Obecność w Afganistanie i Iraku stała się dla rozwoju polskiej armii kamieniem milowym. Ale nasi żołnierze od lat są obecni w wielu zapalnych regionach świata. Służyli w krajach Europy, w Afryce czy na Dalekim Wschodzie. Udział w misjach gruntownie zmienił armię. – Bez tego procesy modernizacyjne, do których doszło, nie byłyby możliwe – podkreślają dowódcy.
Była jesień 1990 roku. ORP „Wodnik” wrócił niedawno z rejsu szkoleniowego po Morzu Czarnym i Śródziemnym. Wraz z podchorążymi Akademii Marynarki Wojennej dotarł aż do gruzińskiego portu Poti. Ledwie załoga zdążyła złapać oddech, gruchnęła wieść: „Szykujcie się, pójdziecie na Zatokę Perską”.
Punkt zwrotny
2 sierpnia 1990 roku oczy świata zwróciły się w stronę Kuwejtu. Tego dnia o świcie niewielkie, lecz zasobne w ropę państwo zostało zaatakowane przez Irak. Saddam Husajn po wyniszczającej wojnie z Iranem potrzebował surowców, by ożywić gospodarkę. Liczył na to, że prowincjonalny konflikt umknie uwadze mocarstw pogrążonych we własnych problemach. Nie umknął. Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych nałożyła na Irak sankcje i wezwała Husajna do wycofania swoich oddziałów. A kiedy tak się nie stało, dała Stanom Zjednoczonym mandat do budowania międzynarodowej koalicji wojskowej. Czas naglił, iracki dyktator zaczął bowiem wysyłać sygnały, z których wynikało, że zamierza pójść dalej i zaatakować Arabię Saudyjską, czyli głównego sojusznika USA w regionie.
Konfliktem w rejonie Zatoki Perskiej żyły też polskie media. Mało kto mógł jednak przypuszczać, że także my wówczas bezpośrednio wesprzemy Amerykanów, angażując się w jego rozwiązanie. – Polska ciągle jeszcze była członkiem Układu Warszawskiego – przypomina dr hab. Grzegorz Ciechanowski z Instytutu Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie Uniwersytetu Szczecińskiego, autor licznych publikacji na temat udziału polskiej armii w misjach poza granicami kraju. A jednak...
Niebawem do Arabii Saudyjskiej poleciał stuosobowy kontyngent wojskowych medyków, a z Gdyni do Zatoki Perskiej wyruszyły dwa okręty – oprócz „Wodnika” także ORP „Piast”. Pierwszy został przekształcony w jednostkę ewakuacyjno-szpitalną, drugi po doposażeniu w uzbrojenie przeciwlotnicze miał stanowić jego osłonę. Już na miejscu polskie okręty patrolowały akweny nieopodal wybrzeży Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu oraz Iraku. – Warunki mieliśmy trudne. Saddam Husajn nakazał spuścić do morza ropę z kuwejckich rurociągów. Gdzieniegdzie została ona podpalona. Czasem przez kłęby dymu trudno było dojrzeć słońce – opowiadał kmdr rez. Zdzisław Żmuda, dowódca ORP „Wodnik”, a zarazem zespołu okrętów.
Wojna trwała zaledwie dwa miesiące. Zakończyła się miażdżącym zwycięstwem wojsk koalicji. Dla polskiej armii udział w misji, choć symboliczny, stanowił punkt zwrotny. Jeden z kilku, które w kolejnych dekadach miały całkowicie odmienić jej oblicze.
Nasze miejsce jest w NATO
To nie była pierwsza misja z udziałem polskich żołnierzy. Jeszcze w 1953 roku wysłaliśmy swoich obserwatorów do Korei. Weszli w skład Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych, która miała sprawdzać, czy obydwa państwa koreańskie przestrzegają zawieszenia broni. Potem było wiele misji pod egidą ONZ – od Egiptu, przez Syrię, aż po Namibię. – Niewątpliwie pozwoliły one siłom zbrojnym gromadzić doświadczenia. Tyle że w 1989 roku nastała zupełnie inna rzeczywistość – podkreśla dr hab. Ciechanowski.
Sowieckie imperium zaczęło pękać w szwach, a podporządkowane mu dotąd państwa zyskiwały coraz więcej wolności. Wkrótce runął system komunistyczny, a wraz z nim Układ Warszawski. – Polska szybko obrała kurs prozachodni. Sam w latach dziewięćdziesiątych służyłem w armii, byłem młodym oficerem i doskonale pamiętam, że wśród średniej kadry dowódczej panowała w tej kwestii jednomyślność: nasze miejsce jest w NATO – wspomina politolog.
Udział w antyirackiej koalicji stał się pierwszą praktyczną demonstracją tej idei. Gest miał jednak wymiar bardziej polityczny niż wojskowy, i to nie tylko ze względu na liczebność polskiego kontyngentu. Armia USA na polu walki korzystała z precyzyjnej broni i nowoczesnych środków łączności, które pozwalały na prowadzenie szybkiej wojny manewrowej. Polscy żołnierze wówczas mogli o tym jedynie pomarzyć. Warunkiem efektywnej współpracy z nowymi sojusznikami były zmiany: w sprzęcie, procedurach, mentalności. Kolejne lata pokazały, jak wielką rolę odegrały tutaj właśnie zagraniczne misje.
Zanim jeszcze Polska została członkiem NATO, mocno zaznaczyła swoją obecność na Bałkanach. U progu lat dziewięćdziesiątych rozpadła się Jugosławia, półwysep zaś na kolejną dekadę pogrążył się w toczonych z krótkimi przerwami wojnach. By uspokoić sytuację, społeczność międzynarodowa zaczęła organizować tam kolejne misje. W 1992 roku do Chorwacji poleciał także polski kontyngent, który po różnych przekształceniach pozostał w tym rejonie przez trzy kolejne lata. Działał pod flagą ONZ, a w szczytowym okresie liczył 1200 żołnierzy.
Z myślą o bałkańskiej misji Polska po raz pierwszy w historii wystawiła batalion operacyjny. Żołnierze obsadzili posterunki kontrolne między terytoriami zajmowanymi przez Chorwatów i Serbów, ochraniali obozy uchodźców, eskortowali konwoje z pomocą humanitarną. Kilkakrotnie polskie checkpointy dostawały się pod ostrzał bądź były zmuszane do ewakuacji. Misja dobiegła końca, gdy chorwacka armia podczas operacji „Burza” zlikwidowała Republikę Serbskiej Krajiny.
Polska armia na Bałkany jednak wróciła bardzo szybko. Już w początkach 1996 roku wysłała kontyngent do Bośni i Hercegowiny. Miał on pilnować przestrzegania kończącego wojnę w tym kraju układu pokojowego z Dayton. Polscy żołnierze na czas operacji zostali włączeni w struktury sił NATO, a stało się to trzy lata przed oficjalną akcesją.
W 1999 roku Polacy pojawili się w bałkańskim kotle raz jeszcze – tym razem już jako pełnoprawny członek Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ośmiusetosobowy kontyngent przyjechał do Kosowa, by strzec bezpieczeństwa cywilów i nadzorować demilitaryzację przydzielonej mu wcześniej strefy. Zaledwie kilka tygodni wcześniej zakończyła się tam krwawa wojna między Armią Wyzwolenia Kosowa a wojskami kadłubowej Jugosławii.
– Podczas misji na Bałkanach polska armia potwierdziła, że jest zdolna do szybkiej transformacji i współdziałania z natowskimi partnerami. W naszej drodze do członkostwa w Sojuszu miało to kluczowe znaczenie – podkreśla płk dr Robert Reczkowski, szef Oddziału Analiz Operacji Wojskowych w Centrum Doktryn i Szkolenia Sił Zbrojnych. Najpoważniejszy test miał jednak dopiero nadejść.
Azjatycka lekcja
11 września 2001 roku samoloty uprowadzone przez terrorystów z Al-Kaidy uderzyły w bliźniacze wieże World Trade Center oraz Pentagon. Wkrótce okazało się, że wszystkie tropy związane z zamachem prowadzą do Afganistanu. Rozkaz ataku na Stany Zjednoczone wydał przebywający tam Osama bin Laden, lider międzynarodowej siatki terrorystycznej. Fundamentalistyczny rząd talibów odmówił jego wydania. A to oznaczało wojnę.
Już dzień po zamachach Rada Północnoatlantycka uznała, że zachodzą wszelkie przesłanki, by zastosować artykuł V traktatu waszyngtońskiego. Uderzenie na terytorium USA było w istocie atakiem na cały Sojusz, więc wszyscy jego członkowie zgodnie muszą wystąpić przeciwko agresorowi. 7 października ruszyła operacja „Enduring Freedom”. Wśród uczestników byli też polscy żołnierze – w marcu 2002 roku do Afganistanu dotarło blisko stu saperów, logistyków i komandosów z GROM-u. Lista ich zadań okazała się długa – od rozminowania terenu po zabezpieczenie logistyczne oddziałów koalicji. W skład kontyngentu wchodził też patrolujący wody Zatoki Perskiej okręt ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki”.
Sama operacja zakończyła się rozbiciem wojsk talibów. Nie oznaczało to jednak, że w Afganistanie zapanował pokój. Rebelianci rozpoczęli wojnę partyzancką, regularnie nękając siły koalicji. Tymczasem polski kontyngent otrzymał zupełnie nowe zadania. W 2007 roku zmienił nazwę na PKW ISAF (International Security Assistance Force) i znacząco się rozrósł. W szczytowym okresie służyło w nim ponad 2,5 tys. żołnierzy. Blisko ośmiuset z nich weszło w skład Polskiej Grupy Bojowej, która czuwała nad bezpieczeństwem w prowincjach Ghazni, Paktika i Paktia. Niebawem sformowane zostały Polskie Siły Zadaniowe, a nasi żołnierze przejęli pełną odpowiedzialność za Ghazni.
Równie znaczącą rolę polski kontyngent odegrał w Iraku. W 2003 roku rozpoczęła się tam kolejna wojna. Międzynarodowa koalicja obaliła Saddama Husajna, podejrzewanego o wspieranie międzynarodowego terroryzmu i nielegalne posiadanie broni masowego rażenia. Kraj został podzielony na cztery strefy stabilizacyjne. Polska objęła władzę nad sektorem centralno-południowym, a dowódcom naszych kontyngentów wojskowych przez pięć kolejnych lat podlegała Wielonarodowa Dywizja Centrum-Południe. W szczytowym okresie w jej skład wchodzili żołnierze z 22 państw.
Tymczasem wiosną 2004 roku w Iraku wybuchła rebelia szyitów pod wodzą Muktady as-Sadra, tworzących tzw. Armię Mahdiego. Nie było praktycznie dnia bez ataków na siły koalicji. To właśnie wtedy doszło do słynnej bitwy o City Hall w Karbali. Polscy żołnierze przy wsparciu Bułgarów przez kilkadziesiąt godzin bronili tamtejszego ratusza. Ostatecznie zdołali odeprzeć atak. Kilka tygodni później ruszyła operacja „Żelazny miecz”. Wojska amerykańskie, polskie i bułgarskie zdołały wyprzeć rebeliantów z większych miast, m.in. z samej Karbali oraz Nadżafu. Sadryści jednak nie dawali o sobie zapomnieć przez kolejne cztery lata.
Wszystko w naszych rękach
Obecność w Afganistanie i Iraku stała się dla rozwoju polskiej armii kamieniem milowym. – Misje same w sobie nie służą zdobywaniu doświadczenia. Są przede wszystkim narzędziem do realizacji celów politycznych. Państwo wysyła za granicę kontyngent nie dlatego, by żołnierze się uczyli, ale po to, by efektywnie realizowali powierzone im zadania – zastrzega gen. Rajmund Andrzejczak, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. – Na pewno jednak bez zagranicznych misji procesy modernizacyjne, do których doszło, nie byłyby możliwe – dodaje.
On sam służył zarówno w Iraku, jak i w Afganistanie. Podczas pierwszej misji był oficerem operacyjnym, podczas drugiej dowódcą brygadowej grupy bojowej. Wcześniej dowodził polskim kontyngentem na Wzgórzach Golan. Zachodzące zmiany poczuł więc na własnej skórze. – Podzieliłbym je na dwa obszary. Pierwszy, bardziej namacalny, dotyczy m.in. procedur, taktyki, zdolności operacyjnych czy sprzętu. Drugi wiąże się z mentalnością żołnierzy, ich emocjami, ale też zmianą sposobu przywództwa – wylicza.
Gen. Andrzejczak do dziś wspomina swój pierwszy dzień w Afganistanie, widok odlatujących śmigłowców i poczucie: teraz wszystko jest w moich rękach. Żołnierze, szkoląc się na poligonach, walczyli z hipotetycznym przeciwnikiem. Teraz stanęli oko w oko z tym jak najbardziej realnym. Decyzje nierzadko musieli podejmować bardzo szybko, bo taka była cena nie tylko bezpieczeństwa, ale i życia. Do tego dochodziła skala wyzwań. – Jako dowódca brygady odpowiadałem nie tylko za sprawy wojskowe, ale też za współpracę z lokalnymi władzami czy projekty związane z rozwojem ekonomicznym prowincji. Jednego dnia trzeba było planować użycie wojsk specjalnych, a następnego zająć się brakiem wody w wiosce, która miała kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa regionu – podkreśla szef Sztabu Generalnego WP.
Początkowo polscy żołnierze w Afganistanie czy później w Iraku byli trochę przytłoczeni przewagą technologiczną Amerykanów. – Ale jak zaczęliśmy się im przyglądać, okazywało się, że jeśli chodzi o żołnierskie rzemiosło, jesteśmy wyszkoleni nie gorzej od nich. Wracaliśmy więc do kraju wyzbyci kompleksów – zaznacza generał. Zresztą dość szybko zaczął się zmniejszać także dystans technologiczny.
Sztandarowym przykładem zmian jest historia kołowych transporterów opancerzonych Rosomak. W początkach misji żołnierze korzystali z honkerów i hummerów, ale szybko okazało się, że nie chronią one w dostateczny sposób przed eksplozjami improwizowanych ładunków wybuchowych, zaś siła ich ognia jest zbyt mała. W maju 2007 roku w PKW Afganistan pojawiły się więc pierwsze 24 rosomaki. Na początku nie obyło się jednak bez zastrzeżeń. Pojazdy musiały zostać wyposażone w dodatkowy pancerz. Po zmianach stały się jednak prawdziwym postrachem rebeliantów. Takich nowinek było znacznie więcej. Wystarczy wspomnieć modernizację bojowych śmigłowców, które zostały doposażone m.in. w mocniejsze silniki i przystosowane do działania w nocy. Żołnierze dostali też zupełnie nowy ekwipunek, taki jak hełmy, celowniki, kamizelki ochronne czy karabiny.
– Dzięki udziałowi w misjach polscy żołnierze uświadomili sobie, jak bardzo złożonym środowiskiem jest współczesne pole walki. W armii rozpoczęły się prace nad tworzeniem nowych i doskonaleniem istniejących zdolności operacyjnych. W szkoleniu natomiast położono nacisk na jego realizm i wzmacnianie interoperacyjności, czyli zdolności do współdziałania z sojusznikami. Istotne zmiany zaszły również w logistyce. Udział w takich programach jak SALIS [Strategic Airlift International Solution] czy SAC [Strategic Airlift Capability] zwiększył możliwości szybkiego przerzutu naszych sił w rejon działań, ale też wycofywania ich stamtąd – wylicza płk dr Reczkowski.
Na tym nie koniec. – Misje bojowe dały podwaliny pod stworzenie w polskiej armii profesjonalnego korpusu podoficerów i szeregowych – uważa st. chor. sztab. Andrzej Woltmann, starszy podoficer Sztabu Generalnego WP, który służył m.in. w PKW Irak i brał udział w starciu o City Hall. Zanim w 2008 roku polska armia wstrzymała pobór i zaczęła się uzawodawiać, na misje obok oficerów i podoficerów wyższych stopni jeździli żołnierze nadterminowej służby zasadniczej. Często było trudno o ochotników. – A przecież jest niezwykle istotne, by tak ważne zadania wykonywali ludzie nie tylko dobrze wyszkoleni, ale też przekonani do tego, co robią. Udział w misji to ogromna odpowiedzialność. Regionalny konflikt może wywołać nie tylko generał czy pułkownik, ale też młody podoficer czy szeregowy, który siedzi w transporterze bojowym i w chwili napięcia nie utrzyma nerwów na wodzy – przekonuje st. chor. sztab. Woltmann. W zawodowej armii, która w dodatku zebrała doświadczenia z misji, ranga podoficerów wzrosła. – Zaczęliśmy mieć na przykład większy wpływ na to, w jaki sposób będzie przebiegać szkolenie – podkreśla st. chor. sztab. Woltmann.
Partner godny zaufania
Decyzje o wysyłaniu polskich kontyngentów do Afganistanu czy Iraku nie były łatwe. Badania opinii publicznej wskazywały na to, że spora część społeczeństwa była temu przeciwna. Jeszcze w 2009 roku według Centrum Badania Opinii Społecznej taki pogląd wyrażało 76% respondentów. – Według mnie zabrakło szeroko zakrojonej kampanii informacyjnej, która wskazywałaby, jakie cele nam przyświecały i jakie korzyści osiągnęliśmy – uważa płk dr Reczkowski. A koszty realizacji sojuszniczych zobowiązań były niemałe. Na misjach ginęli też żołnierze – łącznie w Afganistanie oraz Iraku poległo ich blisko 70. Jeśli chodzi o wymiar materialny, to tylko do 2015 roku na funkcjonowanie afgańskiego kontyngentu Polska wydała 6 mld zł. Niewiele wyszło z planów gospodarczej ekspansji w drugim z tych państw.
Korzyściom płynącym z misji trudno jednak zaprzeczyć. I nie chodzi tylko o impuls do modernizacji armii. – Polska udowodniła pozostałym członkom NATO, że jest godnym zaufania partnerem. Że potrafi wnieść niemało w globalny system bezpieczeństwa – podkreśla płk dr Reczkowski. Nadal zresztą udowadnia. – W ostatnim czasie Sojusz Północnoatlantycki przewartościował zasady funkcjonowania. Odszedł od działań ekspedycyjnych na rzecz aktywności związanej z kolektywną obroną. Czas wielkich misji minął. Aktywność polskiej armii jednak nie wygasła – uważa płk dr Reczkowski.
Skok w inną rzeczywistość
Polscy żołnierze nadal są obecni w wielu zapalnych regionach świata. Widać ich choćby na wschodniej i południowej flance NATO, które są wzmacniane w reakcji na rosyjską aneksję Krymu i wojnę na wschodniej Ukrainie. Na Łotwie polscy czołgiści zasilili batalionową grupę bojową działającą w ramach tzw. wysuniętej obecności (enhanced Forward Presence – eFP). Z kolei w Rumunii pododdziały wojsk zmechanizowanych wyposażone w rosomaki weszły w skład wielonarodowej brygady. – Misje te wiążą się z wielką odpowiedzialnością polityczną i strategiczną. Z powodu agresywnej postawy Federacji Rosyjskiej nasi żołnierze są tam praktycznie na pierwszej linii – podkreśla gen. Andrzejczak.
Mjr Krzysztof Słowik z 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej, dowódca VII zmiany PKW Rumunia, przyznaje, że zadania realizowane na misji przez jego ludzi nie odbiegały od tych, z którymi mierzą się oni w Polsce. Szkolenia były prowadzone w kooperacji z rumuńskimi żołnierzami. Wydzielony komponent w postaci kompanii zmotoryzowanej z pododdziałem logistycznym utworzono w celu wsparcia sił sojuszniczych NATO. – W jednej chwili staliśmy się ambasadorami naszego kraju. Bo misja w Rumunii to nie tylko ćwiczenia, ale też demonstracja obecności polskich żołnierzy i flagi, choćby przez udział w oficjalnych uroczystościach – podkreśla. Ale najważniejsze było szkolenie. Tym trudniejsze, że mocno hamowane przez COVID-19. – Mimo zakłóceń sporo udało się zrobić. Nasze rosomaki posyłaliśmy na przykład na poligon Cincu. Tam wspólnie z żołnierzami rumuńskimi ćwiczyliśmy strzelania w natarciu, obronie, działania opóźniające. Dobrym przetarciem był już zresztą sam przerzut kolumny na poligon. Z Krajowej, gdzie stacjonowaliśmy, do Cincu mieliśmy 250 km, które w dużej części trzeba pokonać po krętych, karpackich drogach – wspomina mjr Słowik.
Polska aktywność nie ogranicza się jednak do wschodniej flanki. Stosunkowo niedawno załogi F-16 włączyły się w działania przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu, prowadząc loty rozpoznawcze w ramach operacji „Inherent Resolve”. Polscy żołnierze ciągle też są obecni w Afganistanie, gdzie po zakończeniu misji ISAF rozpoczęła się operacja „Resolute Support” (RSM). Ma ona charakter szkoleniowy i doradczy, ale Polacy nadal pełnią zadania patrolowe. I nadal muszą być przygotowani na najgorsze. Choć Afganistan przez lata się zmienił i ataki na zagranicznych żołnierzy zdarzają się rzadko, sytuacja społeczno-polityczna wciąż jest tam bardzo złożona. – Afgańska misja nadal jest dla naszych żołnierzy sporym wyzwaniem – przyznaje płk Daniel Butryn, który dowodził XII zmianą PKW RSM.
Z tragedią w tle
Na nowe obszary wkracza też sama armia. Kilka lat temu Europa zaczęła zmagać się z kryzysem migracyjnym. Nielegalni przybysze napływali na kontynent szerokim strumieniem, m.in., przez Morze Śródziemne. Jeden ze szlaków miał początek w Libii, pogrążonej w wojnie domowej. Działały tam grupy organizujące przemyt ludzi. Za sowitą opłatą wsadzano migrantów do niewielkich łodzi i puszczano na wielką wodę, narażając ich na śmiertelne niebezpieczeństwo. Aby opanować chaos, Unia Europejska rozpoczęła operację „Sophia”. W 2018 roku włączyła się w nią Polska. Na Sycylię wyruszył kontyngent stworzony przez Brygadę Lotnictwa Marynarki Wojennej. Do dyspozycji miał samolot Bryza, a jego głównym zadaniem był monitoring kluczowych szlaków pomiędzy Libią a Włochami.
– Dla mnie największym wyzwaniem było zorganizowanie od podstaw miejsca, gdzie mieliśmy stacjonować. Piloci zaś musieli działać w nowych warunkach. Wyruszali w długie, wielogodzinne misje nad nieznanym akwenem. Wszyscy zastanawialiśmy się, jak sobie poradzimy. Ale szybko wskoczyliśmy we właściwe tryby – wspomina kmdr por. Cezary Kurkowski, dowódca I zmiany PKW „Sophia”. Żołnierze koncentrowali się na meldunkach, procedurach, zadaniu. – Cały czas jednak mieliśmy z tyłu głowy, że znaleźliśmy się w jednym z tych miejsc, na których skupiona jest uwaga świata. Że obok nas rozgrywa się wielka tragedia – opowiada kmdr por. Kurkowski. Z czasem ruch migrantów na szlaku z Libii słabł. Wiosną 2020 roku w miejsce „Sophii” została uruchomiona misja „Irini”. Polacy nadal stacjonują na Sycylii i latają nad Morzem Śródziemnym. Teraz jednak ciężar zadań rozkłada się inaczej. Mają przede wszystkim pilnować przestrzegania embarga na dostawy broni do Libii.
Po dziesięciu latach przerwy polscy żołnierze wrócili też pod flagę ONZ. W listopadzie 2019 roku na Bliski Wschód wyruszył pierwszy kontyngent PKW Liban. Żołnierze weszli w skład polsko-irlandzkiego batalionu, który strzeże bezpieczeństwa w rejonie tzw. blue line, czyli linii rozdzielającej Liban i Izrael. – Na misję jechaliśmy ze świadomością, że wcześniej Polacy zrobili tam wiele dobrego, a my powinniśmy pracować na utrzymanie tej opinii – wspomina ppłk Paweł Bednarz, dowódca I zmiany. Najpierw jednak żołnierze musieli przystosować się do działania w ramach procedur ONZ – odmiennych niż te, które obowiązują choćby podczas misji NATO. – Składa się na to wiele kwestii: od zasad użycia broni po sposób organizacji transportu do miejsca przeznaczenia – tłumaczy ppłk Bednarz. Na miejscu żołnierze patrolowali strefę buforową, ale też prowadzili zajęcia w szkołach czy zajmowali się rozdzielaniem pomocy humanitarnej.
– Jeśli chodzi o wysyłanie żołnierzy na misje, Polska jest bardzo aktywna i pewnie tak będzie również w przyszłości – uważa dr hab. Ciechanowski. –Wojsko pomaga budować pozytywny wizerunek kraju, a to ma ogromne znaczenie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę nasze położenie geopolityczne. Musimy okazywać solidarność, by w razie potrzeby móc na takową liczyć – podsumowuje ekspert.
Tekst pochodzi z najnowszego numeru miesięcznika „Polska Zbrojna” 5/2021.
Wydawnictwo można kupić w naszym sklepie.
autor zdjęć: st. sierż. Patryk Cieliński / Combat Camera DORSZ, US Navy, por. Robert Suchy
komentarze