o alternatywnych do NATO pomysłach na budowę międzynarodowego bezpieczeństwa Polski. Najsłynniejszy był chyba pomysł „NATO bis”, promowany przez prezydenta Lecha Wałęsę. Czy kiedykolwiek brano je poważnie pod uwagę?
Mówiąc szczerze, to nie. Przez całą dekadę lat dziewięćdziesiątych budowaliśmy nasze bezpieczeństwo w oparciu o integrację z Zachodem w ramach NATO i Unii Europejskiej. Co więcej, przyszłe członkostwo w Unii traktowaliśmy jako argument na rzecz wejścia Polski do NATO. Tłumaczyliśmy, że jako część Wspólnoty Europejskiej, powinniśmy być także częścią Sojuszu, bo w przeciwnym wypadku mielibyśmy do czynienia z dziwaczną konstrukcją polityczną we wschodniej Europie. Pomysł NATO bis miał być środkiem nacisku na kraje zachodnie, by zgodziły sie na polskie członkostwo w Sojuszu.
Do MON-u wrócił Pan po upadku rządu Jana Olszewskiego, jako członek gabinetu Hanny Suchockiej. Czy w tym czasie w sprawie członkostwa w NATO nastąpiły jakieś zauważalne postępy?
To czas, gdy zajęliśmy się ważną sprawą z punktu widzenia integracji z Zachodem, a mianowicie ustanowieniem rzeczywistej cywilnej kontroli nad armią. Po czasach komunistycznych odziedziczyliśmy MON w pełni „umundurowane”. Poza szeregowym personelem administracyjnym, pracowali tam wyłącznie żołnierze. Na początku pracy w resorcie ja również miałem przydział sortu mundurowego, ale go nie pobierałem. Mam stopień szeregowego i byłoby czymś dziwnym, gdyby kapral z biura przepustek mógł mnie stawiać na baczność [śmiech]. Rozpoczęliśmy więc proces przebudowywania ministerstwa, by dostosować je do natowskich standardów. No i chodziło o ustanowienie fundamentalnie ważnej dla demokratycznego państwa cywilnej kontroli nad wojskiem, z czym na pewnym etapie mieliśmy problemy, które jednak zdołaliśmy przezwyciężyć.
Nasze relacje z NATO pogłębiały się. Uzyskaliśmy możliwość uczestnictwa w obradach Zgromadzenia Parlamentarnego NATO. Było to o tyle ważne, że ewentualne wejście Polski do Sojuszu musiało być zaakceptowane osobno przez wszystkie kraje członkowskie. Poznanie się i uczestnictwo w dyskusjach politycznych były dla nas szansą na promowanie tej idei.
Wizyta premiera Jerzego Buzka (trzeci z prawej) i ministra obrony narodowej Janusza Onyszkiewicza (czwarty z prawej) na poligonie w Świętoszowie. 17.09.1998 r.
Fot. Tomasz Gawalkiewicz / Forum
Jeżeli zaś chodzi o mocniejsze postawienie sprawy naszego członkostwa, to musieliśmy najpierw dokończyć proces wyprowadzenia z Polski wojsk rosyjskich. Nieoczekiwanie napotkaliśmy problem. Czechosłowacja i Węgry uporały się z tym już wcześniej i w zasadzie bez żadnych warunków rosyjskie kontyngenty opuściły te kraje. Dopiero post factum Rosja zaczęła podnosić kwestie kosztów tej operacji i odszkodowań za pozostawione mienie. W obu przypadkach pozycja negocjacyjna Moskwy była już jednak słaba, bo wojsko opuściło terytorium Węgier i Czechosłowacji. Rosjanie, nie chcąc powtórzyć tego błędu, zaczęli stawiać twarde warunki finansowe w rozmowach z Polską.
W końcu udało się dopiąć szczegóły zakończenia stacjonowania wojsk rosyjskich w Polsce. Co więcej, dzięki pewnemu gapiostwu Rosjan i ich historycznej ignorancji, udało się ustalić, że oficjalną datą wycofania Armii Czerwonej będzie symboliczna data 17 września 1993 roku, czyli rocznica sowieckiej agresji w 1939 roku.
Chwilę wcześniej odbyłem z premier Suchocką wizytę w Kwaterze Głównej NATO. Na konferencji prasowej dziennikarze zapytali ówczesnego sekretarza generalnego Sojuszu Manfreda Wörnera o przyjęcie Polski. Odpowiedział dyplomatycznie, że NATO nie jest układem zamkniętym i w traktacie są zapisy regulujące sprawę przyjęcia nowych członków. Mnie zapytano, kiedy to mogłoby się stać. Odpowiedziałem, że za pięć lat. Na kolejne pytanie, skąd ta pewność, musiałem przyznać, że nie mam żadnych racjonalnych przesłanek, ale historia uczy, że w Europie wszystko dzieje się szybciej niż nam się początkowo wydaje. Po latach okazało się, że nie pomyliłem się aż tak bardzo.
W okresie rządów postkomunistycznej lewicy, czyli w latach 1993–1997, nie nastąpił na szczęście odwrót od priorytetu polskiej polityki bezpieczeństwa, czyli ubiegania się o członkostwo w NATO. Pan wrócił po raz kolejny do MON-u po wyborach wygranych przez AWS. Czy akcesja do Sojuszu była już wówczas pewna?
Nic nie było jeszcze przesądzone, ale zrobiony został niesłychanie ważny krok. Dostaliśmy zielone światło od Sojuszu. Trzeba było jednak uzyskać ratyfikację tej decyzji przez poszczególne parlamenty narodowe. I tu pojawiły się wielkie problemy, bo cały czas obawiano się reakcji Rosji. Moskwa nie zgłaszała specjalnych sprzeciwów, jeśli chodzi o Czechy czy Węgry, ale Polska była dla Rosjan krajem szczególnym ze względu na warunki geostrategiczne.
Także w Polsce nie było tak, że wszystkie siły polityczne jednoznacznie opowiadały się za członkostwem. Swoje obiekcje miała prawica – przede wszystkim KPN i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Także lewica długo utrzymywała, że lepszym pomysłem jest budowa bezpieczeństwa międzynarodowego Polski w oparciu o mechanizmy OBWE. Dopiero tzw. pucz Janajewa w Moskwie i drastyczny zakończony przy pomocy czołgów konflikt prezydenta Jelcyna z rosyjskim parlamentem uświadomił politykom SLD, jak bardzo niestabilnym i nieprzewidywalnym krajem jest Rosja. Andrzej Olechowski, minister spraw zagranicznych w rządzie SLD-PSL, w sejmowym exposé ogłosił, że rząd stawia członkostwo Polski w NATO wśród swoich priorytetów. Występując wówczas w Sejmie z ramienia opozycji, pozwoliłem sobie na stwierdzenie, że cieszy mnie ta zmiana, bo „w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych” [śmiech].
Jak przebiegał proces przekonywania poszczególnych członków NATO do poparcia naszej akcesji?
Bardzo różna była temperatura dwustronnych rozmów z członkami NATO. Na przykład szczególnie obawialiśmy się stanowiska Francji, która znana z tradycyjnego sceptycyzmu wobec Stanów Zjednoczonych, mogła przeciwstawić się przyłączeniu do NATO tak bardzo proamerykańskiego kraju jak Polska. Pewnym zaskoczeniem dla mnie był natomiast dystans, jaki do naszych planów mieli oficerowie sił zbrojnych Wielkiej Brytanii. Uważali, że włączenie do NATO krajów wschodniej Europy z inaczej szkolonymi żołnierzami i z „dziwnym” uzbrojeniem, osłabi spójność Sojuszu. To jednak kraj, gdzie cywilna kontrola nad armią ma długą tradycję i te obawy nijak nie wpłynęły na poparcie ich rządu dla rozszerzenia NATO na wschód.
Największe problemy mieliśmy z dwoma państwami. Pierwszym była Grecja. Był to kraj z dosyć silnymi prorosyjskimi sympatiami i pamiętam doskonale, że w trakcie rozmów z Grekami długo przeważali krytycy rozszerzenia. Drugim krajem, co może być zaskakujące, były Stany Zjednoczone. Przypomnę, że w USA ratyfikacja takich dokumentów jak Traktat północnoatlantycki musi być dokonana nie tylko przez prezydenta, lecz także przez Senat. I to większością dwóch trzecich głosów. A to oznaczało, że musieliśmy do tego pomysłu przekonać zarówno demokratów, jak i republikanów. Głównym problemem było klasyczne w amerykańskiej polityce pytanie, ile to będzie kosztowało amerykańskiego podatnika. Kongres przysłał do Polski specjalną komisję, która miała oszacować te koszty. Wyszło im, że może to być nawet 80 mld dolarów, co wówczas było sumą kompletnie zaporową.
Janusz Onyszkiewicz, minister obrony narodowej, wśród żołnierzy 21 Brygady Strzelcow Podhalańskich wyjeżdżających do Albanii. Rzeszów, 28.04.1999 r. Fot. Maciej Figurski / Forum
Polski rząd miał problem z zakwestionowaniem tych szacunków. Z pomocą przyszło Stowarzyszenie Euro-Atlantyckie, którego byłem członkiem. Przeprowadziliśmy własne wyliczenia, ale wychodząc z innego założenia. Otóż przyjęliśmy, że zmiany polityczne w Europie i Rosji sprawiły, że w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie potrzeby budowy w Polsce takiej infrastruktury wojskowej, jaka funkcjonowała w Republice Federalnej Niemiec w czasie zimnej wojny. Argumentowaliśmy więc w rozmowach z amerykańskimi senatorami, że instalacje w Europie Zachodniej wystarczą sojusznikom, by zapewnić obronę rozszerzonego terytorium i nie ma sensu dublować ich na terytorium Polski. Takie postawienie sprawy przekonało senatorów, w tym m.in. senatora Joe Bidena, dzisiejszego prezydenta USA, który w tej sprawie przyjechał do Polski, że rozszerzenie NATO nie obciąży przesadnie kieszeni amerykańskiego podatnika.
Czy wraz z materializowaniem się polskiego członkostwa w NATO wzmacniał się rosyjski opór wobec tych planów? Moskwa bardziej straszyła Polskę czy może próbowała przekonać, że lepsza przyszłość czeka nas w „wielkiej, słowiańskiej rodzinie” pod przewodem Rosji?
Tak, padały tego rodzaju argumenty. Pamiętam spotkanie z parlamentarzystami rosyjskimi, już po zgłoszeniu przez Polskę akcesu do Sojuszu. Powiedzieli nam, że do żadnego NATO nie wejdziemy, bo oni nie dadzą na to zgody. Padła „propozycja”, by usiąść i porozmawiać o dwustronnych relacjach. Ton tych rozmów nie był sympatyczny.
Staraliśmy się te rosyjskie pohukiwania wykorzystać na naszą korzyść. Przekonywaliśmy zachodnich partnerów, że jeżeli nie wejdziemy do NATO, to w naszej części Europy powstanie szara strefa, którą Rosja natychmiast będzie chciała zagospodarować. Moskwa od czasów Piotra Wielkiego zdawała sobie bowiem sprawę, że bez podporządkowania sobie Polski nie będzie mogła oddziaływać na Niemcy i Europę. Ta argumentacja trafiła do przekonania naszych parterów.
Chcąc nie chcąc, Rosja pogodziła się z tym, że dojdzie do rozszerzenia NATO na wschód. Oczekiwała jedynie, że pozostanie podmiotem w polityce Sojuszu i przyjęcie byłych członków Układu Warszawskiego do NATO zostanie jej zrekompensowane. Przybrało to m.in. formę Rady NATO-Rosja, która miała być forum dialogu i współpracy między dwiema wielkimi jednostkami polityczno-wojskowymi.
Jedną z form rekompensaty i zabezpieczenia interesów rosyjskich była deklaracja NATO o nieustanawianiu w nowo przyjętych krajach stałej obecności wojskowej Sojuszu i nierozlokowywaniu na ich terytorium broni atomowej. Nie obawialiście się wówczas, że to oznacza dla Polski członkostwo kategorii B?
Mieliśmy tego świadomość, ale nie uważaliśmy tego za coś specjalnie groźnego, bo sytuacja polityczna w Europie napawała optymizmem. Klimat zaczął się zmieniać znacznie później, gdy już byliśmy członkiem NATO. W czasie negocjacji panowało przekonanie, że dla komfortu objęcia Polski parasolem 5 artykułu Traktatu północnoatlantyckiego warto zapłacić taką cenę.
Czy zauważył Pan zmianę w podejściu Rosji do Polski, gdy nasze członkostwo w NATO stało się faktem?
Miałem nadzieję na zbudowanie partnerskich relacji. Chciałem, by przypominały te na linii Moskwa-Berlin po zjednoczeniu Niemiec, gdy Rosja nie mogła już uważać Niemiec za kraj pozbawiony podmiotowości na arenie międzynarodowej. Jednak Rosja dała nam do zrozumienia, że nie będzie nas tak traktować. Na moją propozycję spotkania na szczeblu ministrów obrony otrzymałem odpowiedź, że po tamtej stronie nie ma woli do rozmów z, jak to określono, nowo przyjętym członkiem NATO. Przez naszego attaché odpowiedziałem, że w związku z tym, Rosjanie nie pozostawiają nam innego wyjścia, jak tylko zabieganie o kolejne rozszerzenie NATO, by Polska jak najszybciej przestała być „nowo przyjętym członkiem Sojuszu” [śmiech].
W tym roku świętujemy 25. rocznicę wejścia Polski do NATO oraz 75. rocznicę utworzenia Sojuszu. Jakiego NATO życzyłby Pan sobie za lat dziesięć czy 20?
Przede wszystkim chciałbym, by NATO zachowało spójność i wiarygodność. Musi też szybciej dokonywać wewnętrznych przemian w odpowiedzi na zmieniającą się cały czas sytuację bezpieczeństwa na świecie. Na przykład nie sądzę, żeby najlepszym rozwiązaniem dla NATO w dzisiejszych czasach było utrzymywanie dowództwa wojsk lądowych w Turcji. Musimy też dokończyć transformację w myśleniu o polu walki, na którym królują czołgi i samoloty. Musimy myśleć o froncie w cyberprzestrzeni czy przestrzeni kosmicznej. Jak zabezpieczyć świat przed militaryzacją kosmosu czy obszarów podbiegunowych? To ogromne wyzwania na najbliższe dekady, do których musimy podchodzić jako drużyna, a nie każdy kraj osobno. Musimy bowiem pamiętać, że każda różnica czy konflikt interesów wewnątrz NATO będzie wykorzystany przez naszych przeciwników bądź konkurentów.
autor zdjęć: Piotr Kamionka/REPORTER; Tomasz Gawalkiewicz / Forum; Maciej Figurski / Forum
komentarze