Jest absolwentem elitarnego kursu „Zielonych Beretów” w USA i uczestnikiem sześciu misji: w Iraku i Afganistanie. Pod Hindukuszem z komandosami z Lublińca wykonywał najtrudniejsze operacje, w czasie których służył m.in. jako JTAC, czyli żołnierz naprowadzający lotnictwo na cele naziemne. St. chor. sztab. Mirosław Ziarniak stanął na czele korpusu podoficerskiego WOT.
Twoje doświadczenie służbowe jest imponujące: na koncie masz elitarne szkolenia i sześć misji zagranicznych (jedną w Iraku i pięć w Afganistanie). Dlaczego tak doświadczony specjals odchodzi z Jednostki Wojskowej Komandosów i rozpoczyna służbę w wojskach obrony terytorialnej?
Mirosław Ziarniak „Ziarno”: W WOT rozpoczynam nowy rozdział życia. Propozycję objęcia stanowiska podoficera dowództwa WOT traktuję jako wyzwanie. Poza tym, bądźmy ze sobą szczerzy: wojska specjalne to nie jest miejsce dla starszych ludzi, a ja zbliżam się do pięćdziesiątki. Coraz trudniej ścigać mi się z chłopakami przed trzydziestką. Natomiast WOT dają mi szansę na służbę innego rodzaju, w innym środowisku. I to właśnie tu zamierzam wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenia. Choć przyznam, że pierwsze dni służby w WOT były dla mnie wręcz rewolucją w zawodowym życiu.
To znaczy?
Gdy służyłem w WS, to dzieliłem kancelarię z kilkoma osobami. Zawsze coś się działo, był ruch i było gwarno. Tu w Dowództwie WOT po raz pierwszy w życiu mam własny gabinet, w którym jest cisza jak makiem zasiał, pomijając szum, jaki daje wentylator komputera. Ale korzystam z każdej okazji, by wyjść i spotkać się z żołnierzami, moje drzwi są zawsze otwarte. Często np. odwiedzam szkołę podoficerską „Sonda” i obserwuję zajęcia, szkolenie, biorąc tym samym udział w codziennym, wojskowym życiu. To bycie żołnierzem „pola” już we mnie pozostanie i myślę, że ciężko mnie będzie utrzymać za biurkiem.
Rok służyłeś w – nieistniejącej już dziś – 62 kompanii specjalnej w Bolesławcu, a kolejne 28 lat w Lublińcu. Czego nauczyli Cię komandosi, co teraz możesz przekazać terytorialsom?
Znam specyfikę działania obrony terytorialnej i szeroko rozumianej partyzantki, bo jednym z zadań żołnierzy wojsk specjalnych jest właśnie wspieranie w walce oraz organizacja tego typu inicjatyw. Wielokrotnie uczestniczyłem w ćwiczeniach, w których musieliśmy szkolić ruch oporu, by później właściwie wykorzystać ich potencjał. Poza tym pomiędzy WOT i WS jest sporo podobieństw, choćby to najbardziej oczywiste – w WS działamy w 12-osobowych grupach specjalnych, a w WOT podstawowym elementem bojowym jest „wspaniała dwunastka”.
Zbliżona jest także rola podoficerów w obu rodzajach sił zbrojnych. Mówi się, że podoficerowie to kręgosłup armii. W JWK inicjatywa dotycząca szkoleń i zajęć zazwyczaj była po stronie żołnierzy tego korpusu. To podoficerowie stanowili większość w pododdziałach bojowych, byli też kołem zamachowym, które pchało tę jednostkę do przodu. I choć WOT to formacja o odmiennym od wojsk specjalnych charakterze, to niewątpliwie i tu podoficerowie pełnią niezwykle ważną rolę. Są chociażby dowódcami sekcji, czyli najważniejszego samodzielnego pododdziału formacji.
Spędziłeś w mundurze niemal trzy dekady. Co było dla Ciebie momentem przełomowym?
Kurs języka angielskiego w drugiej połowie lat 90. Dla mnie, chłopaka ze wsi, otworzył on okno na świat. Było to także ważne dlatego, że wówczas po raz pierwszy w kursie stacjonarnym w Łodzi mogli się szkolić także podoficerowie, wcześniej na kurs byli kierowani wyłącznie oficerowie. Dałem radę, a niedługo później zaproponowano mi wyjazd do Kanady na kurs III stopnia. Dla plutonowego Ziarniaka było to wtedy jak lot w kosmos (śmiech).
A misje?
One oczywiście też były istotne i nauczyły mnie, że choć ważne są taktyka, strategia i dobry sprzęt, to finalnie i tak liczy się przede wszystkim charakter i indywidualne umiejętności żołnierza. Na pierwszą misję w 2005 roku pojechałem do Iraku, a później pięciokrotnie służyłem w Afganistanie. Dużo się działo, bo Zadaniowy Zespół Bojowy TF-50 wystawiany przez Jednostkę Wojskową Komandosów bez przerwy wykonywał operacje najwyższego ryzyka. Ale wspominam też piątą zmianę, kiedy zajmowałem się szkoleniem Afgańczyków. Prowadziliśmy zajęcia dla kontrolerów środków powietrznych.
Czyli odpowiedników natowskich JTAC-ów, żołnierzy naprowadzających lotnictwo na cele naziemne. Ty sam jesteś jednym z pierwszych żołnierzy w Wojsku Polskim z tą specjalnością.
To prawda, choć JTAC-em zostałem w sumie przez przypadek. Przed 2000 rokiem Polska zobowiązała się wobec NATO, że do 2010 roku nasza armia będzie miała program szkolenia JTAC i wyszkolonych w tym zakresie specjalistów. Nadszedł czas, gdy musieliśmy to narodowe zobowiązanie wypełnić. Zostałem wysłany na kurs, bo miałem „trójkę” z angielskiego. Dla mnie to była zupełna nowość. Szkolenie było bardzo ciężkie, ale do kraju wróciłem z dużą dawką wiedzy i doświadczeniem, którego chyba nikt w kraju wtedy w tym zakresie nie miał. Uprawnienie do samodzielnego naprowadzania statków powietrznych, czyli do służby jako JTAC uzyskałem od komendanta dęblińskiej szkoły podoficerskiej. Krótko po egzaminach pojechałem na misję do Afganistanu jako JTAC. Wiedziałem, że obecność takiego specjalisty w czasie działań jest kluczowa dla powodzenia operacji i ma bezpośredni wpływ na bezpieczeństwo żołnierzy. To była duża odpowiedzialność, ale i wielka satysfakcja. Praca JTAC-a jest wymagająca, rozpoczyna się kilka dni przed planowanym działaniem w terenie. JTAC musi zaplanować użycie środków lotniczych i zadbać o ich dostępność. A później już w rejonie wykonywania operacji prowadzi cały czas obserwację celu np. za pośrednictwem bezzałogowców. Taki żołnierz organizuje także przerzut operatorów na pokładzie śmigłowca i dba o koordynację różnych statków powietrznych: dronów, śmigłowców i samolotów uderzeniowych.
Jesteś jednym z niewielu żołnierzy w polskiej armii, którzy ukończyli także elitarny kurs „Zielonych Beretów” tzw. Special Forces Course w Fort Bragg.
I to był kolejny przełomowy moment w mojej służbie! Do dziś pamiętam, jak dużo tam było biegania, a mało spania (śmiech). Kurs składał się z kilku faz, a w sumie trwał około pół roku. Najcięższe były pierwsze dni, bo instruktorzy testowali naszą kondycję fizyczną i psychiczną. A wszystko to działo się w Północnej Karolinie, przy temperaturze 30 stopni i wilgotności powietrza sięgającej 90 procent. Byłem już wtedy po trzydziestce, a moi koledzy z kursu o 10 lat młodsi. Przyznam, że ledwo żyłem. Uczyliśmy się nawigacji, maszerowaliśmy dziennie po 15–25 km. Instruktorzy testowali także nasze umiejętności przywódcze i zdolność do pracy w grupie. Tam powstało moje motto życiowe, którym kieruję się w służbie: „oto jestem, wyślij mnie”.
Jaka jest historia tej maksymy?
Podczas kursu w Forcie Bragg prowadziliśmy nocne patrole zakończone strzelaniem. Gdy ktoś już skończył zadanie, siadał na trawie, szczęśliwy, że w końcu może odpocząć. Pewnej nocy podszedł do naszej 30-osobowej grupy sierżant i powiedział, że potrzebuje pięciu osób do sprzątnięcia łusek. Niemal wszyscy żołnierze amerykańscy zgłosili się na ochotnika. Zdziwiło mnie to, bo przecież wszyscy byliśmy wykończeni. Amerykanie nauczyli mnie zasady pracy dla dobra wspólnego, właśnie w myśl zasady: „here I am, send me”.
Wróćmy do WOT. Jakie oczekiwania jako pierwszy podoficer wśród terytorialsów masz wobec żołnierzy swojego korpusu?
Chciałbym, aby starsi podoficerowie dowództw byli reprezentantami swoich przełożonych, a ze względu na umiejętności i doświadczenie także równorzędnymi partnerami dla swoich dowódców. Muszą być ich doradcami w zakresie taktyki, szkolenia strzeleckiego oraz wykorzystywania specjalistycznego sprzętu. Obecnie wielu podoficerów ma wyższe wykształcenie, doskonale odnajduje się w zarządzaniu potencjałem ludzkim i dowodzeniu. Chciałbym inwestować w najlepszych podoficerów, by mogli szkolić się w kraju i na prestiżowych kursach za granicą.
Jeśli zaś chodzi o dowódców sekcji, to zależy mi na tym, by byli doskonałymi fachowcami i szkoleniowcami. By gwarantowali swoją osobą wiedzę i umiejętności. By szeregowi byli pewni, że dowódca wie i im pomoże. W centrum mojego zainteresowania są właśnie dowódcy sekcji. Zależy mi na tym, by byli liderami i cieszyli się autorytetem wśród żołnierzy. To mają być wojownicy z krwi i kości, skuteczni i samodzielni w różnych trudnych sytuacjach. I to jest mój cel.
Jak zamierzasz go osiągnąć?
Będę stawiał na szeroko rozumianą samodzielność. Chciałbym, aby podoficerowie-dowódcy mieli w małym palcu podstawy topografii, pomocy medycznej, łączności, taktyki, szkolenia ogniowego, czyli strzelania. Jestem otwarty na zmiany także w programach szkolenia dla kandydatów na podoficerów, głównie w kontekście treści szkoleniowych. Gdy ostatnio wizytowałem jedną z jednostek, gdzie odbywały się egzaminy końcowe kursu podoficerskiego, to muszę przyznać, że kilka rzeczy nie do końca było spójnych z moją wizją korpusu. Kluczem jest bowiem pytanie – czy chcemy szkolić akademijnego dydaktyka-metodyka, który o wszystkim opowiada, czy kaprala wojownika, który nie tylko opowiada, ale też dokładnie wie, co i jak zrobić, bo robił to już tysiące razy. Wobec moich kolegów na szczeblach brygad i batalionów mam również pewien plan. Co najmniej raz na kwartał chciałbym organizować „dni podoficera”, podczas których odbywałyby się szkolenia m.in. ze strzelania, topografii czy znajomości sprzętu armii innych państw. To pozwoliłoby mi na dokonanie oceny, jak ci starsi podoficerowie działają, jaka jest ich wiedza i umiejętności, co ewentualnie możemy poprawić, a co działa bez zarzutu. Nie uciekam od zmian, bo zazwyczaj oznaczają one rozwój. A ja nie zamierzam stać w miejscu.
autor zdjęć: DWOT
komentarze