Przypadająca w tym roku 106. rocznica ludobójstwa dokonanego przez Turków na Ormianach stała się kolejną ważną cezurą w relacjach amerykańsko-tureckich. Joe Biden jako pierwszy prezydent USA zdecydował się określić wydarzenia z 1915 roku właśnie mianem ludobójstwa. Stosunki obydwu państw, nadszarpnięte decyzją Ankary o zakupie rosyjskich systemów S-400, a w konsekwencji wstrzymaniem sprzedaży Turkom myśliwców F-35, stały się jeszcze chłodniejsze. Tymczasem to oziębienie mogą umiejętnie wykorzystać inne państwa, także z NATO, zawierając taktyczne i militarne alianse.
Turcja niezwykle nerwowo reaguje na każdą próbę określenia mianem ludobójstwa wydarzeń, do których doszło w Imperium Osmańskim w latach 1915–1917. W wyniku mordów oraz masowych deportacji, będących de facto marszami śmierci, zginęło wówczas niemal 1,5 mln Ormian. Zbrodnie te za ludobójstwo uznaje około 30 państw, w tym Polska. Stany Zjednoczone długo unikały zajęcia stanowiska w tej sprawie, nie chcąc urazić ważnego sojusznika. Ostatnio jednak w relacjach Waszyngton – Ankara wiele się zmieniło.
Zimno, coraz zimniej
Co najmniej od kilku, jeśli nie kilkunastu lat turecka polityka jest coraz mniej spójna z polityką innych państw NATO. Było to widać w czasie Arabskiej Wiosny, w ochłodzeniu relacji z Izraelem, a może najdobitniej w niejednoznacznym stanowisku Ankary w walce z tzw. Państwem Islamskim. Ambicje prezydenta Recepa Erdoğana, nazywanego niekiedy sułtanem, coraz częściej idą w poprzek interesów Sojuszu. Turcja, rozpychająca się łokciami wszędzie, gdzie to tylko możliwe, od Górskiego Karabachu, przez Irak, Syrię, wody wschodniej części Morza Śródziemnego, aż po Libię, staje się wręcz enfant terrible Sojuszu Północnoatlantyckiego oraz regionu Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu (MENA).
Trudno więc odczytywać słowa prezydenta Stanów Zjednoczonych jedynie w kontekście prawdy historycznej. I choć Joe Biden, wyrażając szacunek dla ofiar ludobójstwa, jednoznacznie stwierdził, że jego celem nie jest obwinianie kogokolwiek, lecz troska o to, by podobne wydarzenia nigdy więcej nie miały miejsca, tureckie ministerstwo spraw zagranicznych zareagowało natychmiast. Słowa Bidena nazywano pozbawionymi podstaw naukowych oraz prawnych, podkreślając przy tym, że jedynym ich skutkiem będzie podkopanie pokoju i stabilności w regionie.
Czy to jednak powód, aby relacje Waszyngtonu i Ankary były zakładnikiem tureckiej polityki historycznej? Tureckie problemy na tym polu nie mogą rzutować na bieżącą politykę, a racja stanu nie powinna być budowana na zaprzeczaniu faktom. Tym bardziej że izolacja Armenii, państwa graniczącego z Turcją, Azerbejdżanem, Iranem i Gruzją, sprawia, iż w sytuacji konfliktu może ona liczyć wyłącznie na pomoc Rosji, co bez wątpienia służy tej ostatniej. Było to wyraźnie widoczne podczas ubiegłorocznego starcia o Górski Karabach.
Wspólny wróg łączy
Tymczasem na tarciach na linii Waszyngton – Ankra może skorzystać także jedno z państw Sojuszu – Grecja. Należy przypomnieć, że od kilku lat kolejnym zarzewiem konfliktu pomiędzy Grecją i Turcją jest kwestia wydobycia gazu ze złóż cypryjskich. Turcja stoi na stanowisku, że wody te przynależą częściowo do nieuznawanej przez społeczność międzynarodową Tureckiej Republiki Cypru Północnego, zatem udział Ankary w wydobyciu jest w pełni uzasadniony. W 2019 roku administracja Erdoğana podpisała dwustronne porozumienie z rządem libijskim, „dzieląc” wyłączne strefy ekonomiczne obu państw. W efekcie umowy Turcji przypadły akweny aż po Rodos i Kretę (sic!). Oczywiście tego rodzaju porozumienie nie jest wiążące z punktu widzenia prawa międzynarodowego, jednak wymownie obrazuje tureckie apetyty i jest celowym policzkiem wymierzonym Grecji.
Na rewanż nie trzeba było długo czekać. Grecja podpisała z Egiptem umowę dotyczącą korzystania z zasobów gazu we wschodniej części Morza Śródziemnego, a z Izraelem i Cyprem umowę w sprawie budowy podmorskiego gazociągu, którym gaz ten ma płynąć do Europy. Ekspansywna polityka Ankary sprawia, że coraz trudniej jej o sojuszników, za to dość skutecznie jednoczy ona sąsiednie państwa w bloki, których interesy są sprzeczne z tureckimi. W styczniu tego roku została powołana nowa organizacja międzynarodowa EastMed Gas Forum (EMGF), z siedzibą w Kairze, której członkami są: Grecja, Włochy, Cypr, Egipt, Jordania, Izrael i Palestyna. Chciałaby do niej przystąpić również Francja, USA zaś starają się o status stałego obserwatora. Jak łatwo zauważyć, nie ma tu ani Turcji, ani wspomnianej wcześniej Libii, które zasoby Morza Śródziemnego tak chętnie chciałyby podzielić między siebie.
Ale to jeszcze nie koniec tej układanki. Grecy mają także szansę stać się największym beneficjentem dysonansu na linii Waszyngton – Ankara pod względem zbrojeniowym. W 2019 roku rząd w Atenach podpisał umowę z koncernem Lockheed Martin dotyczącą zmodernizowania do 2027 roku ponad 80 myśliwców F-16 do wersji Block 70. Dzięki temu lotnictwo greckie stanie się pierwszym spośród wszystkich państw NATO użytkownikiem najnowszej wersji tej maszyny. Amerykanie startują również w przetargu na sprzedaż Grecji czterech fregat nowego typu, ciągle aktualna jest też kwestia zakupu myśliwców F-35 (najprawdopodobniej 24 sztuk), co – jak ujął to pewien turecki dziennikarz – „zmieni Morze Egejskie w greckie jezioro”.
Tymczasem turecka polityka coraz bardziej wydaje się obliczona na własną regionalną mocarstwowość niźli na interes sojuszniczy.
komentarze