Dziewięciu górników zabitych, 23 rannych – to bilans pacyfikacji strajku w katowickiej kopalni „Wujek”. I choć od dramatycznych wydarzeń upłynęło równo 40 lat, w tej historii nadal jest sporo białych plam. Do dziś niejasne pozostaje, kto włączył do akcji pluton specjalny ZOMO ani też kto wydał rozkaz otwarcia ognia do górników.
Katowice-Brynów. Okolica KWK „Wujek”.
– Kiedy podejmowaliśmy strajk, wiedzieliśmy, że władza do jego zdławienia może użyć siły. Nikt z nas nie przypuszczał jednak, że padną strzały. Przecież nigdy wcześniej milicja nie otworzyła ognia do robotników w ich zakładzie pracy. W kopalni czuliśmy się względnie bezpieczni – tłumaczy Krzysztof Pluszczyk, uczestnik strajku w katowickiej KWK „Wujek”, wówczas pracownik działu łączności, energetyki i metanometrii. 16 grudnia 1981 roku złudzenia prysły jednak jak bańka mydlana. – Pamiętam chmurę dymu. Jak opadła, zomowcy zaczęli strzelać: w głowę, brzuch, pierś... Precyzyjnie, na chłodno – wspomina Pluszczyk. – Strzelali tak, żeby zabić.
Zerwać blokadę
Strajk w „Wujku” rozpoczął się 14 grudnia rano. Była to reakcja na wprowadzenie stanu wojennego i aresztowanie Jana Ludwiczaka, przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność”. – Z 66 górnośląskich kopalń węgla kamiennego stanęło w sumie 26. Zastrajkowały też inne zakłady pracy, choćby Huta Katowice. Skala protestu w naszym regionie była więc znacząca, władze zaś miały spory problem – podkreśla dr Jarosław Neja z Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach. Rządzący nie chcieli dopuścić, by opór rozlał się po kraju. Nie mogli też pozwolić na przestój w wydobyciu węgla czy produkcji stali. Niebawem służby mundurowe ruszyły „odblokowywać” kluczowe przedsiębiorstwa. 15 grudnia milicja wspierana przez wojsko spacyfikowała kopalnie „Staszic” i „Manifest Lipcowy”. Szerokim echem wśród mieszkańców Śląska odbiła się zwłaszcza druga z akcji, podczas której milicjanci po raz pierwszy w stanie wojennym otworzyli ogień do górników. – Strzelał pluton specjalny ZOMO. Ten sam, który później pojawił się w „Wujku”. Na szczęście w „Manifeście” nikt nie zginął. Czterech strajkujących odniosło rany – mówi historyk.
Wiadomość o brutalnym rozbijaniu strajków dotarła też do załogi KWK „Wujek”. Górnicy nabrali przekonania, że ich kopalnia będzie kolejna. Tym bardziej że tego samego dnia po południu władze zdecydowały się na demonstrację siły pod samymi murami zakładu. Pobliską ulicą przedefilowała kolumna opancerzonych wozów bojowych. W oczekiwaniu na starcie strajkujący zaczęli się zbroić. Gromadzili metalowe pręty, śruby, łańcuchy. Równocześnie w Komendzie Wojewódzkiej Milicji trwała narada, której przewodniczył szef placówki, płk Jerzy Gruba. Późnym wieczorem zapadła decyzja – nazajutrz służby mundurowe rozbiją strajk w „Wujku”.
Do akcji zostało skierowanych prawie 1,5 tys. milicjantów i zomowców oraz 760 żołnierzy. Do dyspozycji mieli 22 czołgi i 44 wozy bojowe. Przed ósmą rano siły te otoczyły teren zakładu. Działaniami kierował bezpośrednio płk Kazimierz Wilczyński, dowódca ZOMO. Nadzór nad całą akcją sprawował wspomniany płk Gruba. Wkrótce na teren kopalni weszła delegacja mundurowych. Do strajkujących zwrócił się płk Piotr Gębka, zastępca szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego. Wezwał ich do rozejścia i zagroził użyciem siły. W przemówieniu nawiązywał do wystosowanej dwa dni wcześniej odezwy gen. Czesława Piotrowskiego, członka WRON-u, a od lipca 1981 roku ministra górnictwa i energetyki, który przypominał, że kopalnie zostały zmilitaryzowane i obowiązuje w nich wojskowa dyscyplina. Zapewniał jednak przy tym, że jeśli górnicy w ciągu dwóch godzin odstąpią od protestu, unikną wszelkich konsekwencji. Ale załoga ultimatum odrzuciła. O 10:30 mundurowi rozpoczęli rozganiać zgromadzony przed kopalnią tłum – rodziny górników i mieszkańców. W ruch poszły armatki wodne i pociski z gazem łzawiącym. Pół godziny później czołgi przełamały mur, a na teren kopalni z dwóch stron weszły oddziały milicji i ZOMO. Dziedziniec zasnuły obłoki dymu i gazu łzawiącego. Strajkujący odpowiedzieli śrubami i kamieniami. Czołg, który wjechał za ogrodzenie, utknął na pospiesznie wzniesionej barykadzie, a robotnicy zdołali pochwycić trzech milicjantów. W szeregi mundurowych wkradł się chaos.
Prof. Andrzej Paczkowski, pisząc o pacyfikacji w książce „Wojna polsko-jaruzelska”, przywołał znamienny fragment: „Dowódco, dowódco! – oficer ze sztabu wojskowego wykrzykiwał przez radiotelefon do szefa jednostek milicyjnych. – Niech ktoś da temu ZOMO komendę! Trza to wszystko ruszyć, a, kurwa, to ZOMO stoi, ani wte, ani wewte”. Impas został przełamany krótko po południu. O 12:30 na teren kopalni wkroczył pluton specjalny ZOMO. Funkcjonariusze nie mieli ze sobą ani tarcz, ani pałek. Byli za to uzbrojeni w pistolety maszynowe Rak. Padł pierwszy strzał, potem kolejne. – Na miejscu zginęło sześciu górników. Kolejnych trzech zmarło w szpitalu. 23 strajkujących odniosło rany postrzałowe – wylicza dr Neja. Na terenie kopalni zapanowała cisza. O 14 na teren zakładu ponownie wjechał płk Gębka. Przywódcy strajku zaprowadzili go do stacji ratownictwa górniczego. Pułkownik stanął w progu i spojrzał na leżące w rzędzie ciała. Protest był skończony.
Historia białych plam
– O pacyfikacji „Wujka” wiemy dużo. Na przykład kto strzelał. Znamy sekwencję zdarzeń, nazwiska członków plutonu specjalnego... A jednak w tej historii nadal jest bardzo wiele białych plam – przyznaje dr Neja. – Przede wszystkim nadal nie poznaliśmy odpowiedzi na pytanie, kto wydał rozkaz użycia broni – dodaje. Jeszcze przed południem o dramatycznej sytuacji w kopalni został poinformowany gen. Czesław Kiszczak. Zadzwonił do niego z Katowic komendant wojewódzki MO. Kiszczak akurat przebywał w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie trwało posiedzenie władz. Według świadków miał zabronić używania broni. Problem w tym, że jeszcze 13 grudnia do komend wojewódzkich trafił tajny szyfrogram, w którym generał godził się na takie rozwiązanie. Decyzję o otwarciu ognia mogli podejmować sami dowódcy oddziałów MO czy ZOMO, i to bez jakiejkolwiek konsultacji z przełożonymi. Już po 1989 roku prokuratura uznała, że Kiszczak złamał tym samym prawo. Generał w tej sprawie kilkukrotnie stawał przed sądem. Ostatecznie rozstrzygnięcia jednak nie zapadły aż do jego śmierci. – Wiele wskazuje na to, że bezpośredni rozkaz użycia broni mógł wyjść z komendy wojewódzkiej w Katowicach. Sam płk Gruba jednak konsekwentnie temu zaprzeczał – przypomina dr Neja. Zrobił to już podczas śledztwa, które w dniu masakry wszczęła Wojskowa Prokuratura Garnizonowa w Gliwicach. – Jednocześnie przyznał, że wobec swych podwładnych nie wyciągnął żadnych konsekwencji. Tłumaczył, że nie zrobił tego, ponieważ sprawą zajmowała się już prokuratura – zaznacza historyk.
KWK „Wujek”.
W rozwiązaniu zagadki nie pomógł także zapis z dziennika sztabowego. W krytycznym momencie płk Wilczyński pyta Grubę, czy jest zgoda na użycie broni. A ten odpowiada: „Nie, czekaj na rozkaz”. Tyle że sprawa jest bardzo niejednoznaczna. – Sam przecinek ma nieco inny kolor, tak jakby został dopisany później – przyznaje dr Neja. Co więcej, na początku lat dziewięćdziesiątych dziennik widział jeden ze śląskich dziennikarzy, który potem zarzekał się, że przecinka wówczas nie widział.
Ostatecznie za pacyfikację „Wujka” i wcześniejsze rozbicie strajku w kopalni „Manifest Lipcowy” odpowiedzieli jedynie zomowcy z plutonu specjalnego, ale i tu sprawa nie była łatwa. Podczas pierwszego śledztwa na przełomie 1981 i 1982 roku prokuratura uznała, że działali w obronie koniecznej, choć oni sami zarzekali się, że... strzelali tylko w powietrze. Na ławie oskarżonych zasiedli w latach dziewięćdziesiątych, jednak kolejne procesy ciągnęły się aż do 2008 roku. Wreszcie katowicki sąd apelacyjny skazał dowódcę plutonu Romualda C. na sześć lat więzienia, 13 jego podwładnych zaś na kary od 3,5 do czterech lat pobytu za kratkami. Sądzony wraz z nimi były wiceszef Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach, ppłk Marian Okrutny, został uniewinniony. Jego przełożony, płk Gruba, zmarł jeszcze w 1991 roku.
Tymczasem związanych z masakrą znaków zapytania jest więcej. Drugie zasadnicze pytanie brzmi: jak to się stało, że pluton specjalny w ogóle znalazł się na terenie kopalni? – I znów: płk Gruba zaprzecza, by wydał zomowcom taki rozkaz. Do śmierci twierdził, że pluton „miał siedzieć w koszarach”. Trudno jednak przypuszczać, by specjalna jednostka dołączyła do takiej akcji samowolnie – zaznacza dr Neja i dodaje, że rozwianie wszelkich wątpliwości w tej sprawie będzie niezwykle trudne. Jakkolwiek było, masakra dokonana w „Wujku” stanowiła znaczącą cezurę. – Na wieść o zabiciu górników strajki w wielu zakładach zaczęły wygasać. Oczywiście były wyjątki. Wystarczy wspomnieć kopalnię „Piast”, gdzie górnicy protestowali aż do 28 grudnia 1981 roku, i to pod ziemią. Generalnie jednak zbrodnia bardzo mocno wszystkimi wstrząsnęła – podsumowuje historyk.
Zadra na lata
KWK „Wujek” wznowiła pracę 17 grudnia. – Pierwsi górnicy przyszli na szóstą rano. Ja tego dnia pracowałem na drugą zmianę, więc na kopalni pojawiłem się przed trzynastą. Wokół ciągle jeszcze unosił się zapach gazu – wspomina Krzysztof Pluszczyk, który dziś stoi na czele Społecznego Komitetu Pamięci Górników KWK „Wujek”. Przyznaje, że choć od pacyfikacji upłynęło 40 lat, zmieniły się realia polityczne, to nadal nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. – Sprawcy tak naprawdę nie zostali rozliczeni, nawet ci skazani zomowcy... Wyroki były łagodne, bo sądowi nie udało się ustalić, kto oddał śmiertelne strzały. Oskarżeni utrzymywali, że przed wyruszeniem z koszar brali broń jak leci, a potem jak leci odłożyli ją na miejsce. Trudno w to uwierzyć – przyznaje Pluszczyk i dodaje, że tragedia sprzed lat nadal bardzo mocno tkwi w jego głowie. – Tam ginęli nasi koledzy – mówi.
autor zdjęć: arch. IPN
komentarze