Moskwa w regionalnych rozgrywkach strategicznych nigdy nie postrzegała Ukrainy jako równego sobie podmiotu, lecz jako ich przedmiot, niemający prawa do decydowania o swojej pozycji we współczesnym świecie. Nic dziwnego, że nie mogą zgodzić się z tym nie tylko sami Ukraińcy, lecz także cały demokratyczny świat, który obecnie – w godzinie próby – staje murem za niepodległościowymi i wolnościowymi aspiracjami Ukraińców, wspierając ich w walce z rosyjskim agresorem.
Brutalny atak na Ukrainę to kulminacja geopolitycznego konfliktu, który trwa od momentu uzyskania przez to państwo niepodległości w 1991 roku. Początkowo sami Ukraińcy mieli dylemat, czy integrować się z Rosją, czy też może zbliżyć się do Zachodu i jego głównych struktur politycznych, czyli przede wszystkim Unii Europejskiej.
Ukraińskie przebudzenie
Przez pierwsze dwie dekady suwerennej państwowości zdawali się tkwić w stanie strategicznej apatii, ochoczo podtrzymywanym przez Rosję, której było to zdecydowanie na rękę. Jednocześnie Moskwa systematycznie realizowała długofalowe działania ekonomiczne, polityczne oraz w zakresie strategii energetycznej, mające powiązać Ukrainę z systemem ekonomiczno-organizacyjnym i politycznym budowanym przez Rosjan. Ukraińskie przebudzenie przyszło w lutym 2014 roku, a jego symbolem stały się krwawe wydarzenia na kijowskim Euromajdanie. Na Kremlu odebrano to jako próbę wyrwania przez Zachód Kijowa spod „prawowitej” kontroli i wpływów Moskwy oraz uderzenie w strategiczny bufor, oddzielający ją od wrogiego Zachodu. Rosjanie szybko podjęli więc wobec swego zachodniego sąsiada zdecydowane działania – zajęli i zaanektowali Krym, a rok później faktycznie oderwali od Ukrainy dwa jej wschodnie regiony, naznaczając w ten sposób to państwo piętnem niestabilności, wojny domowej i permanentnego kryzysu bezpieczeństwa. Sześć lat temu Moskwa nie posunęła się jednak dalej. Dziś to się zmieniło, kiedy Władimir Putin nie zawahał się rozpętać wojny z Ukrainą.
Co kieruje rosyjską polityką wobec Ukrainy? Z pewnością strategia Kremla dotycząca Kijowa to wypadkowa wielu różnych aspektów funkcjonowania obu państw w przestrzeni międzynarodowej – społeczno-politycznych, ekonomicznych, historycznych czy religijnych. Obszar państwa ukraińskiego od zawsze postrzegany jest przez Rosję jako historyczne „ziemie ruskie”. Bez względu na kontrowersyjność tych poglądów Moskwa uparcie widzi w Ukrainie swego „mniejszego brata”, którego trzeba trzymać blisko siebie. Jak pokazują bieżące wydarzenia na Ukrainie – nawet przy użyciu brutalnej siły militarnej.
Stąd wzięło się tradycyjne stanowisko rosyjskiej geopolityki, realizowane od niemal 300 lat niezależnie od ustrojów i formy rządów na Kremlu. Zgodnie z nim kontrolowanie przez Moskwę ukraińskiego obszaru i potencjału ekonomicznego oraz oparcie południowo-zachodnich granic rosyjskiego imperium na masywie Karpat i brzegach Morza Czarnego aż po ujście Dunaju jest jednym z nieodzownych warunków mocarstwowości, siły i przetrwania Rosji. O ile dawniej chodziło głównie o żyzne ukraińskie czarnoziemy i ich plony, o tyle obecnie stawką są zasoby surowców naturalnych i infrastruktura przemysłowa Ukrainy, a także jej potencjał demograficzny. „Rosja z Ukrainą zawsze będzie mocarstwem, zaś bez niej zwykłym państwem, jakich wiele”, imperatyw ten, sformułowany rzekomo przez samą carycę Katarzynę II w wieku XVIII, z perspektywy Rosjan absolutnie nic nie stracił na aktualności.
Marzenie o potędze
Rosyjski neoimperializm rozkwitł z pełną siłą pod trwającymi już ponad dwie dekady rządami Władimira Putina i jego współpracowników, tzw. siłowików, czyli polityków wywodzących się ze służb specjalnych. Jego ideologiczną podbudowę stanowi specyficzna mieszanka neopanslawizmu, tradycyjnego rosyjskiego mesjanizmu (koncepcja Rosji jako Trzeciego Rzymu) oraz przekonania Rosjan o odrębności (czytaj: wyższości) ich cywilizacji nad słabym i zepsutym moralnie Zachodem. Umiejętnie obrabiane od lat przez państwową propagandę hasła te trafiają do serc i umysłów wielu Rosjan, których większość – tak jak ich lider – postrzega upadek sowieckiego imperium przed trzema dekadami jako największą tragedię w nowożytnych dziejach ich państwa i narodu. Perspektywa powrotu do czasów sowieckiej potęgi, kreślona przez propagandystów Kremla, jest atrakcyjna nawet dla pokolenia młodych Rosjan, którzy nigdy nie doświadczyli w praktyce „dobrodziejstw” Kraju Rad, ale tęsknią do życia w państwie będącym światową potęgą.
Taka percepcja – niezrozumiała dla ludzi Zachodu – jest niezwykle groźna. Oznacza bowiem całkowitą akceptację lub co najmniej bierność społeczeństwa Rosji wobec wielu tragicznych w skutkach działań obecnych władz na Kremlu – począwszy od krwawych wojen w Czeczenii, przez kampanię w Gruzji, zbrojne eskapady do Syrii i Libii, aż po kolejne odsłony konfliktu z Ukrainą. Przekonanie Rosjan o własnej wyjątkowości i wyższości nad resztą świata oraz mocarstwowości ich państwa musi co pewien czas karmić się aktami brutalnej przemocy wobec sąsiednich krajów. Uwaga Moskwy skupia się w tym kontekście na wszystkich państwach postsowieckich, także tych będących już członkami NATO i Unii Europejskiej, w tym – nie łudźmy się – również na Polsce.
Na razie Rosjanom zależy jednak w pierwszej kolejności na Ukrainie i Białorusi, a także takich krajach jak Kazachstan, które mają w swych populacjach znaczący odsetek ludności rosyjskiej. Ta strategia „zbierania ziem ruskich” pod opiekuńcze skrzydła „matki Rosji”, podbudowana zrewitalizowaną na potrzeby współczesności ideologią panslawizmu, jest szczególnie groźna właśnie dla takich narodów jak Ukraińcy czy Białorusini, z gruntu odmawia im bowiem prawa do samodzielnego i niepodległego bytu. Z perspektywy Moskwy mogą być oni tylko częścią imperium rosyjskiego – w swej większości słowiańskiego i prawosławnego. Przy czym chodzi o prawosławie w wydaniu Cerkwi moskiewskiej. To dlatego zarówno Kreml, jak i rosyjski Kościół prawosławny wpadły w furię, gdy w styczniu 2019 roku najwyższa instytucja prawosławia, tj. Patriarchat Konstantynopolitański, zgodził się przyznać Kościołowi Prawosławnemu Ukrainy status kanonicznej cerkwi autokefalicznej, czyli niezależnej m.in. od Moskwy.
Konserwatywni amerykańscy politolodzy ukuli niedawno pojęcie „RUBK” – akronim złożony z pierwszych liter nazw państw: Rosji, Ukrainy, Białorusi i Kazachstanu – które stanowi hasło klucz do zrozumienia geopolitycznego tła działań Moskwy we współczesnym świecie. Złączenie tych krajów w jedną polityczną całość pod przywództwem Moskwy to – ze względu na potencjał ekonomiczny, społeczno-demograficzny i militarny, a także zasięg terytorialny i powiązania regionalne oraz wspólnotę doświadczeń historycznych – niemal gotowa recepta na stworzenie silnego mocarstwa regionalnego. Nowej wielkiej Rosji, która według jej ideologów (m.in. prof. Aleksandra Dugina) będzie naturalną geopolityczną przeciwwagą dla chylących się, zdaniem Kremla, ku upadkowi Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników w Europie oraz rosnących w siłę Chin, Indii, Iranu.
Co oczywiste, RUBK to jedynie niezbędny fundament mocarstwa. Im więcej państw wchodzących niegdyś w skład dominium rosyjskiego uda się Moskwie z powrotem wciągnąć (siłą lub ekonomiczno-energetycznym uzależnieniem) w skład imperium, tym większa korzyść dla Rosji. W tym kontekście co najmniej naiwne były jeszcze niedawne nadzieje niektórych zachodnioeuropejskich przywódców, że Putinowska polityka konsolidacji obszarów wchodzących niegdyś w skład rosyjskiego/ sowieckiego imperium zakończy się na Ukrainie i Białorusi. Dzisiaj maski opadły i stało się jasne, że Rosja jest zagrożeniem dla całego wolnego świata.
Na skraju katastrofy
Zarysowane powyżej geopolityczne tło działań obecnych władz na Kremlu nie daje pełnej odpowiedzi na pytanie o to, co skłoniło Władimira Putina do zaostrzenia właśnie teraz kursu wobec Ukrainy. Kulisy polityki zagranicznej Moskwy stają się jednak bardziej zrozumiałe, jeśli spojrzeć na nią w kontekście sytuacji wewnętrznej Rosji. A ta od co najmniej kilku lat nie przedstawia się najlepiej. Splot wielu różnorodnych czynników sprawił, że państwo rosyjskie w szybkim tempie pogrąża się w wielowymiarowym kryzysie społecznym, demograficznym i ekonomicznym. Dwie dekady nieudolnych rządów na Kremlu doprowadziły Rosję na skraj katastrofy.
Wprowadzane sukcesywnie od 2008 roku sankcje i będące ich skutkiem malejące inwestycje zagraniczne odbiły się negatywnie na stanie infrastruktury państwa rosyjskiego, w tym jego kluczowych sektorów, m.in. wydobycia surowców naturalnych i energetyki. Poważne problemy dotykają również rolnictwo i całą szeroko rozumianą sferę produkcji i przetwórstwa żywności. Rosyjscy konsumenci muszą się borykać nie tylko z niedostępnością wielu produktów z importu, wywołaną zachodnimi sankcjami, lecz także z gwałtownie rosnącymi cenami podstawowych produktów żywnościowych, głównie mąki i ziemniaków. Ceny tych towarów są dziś w Rosji najwyższe od dekady, a co gorsza, w wielu regionach – ze względu na złe zarządzanie, bałagan i problemy komunikacyjne – zaczyna ich brakować. Jak np. we wschodniej Rosji, gdzie jesienią 2021 roku doszło nawet z tego powodu do serii zamieszek.
Niezadowolenie z działań władz stało się w ostatnich dwóch latach wyraźnie wyczuwalne w coraz szerszych kręgach społeczeństwa Rosji, a sytuację pogorszył dramatyczny przebieg epidemii COVID-19. Oficjalnie od początku pandemii zmarło w jej wyniku ponad 340 tys. Rosjan, nieoficjalnie pojawiają się jednak nawet dwukrotnie większe szacunki, a ogólny wskaźnik umieralności w Rosji w 2021 roku okazał się najwyższy od II wojny światowej. Przy wciąż malejącej dzietności populacji oznacza to, że w ciągu najbliższych czterech lat ubędzie w tym kraju około 2,5 mln osób w wieku produkcyjnym. Na ich miejsce trzeba będzie sprowadzić pracowników m.in. z Białorusi, Ukrainy i Kazachstanu.
Zabieganie o poparcie
Wszystko to sprawiło, że Putinowi i jego ekipie grunt zaczął palić się pod nogami. Od kilku miesięcy coraz częściej pojawiały się również doniesienia o zaostrzającej się walce koterii i frakcji na Kremlu oraz w resortach siłowych Federacji Rosyjskiej, które mogły być groźne dla stabilności obecnych rządów. Nie można zatem wykluczyć, że rozpętanie przez Putina wojny – która w Rosji jest ukazywana jako słuszna reakcja na realne zagrożenia ze strony USA i NATO – to próba konsolidacji społeczeństwa wokół obecnej ekipy sprawującej władzę. Z drugiej strony, taka eskalacja napięcia jest idealnym sposobem na odwrócenie uwagi obywateli i struktur siłowych od problemów dnia codziennego. Jednak na razie konflikt ten przebiega zupełnie nie po myśli Kremla, co przynosi efekty odwrotne od zamierzonych.
Dla Polski obecna sytuacja to potwierdzenie najgorszych obaw, wielokrotnie wyrażanych na forach NATO i UE od co najmniej 15 lat. Chyba nikt w Warszawie nie odczuwa jednak satysfakcji z powodu uznania wreszcie przez Zachód za trafne słów prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który w 2008 roku w Tbilisi ostrzegał: „dziś Gruzja, jutro Ukraina…”.
Niepodległość Ukrainy ma dla Polski znaczenie szczególne. Polska klasyczna szkoła geopolityki nakazuje patrzeć na ten kraj jako na równorzędnego partnera wśród narodów Europy Środkowej i Wschodniej. Wolna i suwerenna Ukraina to bardzo ważny element szerszej układanki, hamującej zaborcze działania Rosji. Wbrew pojawiającym się w przestrzeni publicznej określeniom nie powinniśmy jednak traktować niepodległej Ukrainy jedynie jako „buforu” względem wiecznie nienasyconej Moskwy. Rozumowanie kategoriami buforów, stref wpływów i interesów – to domena rosyjskiej myśli geopolitycznej i imperialnego stylu pojmowania rzeczywistości międzynarodowej. Takimi pojęciami posługuje się dzisiaj właśnie Władimir Putin, rozmawiając z Zachodem o „kwestii ukraińskiej” czy o Białorusi. Skupiajmy się na samych pryncypiach: każdy naród, w tym także Ukraińcy oraz Białorusini, ma prawo swobodnego, suwerennego wyboru swej drogi i sposobu działania w przestrzeni międzynarodowej.
autor zdjęć: Alexi Nikolsky / Tass / Forum
komentarze